Jarosław Kalinowski: Lech Kaczyński był zupełnie inną osobą niż Jarosław

W Polsce prawie 80 proc. wnioskujących o dopłaty bezpośrednie nie prowadzi działalności rolniczej. Pobierają dopłaty, a ziemię dzierżawią sąsiadom - mówi Jarosław Kalinowski, były przewodniczący rady naczelnej PSL.

Aktualizacja: 28.03.2021 23:07 Publikacja: 27.03.2021 23:01

Jarosław Kalinowski: Lech Kaczyński był zupełnie inną osobą niż Jarosław

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Plus Minus: Kiedyś w PSL krążył taki dowcip, że Waldemar Pawlak nie siada plecami do drzwi, bo się boi, że kolega wbije mu nóż w plecy. To było po tym, gdy pozbawił go pan przywództwa w partii, w 1997 roku?

Pozbawiłem w tym sensie, że zostałem wybrany przez Radę Naczelną na kolejnego prezesa. Rzeczywiście po tym wyborze nasze relacje z prezesem Waldemarem się ochłodziły. Ale to było przejściowe. Później bardzo mnie wspierał, gdy jako prezes PSL i wicepremier uczestniczyłem w negocjacjach z Unią Europejską. Mieliśmy wtedy większe problemy na linii PSL–SLD niż na linii Polska –Bruksela. A gdy doszło do potężnego zawirowania w PSL związanego z Januszem Wojciechowskim i jego próbą likwidacji Stronnictwa, to nasze wspólne działanie – moje i Pawlaka – sprawiło, że PSL przetrwało i ma się dziś nie gorzej niż kilka lat temu.

Zacznijmy od czasów, gdy wstąpił pan do PSL.

Moja przygoda z ruchem ludowym zaczęła się wcześnie. Mój dziadek działał w PSL mikołajczykowskim, ojciec należał do ZSL, a ja wstąpiłem do Związku Młodzieży Wiejskiej. Gdy po studiach wróciłem do rodzinnej wsi i rozpoczęły się zebrania ZSL, to był 1988 rok, ojciec powiedział: „Synu, czas na ciebie, idziemy na zebranie". I tak wstąpiłem w szeregi ZSL. Krótko potem odbyły się wybory do gminnych rad narodowych. Sekretarz gminny ZSL powiedział do mnie: „Słuchaj młody, układ jest taki, że czerwoni mają swoje funkcje z rozdzielnika, my mamy swoje, a jedno miejsce jest dla bezpartyjnego i ty nim będziesz". W ten sposób zostałem wiceprzewodniczącym Rady Gminy Somianka. A po dwóch latach wybrano mnie na wójta, już z ramienia PSL.

Jak to się stało? Był pan bardzo młody.

Po studiach do rodzinnej wsi Jackowo Górne wróciłem w 1986 roku, a w 1990 roku przeprowadziłem się do nowego domu. W marcu odwiedził mnie nieznany mi człowiek. Przedstawił się jako sekretarz wojewódzkiego PSL z Ostrołęki Michał Janyszko i spytał, czy tu mieszka Jarosław Kalinowski syn Witolda. Odpowiedziałem, że to ja. – Wie pan, bo tu będą wybory samorządowe, czy nie chciałby pan kandydować na wójta? – powiedział. Na odpowiedź miałem jeden dzień. Pomyślałem, czemu nie. I zostałem wybrany. Byłem jednym z najmłodszych wójtów w Polsce. W gminie znany był przede wszystkim mój tata. Gdy ktoś pytał, „kogo tam wybrali na wójta Somianki", to słyszał: „syna Witka" (śmiech). Musiałem zapracować na swoją markę. Ale powiem pani, że to był fantastyczny okres. Mieliśmy naprawdę duży budżet i decydowaliśmy o wszystkim – o budowie infrastruktury, szkół, o remontach.

Zrobił pan błyskawiczną karierę. W 1993 roku kandydował pan do Sejmu i zdobył pan mandat. PSL współtworzyło wtedy rząd z SLD, a pan został ministrem rolnictwa.

