Niemcom wraca pamięć o trudnej historii

Czas zwykle zaciera pamięć o historii. Ale w relacjach polsko-niemieckich jest odwrotnie. Niemcy dopiero odkrywają, że zbrodnie III Rzeszy na terenie Polski nie sprowadzały się do Holokaustu.

Aktualizacja: 21.09.2019 06:59 Publikacja: 20.09.2019 10:00

"Jako prezydent Niemiec chcę państwa zapewnić: Nie zapomnimy! Chcemy i będziemy pamiętać. Bierzemy n

"Jako prezydent Niemiec chcę państwa zapewnić: Nie zapomnimy! Chcemy i będziemy pamiętać. Bierzemy na siebie odpowiedzialność, którą nakłada na nas nasza historia. Chylę czoła przed ofiarami ataku na Wieluń. Chylę czoła przed polskimi ofiarami niemieckiej tyranii. I proszę o przebaczenie" - mówił prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier rankiem 1 września tego roku w Wieluniu podczas obchodów 80. rocznicy wybuchu II wojny światowej

Foto: KPRP

Co robił Wilhelm Kibelka w Polsce we wrześniu 1939 r. – tego Ruth Leiserowitz nie wie. – Nie mam nawet pojęcia, w jakim mieście ojciec spędził pierwsze cztery miesiące wojny. Nigdy o tym nie mówił. Wiem tylko, że potem służył w Danii, Francji, Rosji, Włoszech. Koniec wojny zastał go w Pradze – mówi „Plusowi Minusowi" dyrektorka Niemieckiego Instytutu Historycznego w Warszawie. Jak to możliwe, że profesor historii nie zdołała ustalić tak podstawowej informacji?



– To była bardzo typowa sytuacja w powojennych Niemczech. O tym, co robili „na wschodzie", nasi ojcowie i dziadkowie po prostu nie mówili. Chyba że o wysyłaniu paczek rodzinom do Rzeszy. O zabijaniu nigdy. Mój ojciec był pastorem ewangelickim, przed nim ludzie się otwierali. Dlatego wiedzieliśmy, że nasz dentysta był w SS, że potem przez dziesięć lat pozostawał na zsyłce na Syberii. Pamiętam też, jak czasami, po pogrzebie, gdy szło się na kawę, nagle mężczyźni, którzy dawno się nie widzieli, wspominali dawne czasy i nieraz wymsknęło się im, co tak naprawdę robili w okupowanej Polsce. Ale nawet wówczas mówiło się, że „takie to były czasy", nikomu nie przychodziło do głowy obciążać jakąś szczególną odpowiedzialnością byłych żołnierzy Wehrmachtu czy nawet SS-manów. To samo było z naszym dentystą – wspomina lata dzieciństwa Leiserowitz, która wychowała się w miejscowości Gransee w dzisiejszej Brandenburgii.

Po procesie norymberskim niemiecki naród ukrył się za zmową milczenia. Do jej przerwania stopniowo zmusiły Niemców dopiero Ameryka i Izrael. Przełomem było z pewnością porwanie w 1960 r. przez Mossad z Argentyny głównego autora „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej" Adolfa Eichmanna, a potem jego publiczny proces. Przed światem, już bez żadnych niedopowiedzeń, otworzył się ogrom zbrodni dokonanych przez Niemców. Ale zasadniczo tylko związanych z Holokaustem.

I tak pozostało niemal do dziś. – Nauczyciele zajmują się narodowym socjalizmem trzy tygodnie w IX klasie. Omawia się dojście Hitlera do władzy w 1933 r., antyżydowski pogrom w 1938 r. i Auschwitz. Inne tematy niemal nie istnieją. Nie pojawia się Powstanie Warszawskie. Niemcy nie znają polskiej historii. To poważny problem – mówił na początku tego roku Deutsche Welle niemiecki historyk Stephan Lehnstaedt. Jego zdaniem pomylenie przez prezydenta Romana Herzoga Powstania Warszawskiego z powstaniem w getcie w wywiadzie prasowym w 1994 r., nie było przejęzyczeniem. – Herzog najwidoczniej wiedział o powstaniu w getcie, a nie miał pojęcia o Powstaniu Warszawskim – uważa Lehnstaedt.

