Rok umarł, niech żyje rok« – oto okrzyk będący wyrazem radości niezbyt zrozumiałej. Cóż za radość z tego, że wszystko mija" – napisał swego czasu całkiem na poważnie skłonny zazwyczaj do niepowagi Stefan Kisielewski. Słysząc wciąż głośno strzelające korki od szampana i chyba coraz mniej głośne fajerwerki, czujemy zazwyczaj mieszankę ulgi, chwilowej melancholii i niepewności. W nieprzerwanym kołowrocie wydarzeń, w zalewie komunikatów, oświadczeń i sprostowań, newsów i fake newsów, polemik i replik zauważymy wiekową i banalną, konserwatywno-postępową prawdę – wiele musi się zmienić, aby nie zmieniło się nic.
Przypomnijmy sobie wszystkie nasze przewidywania w ciągu ostatnich kilku lat. Zwycięstwo Trumpa, brexit, powszechne rządy populistów w największych krajach europejskich, rosnące fale uchodźców, zagrożenie terroryzmem, wojną na Półwyspie Koreańskim i konflikt amerykańsko-chiński. Większość tych wydarzeń miała być klasycznym przykładem spełnionego koszmaru. Tymczasem pewne zjawiska z tej listy jak najbardziej się spełniły, choć zapowiadanej tragedii nie doświadczyliśmy. Czasami wręcz przeciwnie – można powiedzieć, że przyzwyczailiśmy się do nowych okoliczności i uznajemy je wręcz za coś oczywistego.
Zasadniczo, trudno byłoby dzisiaj wyobrazić sobie powrót do czasów z pierwszej połowy kończącej się dekady. Epoki przewidywalnych aż do bólu przywódców w rodzaju Baracka Obamy, Francois Hollande'a, Maria Montiego i Jose Marii Aznara. Czasów przewidywalnych i powtarzalnych komunikatów ze szczytów Rady Europejskiej, zapewniających o reformach i działaniach na rzecz wzrostu gospodarczego. Do zapomnianych i budzących teraz raczej złośliwy uśmiech dokumentów w rodzaju strategii lizbońskiej lub raportów o konkurencyjności gospodarki Starego Kontynentu. Nowe elity polityczne, choć czasem niezupełnie takie nowe, zapewniają nam niewątpliwie dużo więcej pytań i zagadek oraz umożliwiają poszukiwanie alternatywnych scenariuszy. Oto kilka z nich, które mogą, lecz oczywiście nie muszą, spełnić się w nadchodzącym roku.
Skomplikowana Unia
Gdyby jeszcze kilka lub kilkanaście lat temu poważne media, mainstreamowi publicyści i politycy całkiem otwartym tekstem twierdzili, że Unia Europejska może nie przetrwać, uznano by ich albo za marginalnych radykałów, albo za błyskotliwych rozmówców, którzy na końcu wywodu wypowiedzą magiczną formułę, że ich prognozy to tylko żart lub prowokacja intelektualna. Ostatecznie mogli pełnić rolę swoistych, niegroźnych oryginałów, jak np. były prezydent Czech Vaclav Klaus. W minionym roku takie słowa padały jednak w debacie ogólnoeuropejskiej coraz częściej. I nie dotyczy to wyłącznie słynnej już „wyimaginowanej wspólnoty" prezydenta Andrzeja Dudy. Nie chodzi tu też tylko o przewidywania popularnego nad Wisłą George'a Friedmana, twierdzącego podczas konferencji w Krakowie w październiku 2018 roku, iż „UE rozpada się, będąc podmiotem znajdującym się w stanie wojny sam ze sobą". Nie dotyczy to również opinii wygłaszanych przez tradycyjnie eurosceptycznych naukowców z The London School of Economics w rodzaju prof. Gwythiana Prinsa, którego wypowiedzi to w zasadzie przewidywalne tyrady przeciwko wyalienowanym eurokratom i brukselskim kastom urzędniczym, ochoczo cytowane i trafiające na memy. Last but not least, nie mówimy nawet o nośnych w ubiegłym roku zapowiedziach szefa kampanii wyborczej Donalda Trumpa Steve'a Bannona zamierzającego – na razie głównie za pomocą zapowiedzi publicystów dużych serwisów internetowych – tworzyć antyunijną międzynarodówkę.
Chodzi o to, że nigdy do tej pory nie było w Europie tak wielu rządów, które znajdowałyby się na kursie kolizyjnym z uważaną do niedawna za niepodważalny dogmat polityką zwaną z angielska „ever closer union", czyli widzącą jedyny lek na wszelkie europejskie kryzysy w stwierdzeniu „naszym problemem jest za mało Europy". Mamy z tym do czynienia na Węgrzech, w Polsce, Włoszech, Austrii, Czechach i Rumunii, nie wspominając już o problemach stykania się świata polityki i korupcji na Malcie, w Bułgarii i na Słowacji, skutkującymi w ostatnich dwóch latach tragicznym losem trzech dziennikarzy z tych krajów. Gdy dodamy do tego jeszcze wciąż istniejące poważne problemy rozwojowe i mierne perspektywy rozwoju rynku pracy, szczególnie dla osób młodych w Portugalii, Hiszpanii oraz Grecji, wyludnianie się mniejszych krajów, np. Litwy, Łotwy i Estonii oraz Słowenii, trudno w zasadzie dostrzec, jaka idea spaja jeszcze Unię Europejską.