Rz: Trzy tysiące kilometrów, z Berlina do Moskwy, przez Kostrzyń nad Odrą, Czarnobyl, Witebsk. Trzy miesiące samotnego marszu, opisane później w książce. Co pana podkusiło, żeby wybrać tę właśnie trasę?
Wtedy, latem 2002 r., zwyczajnie potrzebowałem takiej podróży. To miała być długa, letnia przygoda. Lot z Berlina do Moskwy trwa dwie godziny. Tyle, co nic. Początkowo się zastanawiałem, czy nie zabrać samochodu, ale szybko doszedłem do wniosku, że oglądanie świata przez szybę nie jest dobrym rozwiązaniem. To erzac, turystyczna bańka. Chciałem się całkowicie oddać krajom, przez które szedłem. Doświadczyć po drodze wszystkiego, co mogło mnie na niej spotkać: kurzu, skwaru, deszczu. Jedyne, czego potrzebowałem, to czas. To nie mogło trwać kilka tygodni. Chciałem spędzić w ten sposób całe lato.
Nicolas Bouvier, szwajcarski pisarz i podróżnik, do którego prozy porównywana jest pańska książka, twierdził, że droga tylko wtedy ma sens, gdy wymagluje człowieka tak, że czuje się jak stara, sprana ścierka. Wtedy może nas odmienić, choć jest też zagrożenie, że nas zniszczy.
Trochę tak. Tyle że ja każdą podróż traktuję poniekąd jak umowę zawartą między mną a drogą. Poświęcam się bez reszty krajom, przez które idę, a one odwzajemniają się swoją atmosferą, ludźmi, historiami. Jeśli jesteś uważny, nie spieszysz się, po kilku tygodniach, bywa, że miesiącach podróży, dostajesz wreszcie to, czego chcesz. Umowa zaczyna działać, ale funkcjonuje tylko na zasadzie wzajemności: najpierw samemu trzeba dotrzymać słowa. Poświęciłem więc swój czas i starałem się stopić z otoczeniem tak bardzo, jak tylko możliwe. Za żadne skarby nie chciałem być podczas tej wędrówki dziennikarzem. Porzuciłem mentalność reportera, który przybywa na miejsce, wyskakuje z samochodu, zadaje parę pytań i pędzi dalej. Żadnych telefonów, umawiania się na rozmowy, listy tematów. Chciałem zwyczajnie wyjść z domu, zatrzasnąć za sobą drzwi, patrzeć, co będzie dalej. Pisząc „Berlin – Moskwę”, chciałem, by rytm tej wędrówki był wyczuwalny w języku. Jednostajny, ale bardzo wyraźny, silny.
Porzuciłem mentalność reportera, który przybywa na miejsce, wyskakuje z samochodu, zadaje parę pytań i pędzi dalej