Raptem na pół roku, bo wszedłem do rządu w kwietniu 1997 roku, praktycznie w okresie wyborczym. Roman Jagieliński, który był przede mną ministrem rolnictwa, popadł w ostry konflikt z prezesem PSL Waldemarem Pawlakiem. Kierownictwo partii wycofało mu rekomendację na ministra i padła propozycja, żebym go zastąpił w rządzie. Najpierw odmówiłem, argumentowałem, że mam za małe doświadczenie, żeby przyjąć tę funkcję, ale presja kolegów była dosyć duża i w końcu podjąłem to wyzwanie. Miałem szczęście, że trafiłem w resorcie na doktora Czesława Siekierskiego, ówczesnego szefa fundacji FAPA, który bardzo mi wtedy pomógł. Do dzisiaj się przyjaźnimy i współpracujemy.

Dlaczego doszło do konfliktu między Jagielińskim a Pawlakiem?

Powodów było kilka. Przede wszystkim w PSL był wtedy żywy podział na „obszarników", których reprezentował Jagieliński, i na „małorolnych", reprezentowanych przez Pawlaka. Poza tym Jagieliński miał aspiracje przejęcia przywództwa w partii. W pewnym momencie wojna była bardzo ostra. Podczas kongresu w 1995 roku stanąłem po stronie Pawlaka, który zdecydowanie wygrał.

Wchodząc do rządu, został pan rzucony na głęboką wodę, można powiedzieć dosłownie, bo trafił pan na powódź stulecia.

No właśnie i na tym tle doszło do wielkiej awantury między mną a premierem Włodzimierzem Cimoszewiczem. Powódź wypadła w okresie żniw, część upraw została zniszczona. Na posiedzeniu Rady Ministrów zgłosiłem postulat, żeby rząd pomógł poszkodowanym rolnikom, ale premier Cimoszewicz nie wyraził na to zgody. Gdy na kolejnej Radzie Ministrów ponowiłem mój postulat, premier odpowiedział, że rząd absolutnie nie będzie się tym zajmował. Na to wstałem i wyszedłem z posiedzenia rządu. Na odchodnym premier spytał, czy ma traktować moje wyjście jako rezygnację z funkcji ministra rolnictwa. Powiedziałem, że nie, ale skoro rząd nie chce się zajmować problemami rolników, to jadę do ministerstwa, żeby zastanowić się, co mogę zrobić w ramach mojego resortu. Razem ze mną mieli wtedy wyjść też inni ministrowie z PSL, tak przynajmniej byliśmy dogadani, ale nie wyszli.

Czyli była to próba zerwania koalicji albo przynajmniej demonstracja wotum nieufności dla partnera koalicyjnego?

Byliśmy w sytuacji kryzysowej, poza tym nasze notowania spadały, zatem rozmawialiśmy o strategii działania. Ale w rezultacie wytrwaliśmy w rządzie do końca kadencji, choć napięcia były bardzo silne. Media po moim wyjściu z posiedzenia rządu pisały, że Kalinowski „trzasnął drzwiami". A premier po namyśle zdecydował się zaoferować rolnikom pomoc, nawet hojniejszą niż ta, którą ja proponowałem.

Dlaczego wcześniej się wzbraniał?

Miał swój problem. Pamięta pani, jak powiedział wówczas, że trzeba się było ubezpieczać. On i jego otoczenie byli zajęci gaszeniem pożaru wizerunkowego. Dlatego być może zlekceważyli problem, który ja podnosiłem. Zresztą sprawy rolnictwa w tamtym okresie, i później też, były traktowane przez SLD jako zło konieczne. Tak czy inaczej po moim „trzaśnięciu drzwiami" zrobiłem się rozpoznawalny w całej Polsce. I ta sytuacja otworzyła drogę do decyzji Rady Naczelnej, na której zostałem prezesem PSL.

A nie kiepski wynik wyborczy PSL w 1997 roku?