Manuel Sarrazin, przewodniczący niemiecko-polskiej komisji Bundestagu (Zieloni), do gimnazjum chodził w latach 90. – Program edukacji każdy land ustala z osobna, wiele też zależy od nauczyciela. Mój nauczał, że największym problemem po pierwszej wojnie światowej była bliskość polskiej granicy do Berlina, bo Polacy planowali atak na niemiecką stolicę. Przekonywał też, że Niemcy nieśli zawsze Polsce rozwój cywilizacyjny. Mam nadzieję, że dziś nauczanie takich gówien nie jest już możliwe – zapewnia „Plusa Minusa".

Nie zapomnimy!

Nigdy jeszcze niemieccy przywódcy nie byli jednak tak zdeterminowani, aby to zmienić, wreszcie umieścić Polskę na należnym jej miejscu na liście niemieckich zbrodni. Na początku tego roku Frank-Walter Steinmeier zaproponował Andrzejowi Dudzie, aby wspólnie uczcić 80. rocznicę wybuchu drugiej wojny światowej nie na Westerplatte, tylko w Wieluniu, niewielkiej miejscowości w dzisiejszym województwie łódzkim, która jako pierwsza padła ofiarą bombardowań Luftwaffe. W zamyśle prezydenta Republiki Federalnej miejsce, gdzie Niemcy w nocy z 31 sierpnia na 1 września napadli na niewinnych, pogrążonych w śnie ludzi, najlepiej oddaje charakter i ogrom zbrodni dokonanych przez nazistów na terenie okupowanej Polski.

– W Niemczech wciąż powszechna jest opinia, że naziści zaczęli naprawdę brutalną politykę pacyfikacji podbitej ludności dopiero po rozpoczęciu operacji „Barbarossa" przeciw Związkowi Radzieckiemu w czerwcu 1941 r. Według tej narracji głównymi ofiarami zbrodniczego reżimu padli więc Rosjanie oraz – po konferencji w Wannsee w styczniu 1942 r. – Żydzi. To jest absolutnie fałszywa wizja. Wehrmacht, SS, gestapo i inne formacje hitlerowskie od 1 września 1939 r. rozpoczęły brutalną politykę zniewolenia, a następnie wymordowania polskiego narodu – przypomina Sarrazin.

W Wieluniu prezydent federalny nie pozostawił wątpliwości, że podziela stanowisko Sarrazina. „Nazywamy to wojną, bo trudno nam znaleźć pojęcie, które oddałoby bestialstwo tych lat. Nazywamy wojną tę wściekłą, rozpętaną żądzę niszczenia, która miała unicestwić więcej niż to miasto, jego mieszkańców i ich historię. Miała wymazać polską, europejską kulturę, by zrobić miejsce szaleńczym fantazjom zbrodniarza. Atak na Wieluń nie miał innego celu, jak wypróbowanie środków, które miały uruchomić to zniszczenie. Cynizm niemieckich agresorów był bezgraniczny, ich działania – nieludzkie, a skutki dla mieszkańców tego miasta – straszliwe. A mimo to zbyt niewielu Niemców wie dzisiaj o tym miejscu. Zbyt niewielu wie o popełnionych czynach. Przyszedł czas, by Wieluń i wiele innych zrównanych z ziemią polskich miast i wsi znalazło swoje miejsce obok innych miejsc upamiętniających niemieckie zbrodnie – obok Guerniki, Lidic i Oradour – i abyśmy także w Niemczech i w Berlinie znaleźli nowe i godne sposoby upamiętnienia. Wieluń musi być obecny w naszych umysłach i w naszych sercach" – mówił Steinmeier o świcie. „Jako prezydent Niemiec chcę państwa zapewnić: Nie zapomnimy! Chcemy i będziemy pamiętać. Bierzemy na siebie odpowiedzialność, którą nakłada na nas nasza historia. Chylę czoła przed ofiarami ataku na Wieluń. Chylę czoła przed polskimi ofiarami niemieckiej tyranii. I proszę o przebaczenie".

Słowa niemieckiego przywódcy natychmiast znalazły się w serwisach nie tylko najważniejszych mediów niemieckich, ale także wielu światowych. I jeśli pominąć marginalne głosy, wzbudziły powszechne uznanie.

