I tak Ewa Milewicz zauważa w „Gazecie Wyborczej”, że „nawet jeśli Wałęsa coś podpisał w latach 70., to co z tego?”. Nieważne, co podpisał Wałęsa, nieważne, czy miało to skutki, nieważne kiedy dokładnie. Coś i w latach 70. – oto wiedza, która powinna wystarczyć. A reszta? To nie są rzeczy interesujące. Po prostu prawdziwy intelektualista pewnymi pytaniami (przepraszam, insynuacjami) w stosunku do określonych osób się brzydzi. A jeśli już takowe zadaje, to z pewnością kieruje nim niewdzięczność, choroba i podejrzliwość – co, trzeba ze smutkiem skonstatować, przydarzyło się obecnemu prezydentowi.

Wtajemniczeni twierdzą, że w książce mają się znaleźć informacje o niszczeniu przez Wałęsę dokumentów w czasach, gdy był prezydentem. Ale i to nikogo nie wzrusza. W końcu, jak zauważył ojciec Maciej Zięba, który w tej sprawie wykazał się zręcznością godną dialektyka, nawet jeśli tak było, to nie szkodzi, bo... inni też tak robili. Były to przecież czasy Bagsika, dlaczego Wałęsa miał nie niszczyć tego, co miał ochotę zniszczyć?

Ale i bez nowych argumentów można zajaśnieć na firmamencie świata mediów. Dni upadku chorych z żądzy zemsty historyków IPN stały się bowiem czasem narodzin nowej obrończyni wolności słowa w Polsce. W tej roli ujawniła się ostatnio Hanna Lis, która odważnie wzięła w obronę Wałęsę w telewizji publicznej. Wygląda na to, że w ramach prześladowań następne „Wiadomości” poprowadzi za kilka dni.

Widać, że nienawistnikom nic się nie udaje. Rosną natomiast szeregi ludzi rozsądnych, ubogacających świat nowymi rozumowaniami i czynami.