Na pewno był to ważki argument, bo nasz klub, liczący 132 posłów w 1993, po wyborach w 1997 roku skurczył się do 27 osób. Mimo to wniosek o odwołanie Pawlaka przeszedł zaledwie jednym głosem. Potem krążył u nas taki żart, że Pawlak jest powoływany i odwoływany jednogłośnie, czyli jednym głosem przewagi. W tamtej kadencji 1997–2001 siedziałem w ławach poselskich obok Tadeusza Mazowieckiego, często z nim rozmawiałem i moją obecność w Kopenhadze, na finale negocjacji unijnych, w pewnym sensie zawdzięczam właśnie jemu.

Jak to możliwe?

Premier Leszek Miller miał ze mną ciężką przeprawę, jeżeli chodzi o zagadnienia negocjacyjne. Dlatego nie miał ochoty zabierać mnie do Kopenhagi na finał negocjacji. Ale na dwa tygodnie przed szczytem w Kopenhadze Miller zaprosił na obiad wszystkich byłych premierów, żeby porozmawiać o zbliżającym się finale negocjacji. Miałem relację z pierwszej ręki, bo Pawlak jako były premier też został zaproszony. Na tej kolacji premier Mazowiecki w pewnym momencie spytał, kto jedzie na szczyt. Miller nie wymienił mojego nazwiska, na co Mazowiecki miał powiedzieć: „Jak to, rolnictwo jest tak ważnym obszarem, a Kalinowski nie jedzie?". No i w ten sposób pojechałem do Kopenhagi.

Politycy SLD opowiadali, że walczyli o rolnictwo jak lwy.

Bez żartów. Prawie do ostatniej chwili gotowi byli odpuścić rolnictwo i zgodzić się na propozycje Komisji Europejskiej. Było takie słynne grudniowe posiedzenie Rady Ministrów, kiedy decydowaliśmy, z czym jedziemy na końcowe negocjacje, i wszystkie moje propozycje upadały w głosowaniu. Na koniec, gdy premier chciał podsumować, że jedziemy do Kopenhagi bez rolnictwa, poprosiłem o głos i powiedziałem, że jeżeli bez rolnictwa, to bez PSL-u – wychodzimy z koalicji, a wy jedziecie sami. Miller ogłosił przerwę w posiedzeniu. Nasza trójka ministrów z PSL – Stanisław Żelichowski, Andrzej Kosiniak-Kamysz i ja – poszliśmy do mojego gabinetu w Kancelarii Premiera. Byłem przekonany, że to już koniec koalicji. Ale zadzwonił Miller i spytał, co by się musiało stać, żebyśmy jednak pojechali razem. Podałem nasze warunki – wyższe dopłaty bezpośrednie, wyższe kwoty mleczne i dłuższe okresy przejściowe w obrocie ziemią. Miller wznowił posiedzenie rządu, ale już tylko w gronie ministrów konstytucyjnych, przedstawił moje warunki i przy trzech głosach sprzeciwu zostały one zaaprobowane.

Politycy SLD naprawdę uważali, że Polska może wstąpić do Unii bez załatwienia kluczowych spraw dla dużej części społeczeństwa?

Pamiętam taką rozmowę na posiedzeniu rządu, na którym zawsze jednym z głównych punktów był postęp w negocjacjach. Referujący mówił: „z tego co wiadomo, Komisja Europejska gotowa jest zaakceptować taki a taki poziom produkcji, np. stali". Na to premier zaproponował, żeby przyjąć właśnie taki pułap produkcji, bo będziemy mieli negocjacyjny sukces. Nie wytrzymałem i spytałem, czy negocjacje polegają na tym, że najpierw pytamy po cichu, co Komisja Europejska zaaprobuje, a potem to proponujemy, żeby mieć sukces? Wiesław Kaczmarek, który siedział obok mnie, parsknął głośno śmiechem. Taka atmosfera panowała na posiedzeniach rządu.

Z czego to wynikało?