Narracja „wygnanych"

Przemówienie w Wieluniu zostało uznane w obu krajach za czwarty akt pojednania po liście z 1965 r., w którym 34 polskich biskupów „przebacza i prosi o przebaczenie" Niemców, uklęknięciu Willy'ego Brandta przed pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie pięć lat później oraz mszy pojednania w Krzyżowej z 12 listopada 1989 r., podczas której Tadeusz Mazowiecki i Helmut Kohl padli sobie w ramiona.

Jednak blisko 50 lat wcześniej, 7 grudnia 1970 r., reakcja niemieckiej opinii publicznej na gest Brandta była zupełnie inna: dominowało zaskoczenie, konsternacja, a w wielu wypadkach i oburzenie, że kanclerz dumnych Niemiec zdecydował się na gest takiego ukorzenia.

W swoich wspomnieniach socjaldemokratyczny polityk przyznaje, że kiedy tego ranka obudził się w Pałacu Wilanowskim, który wówczas był użyczany przez władze PRL szczególnie ważnym zagranicznym gościom, wiedział, że przed podpisaniem aktu uznania przez RFN granicy na Odrze i Nysie musi wykonać jakiś szczególny akt pokuty. Ale jaki – nie miał pojęcia. „To było coś spontanicznego, o czym pomyślałem już przed pomnikiem Bohaterów Getta" – mówił później kanclerz. Dlaczego nie zdecydował się na oddanie w taki sposób hołdu przed Grobem Nieznanego Żołnierza na ówczesnym placu Zwycięstwa, na którym złożył wieniec kilkadziesiąt minut wcześniej? – To był gest wobec ofiar Holokaustu, polskich Żydów, a nie całej Polski – nie ma wątpliwości Ruth Leiserowitz.

Ale to, co przeszło do niemieckiej historii pod nazwą „Kniefall von Warschau", a polskiej jako „uklęknięcie Willy Brandta", i tak odegrało fundamentalną rolę w stopniowej zmianie postrzegania przez Niemcy zbrodni dokonanych w Polsce. I postrzegania Polski w ogóle. – Brandt był niemieckim patriotą, który jako jeden z nielicznych ówczesnych przywódców SPD z takim przekonaniem wierzył w zjednoczenie Niemiec. Ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że bez uregulowania raz na zawsze sprawy granic Republiki Federalnej i oparcia pojednania z Polską na prawdzie historycznej Niemcy nigdy nie przestaną być podzielone – mówi „Plusowi Minusowi" źródło rządowe w Berlinie.

Fakt, że Ostpolitik Willy'ego Brandta otworzyła zupełnie nową epokę w stosunkach z naszym krajem, nie był jednak tylko kwestią nowego kursu w polityce Bonn, ale także wynikiem upływu czasu. W ostatnich miesiącach wojny i pierwszych latach po jej zakończeniu do zachodnich stref okupacyjnych i tworzącej się Republiki Federalnej przybyło z Europy Środkowej około 12 milionów Niemców, z czego 7 milionów z terenów dzisiejszej Polski. Chodziło o potężny elektorat ludzi, którzy aby ukryć własne zbrodnie, ale także nie mogąc zaakceptować przymusowych ekspatriacji, kreślili obraz naszego kraju w najczarniejszych barwach. To była narracja, która tak zdominowała ocenę Polski w Niemczech, że na wiele lat uniemożliwiła jakiekolwiek rozliczenie zbrodni popełnionych przez III Rzeszę na rdzennych Polakach. Tym bardziej że w szkołach przeważali nauczyciele, którzy sami służyli w Wehrmachcie czy nawet SS, a wśród uczniów wielu wywodziło się z rodzin osadników z Europy Środkowej, jak ich wówczas nazywano, „wygnanych".

Heiko Maas w Auschwitz

Nadejście Brandta ćwierć wieku po zakończeniu wojny zbiegło się jednak z naturalną zmianą pokoleniową wykładowców. Tym bardziej że na wielu niemieckich uniwersytetach lewica była bardzo wpływowa. Ton nadany przez pierwszego, socjaldemokratycznego kanclerza RFN ukształtował też nowe pokolenie niemieckich polityków, i to nie tylko tych lewicowych. Do tego grona należy bowiem zarówno prezydent Steinmeier, jak i wieloletnia minister obrony, a dziś nowa szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen. A wpisuje się w jego działanie także wychowana w NRD kanclerz Merkel.

Szczególną rolę w tym środowisku odgrywa szef niemieckiej dyplomacji Heiko Maas. W wywiadzie dla „Spiegla" przyznał on, że zdecydował się wejść do polityki, „aby nigdy więcej nie doszło do powtórzenia Auschwitz". – To nie byłoby możliwe, gdyby nauczyciel w szkole średniej nie mówił mu o zbrodniach nazistów, nie zawiózł klasy do niemieckich obozów koncentracyjnych na terenie dzisiejszej Polski – uważa prof. Leiserowitz.

Maas 31 lipca przyjechał do Polski, aby przez dwa dni uczestniczyć w obchodach 75. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Jeździł samochodem z szefem MSZ Jackiem Czaputowiczem od Apelu Poległych przed pomnikiem Powstańców Warszawy po monument Ofiar Rzezi na Woli, od Muzeum Powstania Warszawskiego po Grób Nieznanego Żołnierza. Między obu politykami wywodzącymi się przecież z zupełnie innej tradycji ideologicznej wywiązało się jednak szczególne porozumienie, które pozwoliło w istotnym stopniu przełamać napięcie w relacjach między Warszawą i Berlinem po dojściu do władzy PiS w 2015 r. Bo choć Maas swój urząd sprawuje ledwie półtora roku, to w Polsce był już pięć razy, a Czaputowicza przyjmował cztery razy. To nawet bardziej intensywny cykl konsultacji niż ten, który go łączy z francuskim ministrem Jeanem-Yves'em Le Drianem.

O ile jednak działania Brandta w znacznym stopniu były motywowane polityczne, o tyle dziś korzenie postawy niemieckich polityków wydają się głębsze, w istotnym stopniu wywodzą się z pobudek moralnych i duchowych. „Przyjechałem tutaj, ponieważ chcę oddać hołd pamięci ofiar, chcę prosić o przebaczenie rodziny zabitych i rannych – przyjechałem, ponieważ chcę prosić naród polski o przebaczenie. Wstyd mi za to, co Niemcy, działając w imieniu Niemiec, wyrządzili Polsce. Wstyd mi też za to, że wina ta po wojnie była zbyt długo przemilczana. Tym bardziej znaczące i tym bardziej poruszające jest to, że po wojnie to Polska często podawała nam rękę w geście pojednania" – mówił 1 sierpnia Maas w Muzeum Powstania Warszawskiego.

Schröder odkrywa historię

Taki akt pokuty obejmujący już nie tylko zbrodnie z czasów III Rzeszy, ale także grzech zaniechania ich rozliczenia przez wiele dziesięcioleci po wojnie, jest w przemówieniach niemieckich polityków czymś nowym. Gdy Gerhard Schröder, jako pierwszy kanclerz, przyjechał do Polski na obchody 60. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, kraju przyjętego w znacznym stopniu dzięki niemu do Unii Europejskiej, nie mógł ukryć wzruszenia w czasie spotkania z kombatantami. Niezwykłym momentem tamtej wizyty była też ceremonia na placu Powstańców Warszawy, której gospodarzem był ówczesny prezydent stolicy Lech Kaczyński. Ale to był dopiero etap odkrywania przez Niemców skali zbrodni dokonanych na polskim narodzie, a nie tylko jego żydowskiej społeczności.

„W trakcie negocjacji o poszerzeniu Unii kanclerz niejednokrotnie zapraszał wieczorem historyków, słuchał, jak opowiadali o zbrodniach III Rzeszy na terenach Polski i szerzej w środkowo-wschodniej Europie. To robiło na nim wielkie wrażenie. Przyjęcie Polski do Unii miało więc dla Schrödera w znacznym stopniu wymiar moralny" – mówił mi przed laty wieloletni rzecznik kanclerza Bela Anda. Ale w czasie wizyty w 2004 r. nad Wisłą Schröder musiał zapewniać, że rząd federalny sprzeciwi się wszelkim roszczeniom „wygnanych" za mienie pozostawione w Polsce. To był więc czas, w którym wciąż liczyła się perspektywa sprawców, nie ofiar.

Jak bardzo zmieniła się dynamika polsko-niemieckich relacji w ciągu minionych 15 lat, dobrze pokazuje także hołd złożony 5 sierpnia tego roku przed pomnikiem Ofiar Rzezi Woli przez Nikolasa Hackela, burmistrza Westerlandu, kurortu nad Morzem Północnym – „niemieckiego Sopotu". Tu bardziej niż o pokutę za zbrodnie nazistów z czasów wojny chodziło o ukorzenie się za to, jak Republika Federalna chroniła wojennych zbrodniarzy już w czasach pokoju. Heinz Reinefarth, który dowodził operacją pacyfikacji warszawskiej dzielnicy, w której zginęło nawet 100 tys. osób, nie tylko nigdy nie został wydany polskiemu wymiarowi sprawiedliwości, ale też w 1951 r. za sprawą Bloku Wypędzonych ze Stron Ojczystych i Pozbawionych Praw wybrano go na burmistrza Westerlandu. Reinefarth pozostał na tym stanowisku do 1967 r., zmarł 11 lat później. – Ukrywanie takich zbrodniarzy w dzisiejszych Niemczech nie byłoby już możliwe. Za bardzo zmieniła się świadomość społeczeństwa, inne są też media. Wizyta pana Hackela była bardzo ważna. To był znak pokuty nie tyle za zbrodnie dokonane na Polakach, ile za to, że na terenie tego samorządu taki zbrodniach mógł zrobić taką karierę – mówi „Plusowi Minusowi" Jan Ołdakowski, współtwórca i dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego.

– Jeszcze za czasów Eriki Steinbach (odeszła ze stanowiska w 2014 r. – red.) Związek Wypędzonych (BdV) był o wiele bardziej wpływowy i o wiele bardziej agresywny niż dziś. To jest po prostu kwestia biologiczna. No i następca Steinbach, Berndt Fabricius, szuka porozumienia z Polską – opowiada o zmieniających się Niemczech Sarrazin.

Nie tylko jednak odchodzi pokolenie „wypędzonych", ale też w wyniku masowej emigracji z biedniejszych państw Unii – także Turcji i krajów pozaeuropejskich – już co czwarty obywatel RFN ma korzenie emigranckie, wśród młodych jest to już połowa. To ludzie, dla których z jednej strony czasy III Rzeszy są czymś dość abstrakcyjnym, ale którym z drugiej strony może łatwiej jest zaakceptować niemieckie zbrodnie, bo nie zostały dokonane przez ich ojców i dziadów.

Pilecki przy Bramie Brandenburskiej

W miesiącach poprzedzających obchody rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego w wielu niemieckich miastach była prezentowana wystawa o insurekcji w polskiej stolicy zorganizowana przez zespół Ołdakowskiego. – 15 lat temu zaczynaliśmy właściwie od zera, mało kto w Republice Federalnej w ogóle wiedział o powstaniu. Niemcy stały się narodem ahistorycznym, chciały się odciąć od zbrodniczej przeszłości. Ale trafiliśmy na podatny grunt. Dziś postęp jest ogromny. Zorganizowana przez nas wystawa, która jest oskarżeniem III Rzeszy o dokonanie tu, w Warszawie, jednego z największych aktów ludobójstwa w historii, zrobiła ogromne wrażenie w Berlinie i wielu innych niemieckich miastach – mówi „Plusowi Minusowi" Ołdakowski.

16 września przy placu Paryskim, gdzie stoi Brama Brandenburska, Instytut Pileckiego przy udziale m.in. profesora historii uniwersytetu w Jenie Jochena Bohlera otworzył największą po wojnie wystawę w Berlinie, poświęconą zbrodniom nazistów na terenie Polski. Poprzez postać rotmistrza Witolda Pileckiego pokazuje ona, jakich okrucieństw dopuszczali się wówczas Niemcy. – Profesor Bohler przez 11 lat pracy w Niemieckim Instytucie Historycznym w Warszawie wydał szereg publikacji pokazujących, że Einsatzkommando, specjalne jednostki mające otworzyć „przestrzeń życiową" na wschodzie i uczynić z Polaków niewolników Niemców, działało od pierwszych dni wojny. Niewiele osób wcześniej o tym wiedziało. Ale dziś okupacją na terenie Polski zajmuje się wielu młodych niemieckich historyków, w większości zresztą kobiet. Często są to zresztą dzieci polskich imigrantów, którzy osiedlili się w Niemczech w latach 70. i 80. – tłumaczy prof. Leiserowitz, następczyni Jochena Bohlera.

Berlin jako miejsce największych wystaw poświęconych okupacji na terenach Polski w żadnym wypadku nie jest czymś przypadkowym. Podjęta w 1991 r. przez Bundestag przewagą zaledwie 18 głosów decyzja o przeniesieniu stolicy z Bonn zupełnie zmieniła spojrzenie Niemców na nasz kontynent. Polska, która jeszcze dla kanclerza Kohla odgrywała w miarę marginalną rolę w ramach o wiele szerszej wizji zjednoczenia Europy, dla prezydenta Steinmeiera ma już zupełnie fundamentalne znaczenie. Z jego siedziby w pałacu Bellevue do polskiej granicy jest 90 km, do francuskiej – osiem razy więcej. – Coraz więcej Niemców przekracza tę granicę, widzi nowoczesne państwo, dynamiczną gospodarkę, kraj, który budzi szacunek. Warszawa wydaje im się nowocześniejsza, bardziej dynamiczna od Berlina. To wszystko powoduje, że Niemcy coraz bardziej wsłuchują się w polską argumentację – mówi cytowane już źródło nad Szprewą.

Ale przeniesienie niemieckiej stolicy zetknęło także bezpośrednio przywódców kraju z zagrożeniem powrotu skrajnej prawicy. Na początku września w wyborach lokalnych w Brandenburgii, landu otaczającego Berlin, Alternatywa dla Niemiec (AfD) uzyskała 23,5 proc. głosów. Tego samego dnia w Saksonii głosowało na to ugrupowanie 27,5 proc. wyborców. To wynik złożonych zjawisk społecznych, w tym masowej emigracji z tych terenów młodych, poczucia dyskryminacji w stosunku do zachodnich landów, obaw przed niekontrolowaną imigracją. Ale też nie da się zapomnieć słów jednego z liderów AfD Alexandra Gaulanda z ubiegłego roku: „Owszem, nie możemy uchylić się od naszej odpowiedzialności za 12 lat rządów nazistów. Ale mamy też wspaniałą historię, która trwała o wiele dłużej, niż te 12 przeklętych lat. Hitler i naziści to jest tylko takie gówno przelatującego ptaka w przeszło tysiącu lat pełnej sukcesów niemieckiej historii".

Zrozumienie dzisiejszej Polski

O tym, jak złożona pozostaje wciąż walka o polską pamięć w Niemczech, świadczą te same okolice Bramy Brandenburskiej, gdzie teraz, czasowo, będzie pokazywana wystawa Pileckiego. Jest tu pomnik upamiętniający Zagładę Żydów Europy, jest pomnik żołnierzy radzieckich poległych w walce z III Rzeszą. Ale dopiero w przeddzień obchodów 80. rocznicy wybuchu drugiej wojny światowej pod uchwałą o budowie pomnika poświęconego cierpieniu Polski podpisało się 260 posłów Bundestagu. I choć znalazły się tu nazwiska m.in. przewodniczącego niemieckiego parlamentu Wolfganga Schaueblego, lidera liberalnej FDP Christiana Lindnera czy sekretarza generalnego CDU Paula Ziemiaka, nasze źródło w Berlinie przyznaje, że sprawa budowy monumentu wcale nie jest przesądzona. – Są tacy, którzy uważają, że Polska nie powinna być wyróżniona, bo było wiele innych krajów, które ucierpiały w podobnym stopniu, a Białoruś proporcjonalnie nawet w większym. I należy wszystkim tym narodom wystawić jeden monument – mówi nasz rozmówca.

