Pokolenie bez życiorysu

Chciałoby się, żeby młodych ludzi, którzy kręcą dziś debiuty filmowe, dopadło jakieś nieszczęście, żeby poznali smak strachu, bólu. A tymczasem w ich codzienności wszystko jest w normie. I to się odbija na filmach

Publikacja: 05.07.2008 01:16

Pokolenie bez życiorysu

Foto: Rzeczpospolita

Nigdy dotąd nie było w Polsce tak przyjaznego klimatu dla debiutów. Łatwiej jest dziś zrobić pierwszy film niż trzeci czy czwarty. W Instytucie Sztuki Filmowej scenariusze debiutantów rozpatrywane są osobno, a to znacznie zmniejsza konkurencję.

Dla młodych stworzono „Laboratorium scenariuszowe”, „Młodą animację”, „Pierwszy dokument” czy „Ekran” w szkole Wajdy. W najbardziej popularnym programie „30 minut” studenci i absolwenci wydziałów reżyserii, a także twórcy niezawodowi, którzy mają na swoim koncie dwa krótkie obrazy, mogą za ok. 130 tys. zł zrealizować 30-minutową fabułę. A teraz rusza także prowadzone przez Jerzego Kapuścińskiego Studio Munka, gdzie mają powstawać trzy, cztery debiuty rocznie.

Tak zwane trzydziestki są dzisiaj wylęgarnią fabularzystów. To ich autorzy zajmą kiedyś w polskim kinie miejsca Wajdy, Zanussiego, Glińskiego. Dlatego warto im się przyjrzeć.

– Przychodzą do nas na ogół studenci i świeżo upieczeni absolwenci szkół filmowych w Łodzi i Katowicach – mówi Jerzy Kapuściński, członek Rady Artystycznej programu, kiedyś inicjator znakomitego cyklu telewizyjnego „Pokolenie 2000”. – Ale też reżyserzy, którzy skończyli studia jakiś czas temu, zdobywali nagrody na festiwalach filmów dokumentalnych, jednak nie udało im się wystartować w fabule. Jak choćby Borys Lankosz, twórca „Obcego VI”, czy Piotr Kielar, którego komedię „Bugi” będziemy niedługo kolaudować. Dajemy szansę scenarzystom, właśnie kręcą u nas filmy Przemysław Nowakowski czy Krzysztof Bizio.

Obejrzałam kilkanaście „trzydziestek” i etiud szkolnych. Młodzi twórcy nie porywają się na rozliczenia z historią, nie interesują ich też relacje społeczne ani polityka. Na ogół opowiadają o sprawach najbliższych, codziennych. Zadają pytania najprostsze: jak żyć? Co jest naprawdę ważne?

Kilka lat temu w wielu filmach i etiudach debiutantów powtarzał się motyw braku perspektyw. Bohaterowie nie mogli wyrwać się z małych miasteczek albo właśnie wyjeżdżali z Polski, szukając lepszego życia w Londynie. W „Moim mieście”, uznanym w zeszłym roku na koszalińskim festiwalu „Młodzi i film” za najlepszy debiut dziesięciolecia, Marek Lechki portretował codzienny marazm w śląskiej aglomeracji. Zderzenie z polską rzeczywistością przynosiło zwykle frustrację i agresję, nad wszystkim unosił się brak nadziei.

Dziś ton opowiadania się zmienia. Z ekranu coraz rzadziej wieje pesymizmem. Pojawiają się za to próby znalezienia własnej tożsamości, odszukania swojego miejsca w życiu. Twórcy z bliska przyglądają się ludzkim relacjom. Kilka tytułów jest naprawdę ciekawych.

Nagrodzony w tym roku w Koszalinie „Luksus” Jarosława Sztandery to opowieść z dna. Społecznego i moralnego. Historia, w której tle jest Dworzec Centralny odmalowany tak, jak jeszcze nie widzieliśmy w naszym kinie. 17-letni chłopak przestaje być atrakcyjnym towarem na pedofilskim rynku. Odrzucony przez swojego dotychczasowego alfonsa, prowadzi z nim grę. Raz próbuje się przymilać, to znów zemścić. Film jest brutalny i okrutny, ale nie niesie beznadziei. W tym piekle 17-latek znajdzie drogę do siebie samego.

Podobne poszukiwanie własnego „ja” towarzyszy kobietom z „Arii Diva” Agnieszki Smoczyńskiej. Bohaterki filmu nie mają problemów finansowych, mieszkają w tym samym luksusowym domu, mają ustabilizowane życie. Ale reprezentują dwa różne światy. Młodsza jest żoną i matką, starsza – śpiewaczką operową, samodzielną kobietą, która straciła dawno kontakt z synem. Ich spotkanie obudzi w nich tłumione tęsknoty. Smoczyńska pyta: „Jak żyć?”, ale nie daje żadnej odpowiedzi. Dwie kobiety dalej będą iść własnymi drogami. Ale wiemy, że niepokój, który zakiełkował w ich duszach, kiedyś wybuchnie.

Absolwentka łódzkiej PWSFTViT, Irlandka Norah McGettigan, w filmie „Jak to jest być moją matką” analizuje relacje między osobami najbliższymi. Matka, kiedyś energiczna dziennikarka, po wypadku żyje przykuta do inwalidzkiego wózka. Córka filmuje ją, tworząc portret człowieka niepełnosprawnego, ze wszystkimi jego kompleksami i niepokojami. Film dostaje nagrodę, czy jednak zbliży obie kobiety, czy oddali?

Fabularzyści rzadko wychodzą poza takie międzyludzkie relacje. Szerszą paletę tematów proponują dokumentaliści. W ich filmach odnajdujemy echa trudnych spraw polsko-żydowskich i socjalistycznej przeszłości. W paradokumentalnym happeningu Borysa Lankosza „Obcy VI” oraz dokumencie „Kredens” Jacoba Dammasa bohaterowie wywołują duchy przeszłości. Pierwszy, z pejsami, w czarnym kapeluszu, jedzie do wioski, w której kiedyś mieszkali Żydzi, drugi – puka do drzwi wrocławskiego mieszkania, z którego w 1968 roku wyjechała jego matka. Ciekawą konfrontację przeszłości i dnia dzisiejszego proponuje Edyta Wróblewska, która w „PRL De Lux” portretuje showmana cwaniaka organizującego dla cudzoziemców wycieczki po reliktach realnego socjalizmu.

Jerzy Kapuściński twierdzi, że ta wrażliwość na sprawy społeczne i historię, którą daje się zaobserwować w dokumencie, zaczyna powoli przenikać do fabuły.

– Mamy już gotowe dwa takie filmy – mówi. – W obrazie Piotra Kielara bardzo silnie zaakcentowana jest presja systemu na młodych ludzi, pojawia się tam nawet Centralne Biuro Śledcze. W rodzinnej komedii Barbary Białowąs „Moja nowa droga” czuje się konflikt pokoleń i bunt. Młodzi żyją w zupełnie innym świecie niż ich rodzice, mają świadomość swojej odmienności.

Te filmy ostre, drapieżne, najbardziej Kapuścińskiego cieszą.

– Młodzi artyści powinni być bezkompromisowi – mówi. – Brakuje mi obrazów wyrazistych, nawet kontrowersyjnych. Nasze kino, w tym również większość debiutów, jest ułatwione, lekkie. Zbyt bezpieczne. Ale teraz zaczyna się pojawiać grupa twórców, którzy inaczej myślą. Wierzę, że wprowadzą na ekran naszą rzeczywistość społeczno-polityczną.

„Trzydziestki” pokazują potencjał polskiego kina, wyławiają talenty. Dlaczego więc mamy tak dużo słabych debiutów?

Podczas tegorocznego festiwalu „Młodzi i film” w Koszalinie jury oceniające filmy fabularne miało niełatwy orzech do zgryzienia. Wybierało tytuł najlepszy spośród... słabych. W naszym kinie zdarzały się w ostatnich latach interesujące debiuty, jak choćby „Edi” Piotra Trzaskalskiego, „Warszawa” Dariusza Gajewskiego, „Pręgi” Magdaleny Piekorz, „Z odzysku” Sławomira Fabickiego czy „Rezerwat” Łukasza Palkowskiego.

Jednak ogólny poziom pierwszych filmów pozostawia dużo do życzenia. Wiele z nich to zaledwie zapowiedzi prawdziwego kina. Nawet nagrodzony w tym roku w Koszalinie Wielkim Jantarem film „Środa, czwartek rano” znanego dokumentalisty Grzegorza Packa jest dziełem pretensjonalnym, którego autor chciał chyba powiedzieć zbyt dużo, tworząc niewiarygodny miszmasz.

– Zdawaliśmy sobie sprawę, że ten film ma wiele mankamentów, ale wydał nam się najbardziej oryginalny i autentyczny – mówi Wojciech Marczewski, przewodniczący koszalińskiego jury.

Inne tegoroczne tytuły też rozczarowywały. „Ballada o Piotrowskim” zdolnego twórcy Rafała Kapelińskiego – o prowincjonalnym nieudaczniku, który postanowił spełnić swoje marzenia i założyć zakład fryzjerski – to materiał najwyżej na półgodzinny film. Opowiadające o polskich nowobogackich „Futro” Drozdowicza jest zrealizowane sprawnie i profesjonalnie, ale ma słabości scenariuszowe i niczym widza nie zaskakuje. A kuriozalne „Taxi A” Marcina Korneluka – film o przedsiębiorcy bankrucie, który łodzią przewozi ludzi przez rzekę, miał być zapewne panoramą Polski, a stał się denerwująco łopatologicznym i dydaktycznym zlepkiem epizodów.

Większość polskich debiutów nie ma w sobie drapieżności, buntu, nie wadzi się ze światem, nie zaskakuje. Może to problem wieku debiutantów. Twórcy, którzy w ostatnich dwóch latach nakręcili swoje pierwsze filmy, to roczniki 1961 – 1976. Przeciętny debiutant jest dwa, trzy lata przed czterdziestką.

Wojciech Marczewski, współzałożyciel Mistrzowskiej Szkoły Reżyserii Andrzeja Wajdy, uważa, że do głosu dochodzi dziś pokolenie bez życiorysu, które w dorosłe życie wchodziło po 1989 roku.

– Moi studenci są dobrze wykształceni – mówi. – Dużo zwiedzili, przeczytali, zobaczyli. Ale jeśli chcą oprzeć scenariusz na własnym życiu, to niewiele z tego wychodzi. Poprzednie pokolenia miały wojnę, socjalizm, „Solidarność”. Oni ciągną za sobą miałkie życiorysy, dłużej dojrzewają. Nie pomagają im też ludzie pióra. Kiedyś więcej filmów powstawało na podstawie literatury, teraz piszą dla kina scenarzyści z tego samego pokolenia, z tymi samymi doświadczeniami. Młodzi twórcy nie byli zmuszeni do dokonywania dramatycznych wyborów, do określenia siebie. Dlatego bohater ich filmów na ogół dobrze żyje. To prawda, za czymś tęskni, ale właściwie dokładnie nie wie za czym. Andrzej Wajda mawia: „Jak bohater nie wie, czego chce, to ja idę do domu. Jak się dowie, wrócę do kina”. Dlatego powiem coś okropnego: chwilami chciałoby się, żeby tych młodych ludzi dopadło jakieś nieszczęście, żeby poznali smak strachu, bólu. Albo odwrotnie – wielkiej radości. A tymczasem w ich codzienności wszystko jest w normie. I to odbija się na filmach.

Podobnie uważa Krzysztof Zanussi: – Kiedy życie jest miękkie i łagodne, człowiek mało o sobie wie. Niedawno pewien młody reżyser pokazał mi swój film. Ładny, dobrze zrobiony, ale kompletnie pusty. Kopia filmów, które widział. I co ja mam mu poradzić? Mam mu powiedzieć: „Pocierp, to coś się w tobie stanie?”. Nie mogę mu tego życzyć. Ale wiem, że jako artysta jest skazany na niepowodzenie i ono może kiedyś go czegoś nauczy.

Na myśleniu młodych twórców odbija się dziś kultura telewizyjna. W debiutanckich filmach, podobnie jak w latach 70., znów pojawił się „snuj”. Bohaterowie łażą po ekranie, coś tam gadają, niewiele z tego wynika. Czasem bywa i tak, że sceny z początku i końca filmu można przestawić dowolnie i nic się nie zmieni.

Wielu absolwentów szkół filmowych załapuje się do seriali, telenowel, programów. Telewizja początkowo pomaga wyszkolić warsztat. Ale gdy artysta zrealizuje kilkadziesiąt odcinków soap-opery albo show, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że w tym stylu utonie. Po kilku latach takiej pracy bardzo trudno wrócić do fabuły. Pewien ciekawy reżyser średniego pokolenia powiedział mi niedawno, że po roku współpracy zrezygnował z robienia jednego z najpopularniejszych tasiemców, czyli z niemałych pieniędzy. Bał się, że nie będzie umiał pracować na planie filmu.

– Telewizyjną subkulturę czuje się w scenariuszach, które przynoszą mi studenci – potwierdza Wojciech Marczewski. – Film kinowy jest jednorazowym wydarzeniem. Trzeba w nim opowiedzieć historię, która ma początek i koniec. A także dramat, pointę. Tymczasem teksty młodych ludzi są jak telenowele. Na przykład często pojawiają się wątki lesbijskie, homoseksualne. Ale kobietom, które żyją ze sobą, jest tylko tak trochę trudniej. Brakuje prawdziwego konfliktu, tragedii. Nie ma szansy, żeby widz się rozpłakał, wściekł, zakochał.

Marczewski zwraca też uwagę, że w debiutach przestaje odgrywać rolę obraz. – Mit o polskiej szkole wspaniałej fotografii filmowej jest nieaktualny – mówi. – Obraz staje się dodatkiem do dialogu. Wszystko jest powiedziane. Kiedyś, gdy aktor miał być zaskoczony, pokazywano jego twarz. Przestraszoną, zdziwioną. Dzisiaj on po prostu mówi: „No nie, to niemożliwe”. Filmowcy przestali opowiadać kamerą. Nie ma scen, w których jest cisza.

Bolączką polskich debiutów jest też to samo, co całego kina. Marne, niedopracowane, niedomyślane scenariusze i za małe budżety, które nie pozwalają na staranną realizację.

– Każdy z tych filmów jest zrobiony o rok za wcześnie – twierdzi Wojciech Marczewski. – W Wielkiej Brytanii ekranizuje się średnio 15. wersję scenariusza. U nas kieruje się tekst do realizacji po drobnych poprawkach. Brakuje pół roku na prace literackie i pół roku przygotowań. Brakuje odpowiedzi na pytanie, jak fotografować, kogo obsadzić. W filmach oglądamy ciągle tych samych aktorów co w serialach. Albo gwiazdy. Czasami to kompletnie niszczy wiarygodność. W „Balladzie o Piotrowskim”, w którym wszystko powinno być szare i nijakie, występuje Zbigniew Zamachowski.Debiutanci robią zwykle filmy za 1 – 1,5 mln zł. W efekcie mają po kilkanaście dni zdjęciowych.

– To oznacza, że autor rozpaczliwie broni się, żeby nie polec – komentuje Marczewski. – Debiutant powinien mieć na zdjęcia 35 dni .

Pozostaje pytanie, dlaczego w filmach debiutantów są tak poważne błędy? Dlaczego nikt ich nie prowadzi? Efekt takiej pracy widać od razu. Zrealizowane w Torze Krzysztofa Zanussiego „Pręgi” były perfekcyjne. Ale miejsc podobnych do Toru jest niewiele. W Polsce brakuje producentów z prawdziwego zdarzenia. Producenci rzadko ryzykują własne pieniądze, a swoją marżę dostają niezależnie od tego, czy film jest dobry czy nie. Nie mają więc interesu, by dopracowywać teksty czy przygotowywać kolejne wersje montażowe. Nie robią testowych pokazów, nie angażują kierowników literackich.

– Nikt nie prowadzi u nas filmów tak jak na świecie – przyznaje Jerzy Kapuściński. – Dlatego m.in. powołaliśmy do życia Studio Munka. Chcemy tam artystom pomagać. Na każdym etapie produkcji. Mamy grupę scenarzystów, którzy są gotowi do współpracy. Opiekuna reżyser będzie mógł wybrać sobie sam, nie ma tu żadnego rozdzielnika. Będziemy promować filmy od pierwszego dnia zdjęciowego aż do premiery. Postaramy się o dystrybutora, poszukamy sojuszników w mediach.

Budżety Munkowych filmów mają wynosić minimum 2 mln zł, co pozwoli na staranniejszą realizację. Pozostaje pytanie, kto do Studia Munka trafi.

– Wybieramy najlepszych, którzy udowodnili, że mają talent, w filmach szkolnych albo „trzydziestkach”. Gdy w Koszalinie zobaczyłem „Luksus”, natychmiast zaproponowałem Sztanderze współpracę. Kilka scenariuszy już mamy. Jan Komasa przyszedł z bardzo interesującym tekstem filmu współczesnego. Andrzej Bart dla Borysa Lankosza napisał historię osadzoną w latach 50. Ale chciałbym też sięgać po tych, którzy nakręcili ciekawe filmy w cyklu „Pokolenie 2000”, a potem nie udało im się zrealizować debiutu pełnometrażowego. Pierwszą produkcją Studia jest debiut Marka Lechkiego.

Jerzemu Kapuścińskiego marzy się, że Munk stanie się takim miejscem, jakim w latach 70. były zespoły filmowe. Miejscem, gdzie będzie można przyjść, pogadać o życiu i o kinie, opowiedzieć o własnych pomysłach, poradzić się ludzi, którym się ufa, pokazać materiały filmowe kolegom.

– Ciągle mamy świat nieopisany. Szukajmy razem nowego spojrzenia.

Brzmi to trochę jak utopia. Ale jeśli miałoby zaowocować falą interesujących filmów, to czemu nie? Polskie kino potrzebuje odświeżenia jak nigdy dotąd.

Nigdy dotąd nie było w Polsce tak przyjaznego klimatu dla debiutów. Łatwiej jest dziś zrobić pierwszy film niż trzeci czy czwarty. W Instytucie Sztuki Filmowej scenariusze debiutantów rozpatrywane są osobno, a to znacznie zmniejsza konkurencję.

Dla młodych stworzono „Laboratorium scenariuszowe”, „Młodą animację”, „Pierwszy dokument” czy „Ekran” w szkole Wajdy. W najbardziej popularnym programie „30 minut” studenci i absolwenci wydziałów reżyserii, a także twórcy niezawodowi, którzy mają na swoim koncie dwa krótkie obrazy, mogą za ok. 130 tys. zł zrealizować 30-minutową fabułę. A teraz rusza także prowadzone przez Jerzego Kapuścińskiego Studio Munka, gdzie mają powstawać trzy, cztery debiuty rocznie.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Vincent V. Severski: Notatki na marginesie Eco
Plus Minus
Dlaczego reprezentacja Portugalii jest zakładnikiem Cristiano Ronaldo
Plus Minus
„Oszustwo”: Tak, żeby wszystkim się podobało
Plus Minus
Jan Bończa-Szabłowski: Fotel dla pani Eli
Plus Minus
„Projekt A.R.T. Na ratunek arcydziełom”: Sztuka pomagania
Plus Minus
Jan Maciejewski: Strategiczne przepływy