A z władzą są wieczne kłopoty, o czym przekonuje Rafał Ziemkiewicz w „Żywinie” (lada dzień w księgarniach). We wspomnianym wyżej artykule w „Rz” narzekał, że we współczesnej literaturze polskiej – i to z powodów politycznych – nie znajduje realistycznego opisu naszej rzeczywistości. O taki opis pokusił się w „Żywinie” właśnie. Oto z imprezy u tajemniczego emerytowanego esbeka, na której bawią się wszyscy miejscowi prominenci, ale i mafiosi, wraz z panią prokurator wraca samochodem pijany poseł Samoobrony. Ona wysiada, on ginie. Po śmierci staje się w okolicy postacią pomnikową, choć – jak się okazuje – nikomu nie było z nim po drodze. Artykuł o denacie pisze dziennikarz Radek (żurnalista to już chyba bohater naszych czasów?), który wpada na kolejne tropy, m.in. utalentowanego przedsiębiorcy przegrywającego w zderzeniu z miejscowymi układami czy miłośnika regionu pragnącego urządzić lokalne muzeum, a w perspektywie być może skansen, skazanego jednak na porażkę, bo teren wpadł w oko deweloperowi, który postawić chce w tym miejscu osiedle. W końcu dochodzi do rozmowy Radka z pociągającym wszystkimi sznurkami esbekiem i ten mu wyjaśnia, że „byli pracownicy Firmy są tylko na cmentarzu. Można zdradzić, za to się ponosi konsekwencje, ale to tylko przejście do innej Firmy, albo przejść w uśpienie. Nigdzie nie ma inaczej”.
Pasztelan, bo tak się nazywa „były pracownik Firmy”, niemal słowo po słowie powtarza to samo, co bohaterowi książki Rybińskiego klarował Belzebubowicz. „Kto by do władzy nie doszedł – uświadamia Radka – mechanizmy funkcjonowania państwa są te same. Dlaczego są te same? Bo innych nie ma. Bo w tych realiach tak musi być, jak jest. I ktokolwiek chce rządzić, choćby takim miasteczkiem czy powiatem, prędzej czy później musi to zrozumieć i przyjść po naukę do tych, co się na tym znają. I przychodzi. Ten pański Żywina też przyszedł, i powiem coś panu, jeśli ten naród jest już tak ogłupiony, że uwierzy w te wszystkie okrzyki o Rywinlandzie, o rewolucji moralnej, i da szansę tym krzykaczom, to oni prędzej czy później też przyjdą po pomoc i radę do fachowców. Bo szybko zrozumieją, że inaczej się nie da. Inaczej się po prostu nie da, w tych historycznych uwarunkowaniach, z takim społeczeństwem, które się tak a nie inaczej ukształtowało”.
Radek nie jest głupkiem i tego rodzaju argumentów nie przyjmuje, ale o społeczeństwie polskim zdanie ma nie najlepsze (patrz: Rafała Ziemkiewicza „Polactwo”). Akcja powieści dzieje się w ostatnich dniach życia Jana Pawła II, kiedy naród polski modlił się o zdrowie dla niego. Patrząc na rozmodlonych ludzi w prowincjonalnym Bykowie, Radek wścieka się: „... wy kurwa wasza mać, gdzie wy jesteście na co dzień, co wy robicie na co dzień, skąd i po jasną cholerę nagle was wszystkich tutaj przywiało? (...) Bo Polska to taki kraj duchów, na co dzień poukrywanych najgłębiej, bez śladu, kraj na co dzień bez mieszkańców, oddany rojącym się pijaczkom, kombinatorom, szabrownikom, wszelkiego rodzaju gówniarzom, aż od czasu do czasu nagle pęka zasłona pomiędzy światami i duchy wkraczają tłumnie, porywają kręcące się ze swoimi małymi sprawami cielska polskiego inwentarza i przejmują je, jak inwazja z kosmosu. I nagle przez jakiś czas Polska zamienia się w rajski kraj, nagle zamiast mord widzi człowiek wokół siebie twarze, zamiast chamskich pogwarek, jak kogo zgnoić i udupić, słyszy piękne słowa”. Abstrahując od na pewno nie pięknych, za to mocnych, słów, zdania te brzmią niczym frazy ostatnich arcypolskich książek Jarosława Marka Rymkiewicza („Wieszanie”, „Kinderszenen”). Niestety, u Ziemkiewicza zaraz obok mamy wykład o wyższości jednej whisky nad drugą, wątek miłosny z zaniedbywaną przez mamę dziewczynką w tle, impresje z pobytu w Turcji, co w sumie sprawia, że kończąc lekturę, nie wiemy, cośmy właściwie czytali: rozprawę o duchu narodowym, kryminał, publicystykę polityczną, powieść obyczajową o życiu w Polsce prowincjonalnej, opowieść o pracy dziennikarza, a jak ktoś się uprze, to może i romans. To nawet nie jest zarzut, gdybym miał świadomość, że w sumie to wszystko stanowi opis naszej rzeczywistości. Opis realistyczny, a nie chaotycznie ułożone obrazki i scenki, w których padają wykwintne określenia w rodzaju „bandy chujków”, „pierdolonej hołoty”, „skurwysyństwa” itp. I po co tak się napinać?
[srodtytul]Pamflet na miarę Kadena[/srodtytul]
W po raz trzeci przywoływanym tutaj artykule „Dwie Polski, obie ułomne” Rafał Ziemkiewicz wyznaje, że pusty śmiech go ogarnia, gdy czyta „ponawiane od czasu do czasu utyskiwania, że po kilkunastu latach niepodległości wciąż nie mamy nowego »Przedwiośnia«”. Mnie z tego powodu bynajmniej do śmiechu nie jest, tyle że nie bardzo widzę potencjalnych następców Żeromskiego (Rymkiewicz? Rylski?). W każdym razie, w przeciwieństwie do Tomasza Burka, nie dostrzegłem aż tak daleko idących analogii między „Doliną Nicości” Bronisława Wildsteina a jej, jak pisze Burek, wielkimi poprzedniczkami, książkami Wyspiańskiego, Żeromskiego, Berenta, Brzozowskiego, Witkacego, Kadena. „Dolinę...” przeczytałem z zainteresowaniem, spełnia ona bowiem oczekiwania, jakie stawiamy tego rodzaju literaturze. Ma swoje smaki towarzyskie, „klucze” mniej lub bardziej czytelne, z pewnością też napisana została w duchu aż nadto obywatelskiego obowiązku. Rzeczywiście – cytuję Tomasza Burka – powieść ta „obciąża współczesne elity, intelektualne i polityczne, odpowiedzialnością za to, że – poniechawszy dekomunizacji i lustracji – moralnie rozbroiły, otumaniły i zatruły złymi jadami społeczeństwo i państwo polskie”. Wytrzymałbym więc porównanie z Kadenem, ale to widać mało, skoro dowiaduję się, że „Dolina Nicości” jest nie tylko „politycznym pamfletem na miarę tych największych, najbardziej drapieżnych”, ale i „dziełem sztuki – pięknym i porywającym”.