Rzeczywiście mieliśmy problem z tym, że Polska spośród wszystkich pretendentów do członkostwa miała najmniej zamkniętych obszarów negocjacyjnych. Miller miał ambicję, żeby podgonić rozmowy. Osobiście uważałem, że bez Polski rozszerzenia nie będzie, zatem pewne sprawy możemy stawiać ostrzej. Ale napotykałem mur. Jedną z głośnych historii, jakie miały miejsce podczas negocjacji, było porozumienie z Grupą Wyszehradzką o prowadzeniu wspólnych negocjacji m.in. w obszarze rolnictwa. Jeszcze atrament nie wyschnął na tym porozumieniu, a już z naszego MSZ poszedł sygnał do Brukseli, że przyjmujemy dopłaty bezpośrednie w kształcie proponowanym przez Komisję Europejską. Na kolejnym posiedzeniu rządu doszło do awantury na tym tle między mną a Cimoszewiczem, szefem MSZ. Udało mi się odkręcić to stanowisko, ale w Kopenhadze nie było już wspólnej gry w ramach Grupy Wyszehradzkiej. Każdy walczył o swoje.

A jak było w Kopenhadze?

W Kopenhadze była rzeka mleka, która pewnie śni się Millerowi do dzisiaj. Do Kopenhagi jechaliśmy prosto z imienin u prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Rozmawiałem z nim wielokrotnie, prosząc o wsparcie w różnych problemach negocjacyjnych, m.in. w sprawie kwot produkcji izoglukozy. Gdy wychodziliśmy z Pałacu Prezydenckiego, Kwaśniewski na odchodnym powiedział: „Pamiętajcie, że jedziecie po członkostwo w Unii, a nie po izoglukozę". W Kopenhadze minister Jan Truszczyński, nasz główny negocjator, powiedział, że wszystkie obszary negocjacyjne są otwarte, również te z obszaru rolnictwa.

I co pan na to?

Byłem zirytowany, bo dwa tygodnie wcześniej koalicja o mało się nie rozpadła. W takim razie zaproponowałem wydłużenie listy postulatów rolniczych. Zrobiło się trochę nerwowo, ale w końcu premier się zgodził. Po czym poszedł na rozmowę z Andersem Rasmussenem, premierem Danii. Miller był przekonany, że na pstryknięcie palców dostaniemy ekstra 2 mld euro. Tymczasem Rassmusen powiedział, że to nierealne. I jeszcze dodał, że z takimi postulatami to możemy od razu wracać do Warszawy. Miller wrócił z tego spotkania roztrzęsiony, bo cała jego strategia legła w gruzach. I wtedy do gry wkroczył minister Cimoszewicz. Wymyślił manewr z przesunięciami wewnątrz funduszy, tak żeby wyszło, że te 2 mld euro ekstra mamy. Gdy liderzy unijni się na to zgodzili, Miller znowu przejął rozmowy.

A co było z tą rzeką mleka?

Kwoty mleczne obok podniesienia dopłat bezpośrednich dla rolników z 25 do 55 proc. średniej unijnej to były dla mnie kluczowe sprawy. Porozumienie w sprawie dopłat udało się dość szybko uzyskać. Zostało mleko. Na podstawie roku referencyjnego przyznano nam 7 mln ton hurtowej produkcji. Dla polskiego mleczarstwa to byłaby katastrofa. Miller od początku wiedział, że nie zgodzę się na mniej niż 8,5 mln ton. Wszystkie państwa zakończyły negocjacje, a na stole ciągle leżało polskie mleko. Najpierw Miller przyszedł i powiedział: masz 7,5. Powiedziałem – nie. Później przyszedł do mnie Romano Prodi, przewodniczący Komisji Europejskiej, i powiedział, że dostaniemy 8 mln ton. Ja na to znowu, że nie. Wtedy już patrzono na mnie jak na szaleńca. Siedziałem na schodach zupełnie sam, podszedł do mnie Miller i powiedział, że musi kończyć negocjacje. – Co będzie, gdy wrócimy do kraju? – spytał. Odpowiedziałem, że nie będzie koalicji, a mediom powiem, że nie wyraziłem zgody na karanie polskich rolników. Miller wrócił do stołu negocjacyjnego i powiedział, że jeżeli nie będzie 8,5 mln ton, to w Polsce nie będzie koalicji rządzącej. Wtedy ktoś powiedział, że skoro pół mln ton ma być powodem takich problemów, to dajmy te 8,5.

