Od 10 września alarm ogłaszano w co najmniej 73 miastach (od Kaliningradu po Pietropawłowsk Kamczacki), w których z ponad 480 budynków ewakuowano nie mniej niż 170 tysięcy osób. Sprawców największego w historii Rosji alarmu terrorystycznego dotychczas nie znaleziono i nawet nie wiadomo, czy ktoś ich szuka.
Setki anonimowych telefonów ostrzegały o podłożeniu ładunków wybuchowych na dworcach, w centrach handlowych, siedzibach urzędów i szkołach. Niekiedy za jednym razem informowano o bombach w kilku budynkach w kilku miastach. W niedzielę w Moskwie na przykład z powodu fałszywych alarmów ewakuowano około ośmiu tysięcy osób z dziesięciu centrów handlowych. W żadnym miejscu nie znaleziono nawet śladu ładunków wybuchowych.
– To jest telefoniczny terroryzm – powiedział jeszcze w czwartek sekretarz prasowy Kremla Dmitrij Pieskow. Ale tego samego dnia rosyjski kontrwywiad „rekomendował" policji, ministerstwu ds. sytuacji nadzwyczajnych oraz dziennikarzom, by „nie komentowali sytuacji i nie powiększali paniki". Od czwartku informacje o gigantycznej fali fałszywych alarmów zniknęły z programów ogólnokrajowych telewizji.
Poza nienazwanymi terrorystami wskazywano na bojówkarzy „Państwa Islamskiego". Rosyjskie służby sugerowały też, że większość połączeń wykonywano z Ukrainy, wskazując jako sprawców tzw. Cyberwojska Ukrainy. Ale ich dowódca Jewgienij Dokunin kategorycznie zaprzeczył, by miał coś wspólnego z rosyjskimi alarmami.
– Wielkość akcji wskazuje na to, że muszą być w nią zamieszane organy państwa. Zwykli chuligani wykonają jeden–trzy telefony i już udaje się ich złapać – powiedział „Rzeczpospolitej" ukraiński analityk wojskowy Konstantin Maszowec.