Choć opozycja dwoi się i troi, sondażowe poparcie partii rządzącej wciąż znajduje się na rekordowo wysokim poziomie. Jednak tym, co może najbardziej zagrozić Prawu i Sprawiedliwości, nie są ataki opozycji ani mniejsze lub większe wpadki. Największym ryzykiem jest demobilizacja własnego elektoratu, która może wyniknąć z przekonania, że PiS zdradził swoje obietnice wyborcze i oszukał Polaków.
A ponieważ w sferze socjalnej PiS dotrzymuje tego, co obiecał w kampanii, jest 500+, są bezpłatne leki dla seniorów, rośnie pensja minimalna, a w dodatku wbrew wieszczeniu ze strony liberalnych krytyków, że załamie się gospodarka, wskaźniki są bardzo dobre, uszczelnianie systemu podatkowego zdaje się przynosić efekty, największym ryzykiem jest uznanie przez wyborców, że PiS to banda złodziei. Jak dotąd PiS udawało się takie zarzuty oddalać mimo bardzo poważnych kryzysów wizerunkowych.
Przypomnijmy, rok temu w atmosferze oskarżeń o nieprawidłowości w spółkach państwowych z wielkim hukiem wyrzucono z rządu ministra skarbu państwa Dawida Jackiewicza. Choć żadnych zarzutów nikomu nie postawiono, liderzy PiS odgrywali rolę szeryfów mówiących, że nie będą tolerować wokół siebie ludzi, którzy mają lepkie ręce. I choć ci ludzie byli powołani przez PiS, decyzja władz partii miała pokazać, że nie będzie pobłażania dla działań niemoralnych. Kilka miesięcy później ten sam scenariusz przećwiczono w przypadku Bartłomieja Misiewicza. Po tym, jak ujawniono, że w jednej z państwowych spółek ma zarabiać dziesiątki tysięcy złotych, PiS zdał sobie sprawę z ryzyka, jakie ta sprawa – która dla opozycji stała się symbolem kadr „dobrej zmiany" – niesie we własnym elektoracie. Dlatego też urządzono partyjny sąd, który orzekł, że ulubieniec Antoniego Macierewicza nie ma moralnego prawa ani kompetencji do reprezentowania PiS ani zasiadania z jego ramienia w spółkach.
Problem powtórzył się w ostatnich dniach, gdy wybuchła tzw. afera billboardowa, polegająca na tym, że Polska Fundacja Narodowa zorganizowała za 19 milionów złotych, które dostała w darowiznach od spółek Skarbu Państwa, kampanię reklamującą reformę w sądownictwie. Przy okazji spółka dwóch byłych współpracowników premier Beaty Szydło zarobiła na tym ćwierć miliona złotych. Dotychczas w tej sprawie obóz władzy poległ komunikacyjnie, raz tłumacząc, że rząd nie ma z kampanią nic wspólnego, innym razem przekonując, że to on zlecił przeprowadzenie kampanii.
Sprawa jest poważnym zagrożeniem dla wizerunku PiS i dobrze zdała sobie sprawę z tego opozycja, która natychmiast zaczęła tworzyć własne spoty i materiały w internecie. Gra w tej chwili toczy się bowiem o to, czy wyborcy PiS uznają, że to kolejna wpadka, generalnie uczciwej partii rządzącej, którą każe rozliczyć dobry car Jarosław Kaczyński, czy też uznają, że trochę za dużo tych przypadków. I że dymisja ministra Skarbu Państwa, kariera Misiewicza czy afera billboardowa to nie zdarzenia marginalne, lecz esencja rządów PiS, które w dużej części opierają się na czystkach kadrowych i zastępowaniu „ich" ludzi „swoimi". I to właśnie dla PiS jest największe ryzyko, bo tylko przekonanie wyborców prawicy o tym, że partia Jarosława Kaczyńskiego jest systemowo nieuczciwa i utraciła moralną legitymację do tego, by uważać się za lepszą, może zagrozić jej poparciu.