Podobno dzwonił do pana prezydent Kwaśniewski, żeby pana zdyscyplinować?

I to dwukrotnie. Za drugim razem powiedział: „Nawet jeżeli nie dostaniesz takiej kwoty, jaką chcesz, to nie rezygnuj z rządu". Prezydent Kwaśniewski pytał premiera Millera, kto mógłby zadzwonić do Kalinowskiego, żeby go przekonać, na co Miller zażartował, że zadzwoniłby do Witosa, ale nie zna numeru. Miała być uroczysta kolacja u królowej Danii, ale została odwołana z powodu naszego mleka.

Skoro najgorsze już mieliście za sobą, nie było już powodów do konfliktów, to dlaczego kilka miesięcy później koalicja SLD–PSL się rozpadła?

Konflikty w rządzie nie ustały. Okazało się, że końcowe zapisy są inne niż w moim przekonaniu wynegocjowaliśmy w Kopenhadze. Przykładowo sprawę kwot mlecznych obwarowano warunkami, to samo z obrotem ziemią. Te problemy rozstrzygnęły się po mojej myśli, ale czarę goryczy przelała zupełnie inna sprawa. Miller zaprzyjaźnił się już wtedy z Andrzejem Lepperem i wykorzystywał go, żeby ściągać mnie w dół. Na początku roku doszło do olbrzymiego protestu spowodowanego niskimi cenami skupu wieprzowiny. Związkowcy, również z Samoobrony, chcieli się ze mną spotkać w Poznaniu. Powiedziałem, że nie zrobię tego, dopóki rząd nie podejmie decyzji w sprawie zakresu interwencji – chodziło raptem o kilka mln zł z budżetu. Decyzji jednak nie było. Miller osobiście mnie poprosił, żebym pojechał uspokoić związkowców, i wysłał ze mną Marka Wagnera, szefa Kancelarii Premiera. Spotkanie było ostre, wyjaśniłem, jak się sprawy mają, następnie Wagner wygłosił dość prowokacyjną mowę. I posypały się jaja. Media miały używanie, że Kalinowski został obrzucony jajami. A potem się okazało, że Wagner rozmawiał wcześniej z Lepperem.

Czyli to wszystko było ukartowane, żeby pana ośmieszyć?

No właśnie. Ta sprawa przelała czarę goryczy i gdy wróciłem do Warszawy, to uzgodniliśmy w PSL, że z koalicją koniec.

Przecież to Miller wyrzucił was z koalicji.

Nie chcieliśmy w okresie przed referendum akcesyjnym zrywać koalicji rządzącej z powodu 10 groszy dopłaty do ceny skupu trzody chlewnej, bo uważaliśmy, że media nas wyśmieją. Dlatego wymyśliliśmy, że nie poprzemy wprowadzenia winiet. I wtedy Miller ogłosił, że wyrzuca nas z koalicji, choć, jak wspomniałem, decyzję o wyjściu podjęliśmy my. Ale też sam Miller już długo premierem nie był.

Pan też stracił stanowisko prezesa PSL.

Sam zrezygnowałem z kandydowania na kolejną kadencję. Moim rywalem był Janusz Wojciechowski, a podział wewnętrzny był tak ostry, że gdybym wygrał niewielką przewagą głosów, to mogłoby dojść do rozpadu Stronnictwa. Tym bardziej że mieliśmy już wtedy problem finansowy – z powodu pomyłki naszego pełnomocnika straciliśmy subwencję i jeszcze PKW dołożyła nam karę. Niektórzy działacze żądali rozliczeń personalnych. Zdecydowałem, że w tej sytuacji nie będę startował na prezesa, tylko na szefa Rady Naczelnej. I pełnię tę funkcję do dzisiaj.

Prezesem został Janusz Wojciechowski. Mówił pan, że chciał PSL przerobić na inną partię?

To jest bolesna historia. Gdy Wojciechowski został prezesem, zaproponował odejście od formuły PSL, w tym od nazwy. Wtedy dogadaliśmy się z Pawlakiem, że musimy się temu przeciwstawić. Na Radzie Naczelnej powiedzieliśmy, że dziękujemy panu Wojciechowskiemu za taką propozycję i większość Rady nas poparła. Wojciechowski, wychodząc z posiedzenia Rady, powiedział, że Winston Churchill ilekroć miał rację, też był w mniejszości (śmiech). Sądzę, że Wojciechowskiemu podobał się Kaczyński i wymyślił sobie, że z PSL-u uczyni skrzydło jego partii.

Panu też się podobał Kaczyński, przynajmniej w 2005 roku. Poparł pan go w drugiej turze wyborów prezydenckich.

Poparłem Lecha Kaczyńskiego, a on był zupełnie inną osobą niż Jarosław.

A jednak brat bliźniak.

My jako PSL zawsze byliśmy prospołeczni, a Donald Tusk był liberałem. Nie mogłem go poprzeć, zatem został Lech Kaczyński. Ale Jarosław to była zupełnie inna bajka. Michał Kamiński organizował spotkania, dla niego i dla mnie, żebyśmy mogli politycznie rozmawiać o różnych sprawach, stąd go znałem. Jarosław Kaczyński chciał nas nawet wziąć do koalicji razem z Samoobroną i LPR, ale jego wizja państwa, silnego służbami, zupełnie nam nie odpowiadała.

Od lat jest pan europosłem, czyli odcina pan kupony od kariery.

Jest to jakieś zwieńczenie mojej drogi politycznej. Nadal bardzo zależy mi na porządkowaniu spraw rolniczych. W Polsce prawie 80 proc. wnioskujących o dopłaty bezpośrednie nie prowadzi działalności rolniczej. Pobierają dopłaty, a ziemię dzierżawią sąsiadom. Ci, którzy rzeczywiście pracują na roli, nie dość, że nie dostają dopłat, to jeszcze nie mają dostępu do programów unijnych, np. na działań środowiskowe, bo musieliby wykazać, że grunt jest ich. Mój pomysł jest taki, żeby każdy kraj członkowski na użytek polityki rolnej opracował definicję aktywnego rolnika. I żeby tylko ten aktywny rolnik był podmiotem polityki rolnej, a właściciel gruntu uzyskiwał słuszny czynsz dzierżawny. Zapis na poziomie Parlamentu Europejskiego, dzięki moim staraniom, został już zrobiony, ale polski rząd chce go wysadzić w powietrze, bo straciłby na tym ich elektorat, tzw. socjalny. Mimo to będę zabiegał, gdzie się da, żeby tę kwestię wreszcie uporządkować. Ta sprawa jest dziś ważniejsza niż dopłaty bezpośrednie. To jest moja misja.

Jarosław Kalinowski Były prezes PSL (1997–2004), były minister rolnictwa, wicepremier w rządach Włodzimierza Cimoszewicza i Leszka Millera. Negocjował z UE wysokość dopłat i kwot mlecznych. Poseł kilku kadencji, były wicemarszałek Sejmu. Od 2009 r. poseł do Parlamentu Europejskiego. Karierę zaczynał od funkcji wójta gminy Somianka (1990–1997).

Plus Minus: Kiedyś w PSL krążył taki dowcip, że Waldemar Pawlak nie siada plecami do drzwi, bo się boi, że kolega wbije mu nóż w plecy. To było po tym, gdy pozbawił go pan przywództwa w partii, w 1997 roku?

Pozbawiłem w tym sensie, że zostałem wybrany przez Radę Naczelną na kolejnego prezesa. Rzeczywiście po tym wyborze nasze relacje z prezesem Waldemarem się ochłodziły. Ale to było przejściowe. Później bardzo mnie wspierał, gdy jako prezes PSL i wicepremier uczestniczyłem w negocjacjach z Unią Europejską. Mieliśmy wtedy większe problemy na linii PSL–SLD niż na linii Polska –Bruksela. A gdy doszło do potężnego zawirowania w PSL związanego z Januszem Wojciechowskim i jego próbą likwidacji Stronnictwa, to nasze wspólne działanie – moje i Pawlaka – sprawiło, że PSL przetrwało i ma się dziś nie gorzej niż kilka lat temu.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy