Tyle, w największym skrócie, ma do powiedzenia chrześcijanom Rod Dreher, autor głośnej, wydanej w Polsce kilkanaście miesięcy temu książki „Opcja Benedykta. Jak przetrwać czas neopogaństwa". Uciekajcie, jak Benedykt z Nursji uciekł ze zgliszcz Cesarstwa Rzymskiego; znajdźcie swoje eremy, twórzcie małe, świeckie klasztory, bo tylko tak przetrwacie.
Argumentacja Drehera jest logiczna, a przytaczane przez niego przykłady – więcej niż sugestywne, tylko nastrój jakby nie ten. Jakiś taki mało benedyktyński. Święty Benedykt nie został patronem Europy i duchowym ojcem całego zachodniego monastycyzmu dlatego, że w toku chłodnej analizy stworzył kompleksowy program odrodzenia Europy przez rozbudowaną sieć klasztorów. Pewnie gdyby usłyszał o „opcji Benedykta", nie bardzo wiedziałby, o co chodzi. Swoją misję zrozumiał, kiedy właściwie był jeszcze dzieckiem, i tchnął w nią – jak pisał John Henry Newman – „poetycko-romantyczny poryw i prostotę wieku chłopięcego". Jego umysł buzował od złudzeń w stopniu podobnym do tego, w jakim głowa Drehera jest od nich wolna. Wydawało mu się, że każde zajęcie jest swoim własnym celem, a każdy dzień sam w sobie znajduje dopełnienie. Że nie trzeba mu planów, strategii ani opcji.