Innym sygnałem trudu, z jakim przebija się polska argumentacja, jest kwestia zadośćuczynienia za krzywdy z lat okupacji. Nie chodzi tu o miliardy euro, których Polska raczej nigdy nie dostanie, ale o uznanie przez sąsiadów zza Odry, jak niesprawiedliwie nasz kraj został potraktowany. I zdobycie się na choćby symboliczne naprawienie tej krzywdy. Niestety, nawet wśród niemieckiej elity, osób do Polski pozytywnie nastawionych, wciąż bardzo żywy jest argument, że przesunięcie polskiej granicy na zachód nie było kompensacją za tereny utracone za Bugiem, tylko właśnie formą reparacji, zapłatą za zbrodnie III Rzeszy.

Pozostaje jednak wiele innych miar, które pokazują, jak długą drogę przez minione 75 lat udało się pokonać Polsce i Niemcom w budowie pojednania opartego na prawdzie historycznej. Jedną z nich jest porównanie z Austrią, krajem, który nie zamierza się przyznać do historycznej współodpowiedzialności za nazizm w imię teorii państwa, które było „pierwszą ofiarą Hitlera". Jest jeszcze Rosja, która wciąż odmawia uznania roli ZSRR w doprowadzeniu do wybuchu drugiej wojny światowej po zawarciu paktu Ribbentrop-Mołotow.

Ale być może najważniejszy jest wpływ, jaki niesie odkrywanie tragicznej historii, na postrzeganie przez Niemców dzisiejszej Polski, zrozumienie polityki jej dzisiejszych władz. A także dojrzenie w naszym kraju partnera, który, od sposobów rozwiązania kryzysu migracyjnego z 2015 r. po ostrzeganie już przed wielu laty przed prawdziwym charakterem rosyjskiego reżimu, może Republikę Federalną wiele nauczyć, a nie tylko jej słuchać. To pozwoliłoby oprzeć na jeszcze solidniejszych podstawach polsko-niemieckie pojednanie, a także konstrukcję Unii Europejskiej.

„Jestem Niemcem, znam historię. Biorąc to pod uwagę, uważam, że powinniśmy się skupić na utrzymaniu stabilności niemieckiej demokracji. Polacy nie potrzebują niemieckiego nauczyciela, aby Polska pozostała wolną demokracją. Z kolei my, Niemcy, nigdy nie zapomnimy, że zjednoczenie Niemiec zaczęło się w Polsce, w Gdańsku, od Solidarności – mówił kilka tygodni temu w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej" Wolfgang Schaueble.

„Polska wyciągnęła do Niemiec dłoń w geście pojednania. Mimo wszystko. Jesteśmy głęboko wdzięczni za tę wyciągniętą dłoń, za gotowość Polski, by wspólnie podążać drogą pojednania. Droga pojednania doprowadziła nas do wspólnej, zjednoczonej Europy. Europy wyrosłej z ducha oporu przeciw rasistowskiemu obłędowi, przeciw totalitaryzmowi i tyranii, z ducha wolności, demokracji i prawa. Europy powstałej z polskiego ducha" – uznał 1 września na placu Piłsudskiego prezydent Steinmeier. O wzajemnym szacunku świadczą też słowa Heiko Maasa z 1 sierpnia: „Nie zawsze jesteśmy tego samego zdania. Mamy po części różne zdania na niektóre tematy, również jeśli chodzi o kwestie dotyczące suwerenności – ale w świetle historii naszych państw nie mogłoby być przecież inaczej. Jednak to nie powinno nas dzielić i nie będzie nas dzielić. Unia Europejska nie jest projektem realizowanym kosztem tożsamości narodowych". To wszystko jest już bardzo odległe od tego, co słyszał przed laty od nauczyciela historii młody Manuel Sarrazin. 

Co robił Wilhelm Kibelka w Polsce we wrześniu 1939 r. – tego Ruth Leiserowitz nie wie. – Nie mam nawet pojęcia, w jakim mieście ojciec spędził pierwsze cztery miesiące wojny. Nigdy o tym nie mówił. Wiem tylko, że potem służył w Danii, Francji, Rosji, Włoszech. Koniec wojny zastał go w Pradze – mówi „Plusowi Minusowi" dyrektorka Niemieckiego Instytutu Historycznego w Warszawie. Jak to możliwe, że profesor historii nie zdołała ustalić tak podstawowej informacji?

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy