Rzeczywiście, jak zauważają niektórzy komentatorzy, amerykańskie konwencje coraz częściej przypominają zjazdy partii komunistycznych albo też zloty sprzedawców Amwaya. Ma być entuzjastycznie, głośno, dramatycznie.

Ważne nie to, co się mówi, ale jak. Jakich słów się używa, jak wielkie oczekiwania udaje się rozbudzić. A tego właśnie – nadziei i nowej wiary – Amerykanie udręczeni kryzysem gospodarczym i ciągnącą się wojną iracką potrzebują najbardziej. Stąd pewnie też tak wielka popularność Baracka Obamy, który jest żywą obietnicą nowości, przełomu, przyszłości, otwarcia na nowe szanse itd. Patrząc na kolejne występy jego przyjaciół, na to, co on sam ma do powiedzenia i jak wielką rolę w jego przekazie pełni choćby wideoklip Michelle, żony Obamy, łatwo dojść do przekonania, że współczesny polityk jest przede wszystkim produktem marketingowym, a demokracja sztuką tworzenia iluzji.

A jednak taki punkt widzenia wydaje się zbyt wąski. Bo nawet jeśli w tych gestach, słowach, piosenkach jest dużo sztuczności, to wciąż trzeba pamiętać o sensie przedstawienia w Denver. Politycy muszą ze wszystkich sił ciała i duszy walczyć o wyborców, zabiegać o ich głosy i zaufanie. Amerykańska kampania to przede wszystkim próba charakteru i siły woli. W końcu na prezydenta, najważniejszą osobę w największym mocarstwie świata, wybiera się człowieka, a nie mniej czy bardziej przekonujące programy polityczne. Odwaga, charyzma, zdolność szybkiego reagowania w trudnych sytuacjach, umiejętność gry są tak samo ważne jak zdolność do racjonalnej analizy. A gdzie można to lepiej pokazać niż w trakcie kampanii?

Skomentuj na blog.rp.pl