Pisarz w krainie duchów

Polskiej literaturze współczesnej potrzebny jest realizm, nawet mały

Publikacja: 11.10.2008 01:23

Pisarz w krainie duchów

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Olga Tokarczuk mizdrzy się. „Czy dobrze robię – pyta – że opowiadam? Czy nie lepiej byłoby spiąć umysł spinaczem, ściągnąć lejce i wyrażać się nie historiami, ale prostotą wykładu, gdzie w zdaniu po zdaniu klaruje się jedna myśl, a w następnych paragrafach fastryguje się ją z innymi. Mogłabym używać cytatów i przypisów, mogłabym w porządku punktów czy rozdziałów zawrzeć konsekwencję dowodzenia krok po kroku, o co mi chodzi; weryfikowałabym wcześniej postawioną hipotezę i w końcu mogłabym wywiesić argumenty, jak prześcieradła po nocy poślubnej, na ludzki widok. Byłabym panią własnego tekstu, mogłabym uczciwie wziąć za niego wierszówkę.

A tak zgadzam się na rolę akuszerki, ogrodniczki, której zasługą jest co najwyżej posianie i późniejsze nudne plewienie chwastów.

Opowieść ma swoją bezwładność, nad którą nie można nigdy do końca zapanować. Domaga się takich jak ja – niepewnych siebie, niezdecydowanych, łatwych do wywiedzenia w pole. Naiwnych”.

Mizdrzenie zostało przed tygodniem uhonorowane. Olga Tokarczuk po swojej bodaj czwartej nominacji otrzymała wreszcie Nagrodę Nike. Za swą najgorszą książkę „Bieguni”, w której nie może klarować się w zdaniu po zdaniu jedna myśl, bo tej myśli nie ma. Autorka „Profesora Andrewsa w Warszawie” i „Prawieku” napisała książkę dokładnie o niczym. Ale uważa, że powtórzyła w niej własne błędy i wydawało jej się to konieczne. Niewykluczone, że ze swojego punktu widzenia miała rację.

[srodtytul]Ustrój w paroksyzmach[/srodtytul]

Najpierw pisano o mnie, że jestem nadzieją literatury, później, że nadzieją spełnioną, a pewnego dnia któryś z krytyków określił mnie mianem wybitnego pisarza”. Tak mówi o sobie bohater najnowszej, czekającej na wydanie powieści Janusza Andermana „To wszystko”. Od biedy słowa te pasowałyby do osoby autora „Gry na zwłokę”, choć z tą „wybitnością” nie przesadzałbym; krytyka raczej wciąż uważa go za pisarza obiecującego, co w świetle zbliżającej się 60. rocznicy urodzin autora „To wszystko” jest chyba prowokacją. W każdym razie Andermanowi zdarzyło się obecnie popełnić niewiarygodnego wręcz knota, przy którym poprzedni „Cały czas” jawi się jako bez mała arcydzieło. Niezależnie od wszystkich uwag krytycznych, jakie pod adresem tej ostatniej powieści sformułował niedawno w artykule „Dwie Polski, obie ułomne” („Rzeczpospolita”, 6 września 2008 r.) Rafał Ziemkiewicz.

Tak naprawdę Ziemkiewicz ma Andermanowi za złe, że nie portretuje własnego środowiska, że nie istnieje w jego powieści Adam Michnik i jego salon. Co sprawia, że nie opisuje tej części Polski, po której się porusza? No, to jest pytanie retoryczne. Sądząc po zachowaniu Andermana jako jurora Festiwalu Polskich Filmów w Gdańsku, gdzie zamiast założyć votum separatum od werdyktu jury, odciął się od decyzji, którą sam współfirmował, pisarz zasługuje już na to, by stać się owego salonu ozdobą.

A w jego najnowszej powieści to, co w „Całym czasie” było na swój sposób świeże, przewrotne i inteligentne, jest już tylko cyniczne, odpychające, ekshibicjonistyczne. Bohater „To wszystko”, cierpiący na pisarską niemoc i niedający sobie rady z problemami małżeńskimi, pragnie ze swojego samobójstwa uczynić spektakl. Chce być pierwszy, który się zastrzeli przed okiem kamery. Ale zanim to uczyni, będzie przez kilka dni chlał gorzałę, rozpamiętując dawne przewagi.

A co bohater Andermana rozumie z dzisiejszej Polski? „Minęło tak niewiele lat, tamten ustrój upadł, nowy jest ciągle prowizoryczny, miota się w paroksyzmach, nikt nie wie, co się jeszcze z niego wykluje. Zdezorientowany lud podczas kolejnych wyborów zatacza się z rozpaczą od ściany do ściany. W ciągu kilkunastu lat rządzili już wszyscy, na wszelkie możliwe sposoby. Dawni komuniści, którzy wracali do władzy, próbowali wprowadzić kapitalizm. Prawica podpierała się hasłami populistycznymi. Konserwatyści chcieli państwa opiekuńczego, socjaliści dążyli do ograniczenia ludziom resztek przywilejów. I to wszystko kotłowało się pod gigantycznym pantoflem Kościoła, który w krótkim czasie wywalczył sobie niewyobrażalną pozycję.

Literatura przestała mieć jakiekolwiek znaczenie, bo nie była zdolna tej sytuacji ogarnąć. Stała się zbędna, zamieniła się w zabawkę kilkutysięcznej grupy hobbystów, którzy ze starego nawyku piszą książki, czytają je i recenzują. To już zamknięty obieg i nawet śmierć kolejnych klasyków wydaje się przynosić ulgę niedobitkom czytelników; nie będą już pisać i wydawać, więc nie będzie trzeba ich czytać, a wypadało; umierają i idą w zapomnienie”.

W zapomnienie pójdzie i ten bohater „To wszystko” Janusza Andermana, jakiś spóźniony wnuk Ireneusza Iredyńskiego, też oszust, tyle że bez najmniejszego choćby wdzięku, a i bez talentu.

[srodtytul]Marzenie o emigracji[/srodtytul]

Tokarczuk Polska nie interesuje, Anderman Polski nie rozumie, Pilch jest nią zrozpaczony i z rozpaczy tej napisał „Marsz Polonia”. Miało to być „Wesele” wieku XXI i, oczywiście, nic z tego ambitnego zamysłu nie wyszło, poza tym, że Pilch chciał powiedzieć coś złego o Polsce, i powiedział. Nie wstrząsnęło to jednak czytelnikami, niespecjalnie przejmującymi się pobrzmiewającym w narracji tej powieści pragnieniem emigracji. Choćby i do Czarnogóry. Autor „Marszu Polonia” powiada, że normalny Polak przynajmniej raz w życiu myśli o emigracji. Zapewne ma rację i nieprzypadkowo na okładce jego książki znalazła się reprodukcja sławnego „Czerwonego autobusu” Linkego. Nasuwająca natychmiastowe skojarzenie z piosenką Jacka Kaczmarskiego komentującą ten obraz, a zakończoną puentą w trybie rozkazującym: „Jedźmy stąd!”.

Beniamin Bezetzny, którym to pseudonimem zaszyfrował Pilch w swej powieści Jerzego Urbana, dodaje, że jego zdaniem „jak najczęstsze myślenie o emigracji jest kryterium i normalności, i polskości”. No, to już jest bardzo bliskie programowi Platformy Obywatelskiej, nic też dziwnego, że Urban na stare lata stał się autorytetem moralnym, który zabiega o współczucie dla ciąganego przed sądy swego idola sprzed lat generała Jaruzelskiego. Temu ostatniemu Jerzy Pilch poświęca niemały fragment książki, którego liryczną wymowę nie do końca równoważy groteskowy finał tych rozważań, w których autor dochodzi do wniosku, że mało ważne jest to, czy generał był katem czy też wybawicielem Polaków, bowiem w obu wizerunkach czegoś brakuje.

[wyimek]Zwracać należy uwagę na prozę skromną, nieaspirującą do zbawiania ani nawet naprawy Rzeczypospolitej, ale wymierzającą jej czy choćby przysłowiowej „małej ojczyźnie” sprawiedliwość[/wyimek]

„Czegoś? Wiadomo czego – pijanego widu. Już jako zwykły żołnierz był dziwadłem – nie pił. Potem jako oficer ludowego Wojska Polskiego był coraz większym dziwadłem – dalej nie pił. Jako generał, jako minister obrony, jako kolega i sojusznik radzieckich marszałków był dziwadłem nad dziwadłami – nadal nie pił. (...) Trzeźwy! Jedyny trzeźwy! – izolowany i alienowany. (...) W ogóle nie pił! Może jakąś symboliczną banię – jak już koniecznie musiał: Za pobiedu nad NATO i Amierikancami! – strzelał, ale to wszystko. Średnia spożycia: cztery pięćdziesiątki rocznie. Norma daleka od wojskowej. W naszym klimacie biedronki piją więcej”.

Bardzo śmieszne. Humorysta z autora „Tysiąca spokojnych miast” co się zowie.

[srodtytul]Mane, tekel, fares[/srodtytul]

A przecież humor to dla literatury chleb, woda i przyprawa zarazem. Że tak jest, dowiódł swą najnowszą książką Maciej Rybiński. Jego „Bruderszaft z Belzebubem” jest najlepszą rzeczą, jaką napisał od lat. Ta powieść, której część pierwsza rozgrywa się 12 grudnia 1981 roku, a następnie głos zabiera w niej... stary wieszak snujący niesamowitą opowieść o dziejach Polski początków poprzedniego stulecia, ze szczególnym uwzględnieniem roli socjalistów w odzyskaniu niepodległości, aż do samego finału nie zwalnia tempa. Po drodze mamy rzeczywiście chocholi taniec na weselu rodem i z Wyspiańskiego, i z Andrzejewskiego, a i z Nowakowskiego trochę; na gmachu Komitetu Centralnego PZPR pojawia się tajemniczy napis: „Mane, tekel, fares” do przetłumaczenia którego komuniści wzywają hebraistów, a generał Krzysztoporski się martwi, bo może są to „jakieś straszne wyzwiska na partię, albo co nie daj Boże, na Związek Radziecki”, inny generał – Jaruzelski – o mało nie traci władzy, a bohatera „Bruderszaftu z Belzebubem” los rzuca aż na Nikaraguę, skąd do Europy wraca lotniskowcem „Saratoga”, który wraz z podobnymi sobie życiowymi rozbitkami, marzycielami i pijakami chce opanować i przypłynąć nim prosto do Gdańska. Ktoś przytomnie zauważa, że przy rozmiarach lotniskowca, prawie 300 tysięcy ton, nie znajdzie się dla niego na Bałtyku toru wodnego. Od czego jednak fantazja! „Płyńmy na Madagaskar! Wyspę opanujemy od razu, wezwiemy ochotników z Polski, powołamy się na Beniowskiego i utworzymy województwo madagaskarskie. Potem przyłączymy Mauritius i Seszele. Będziemy mocarstwem światowym”.

Jak można się było spodziewać, insurekcja na lotnisku „Saratoga” nie powiodła się. Ale pozostały sceny i dialogi nieustępujące najlepszym fragmentom sławnego poematu prozą „Moskwa-Pietuszki” Wieniedikta Jerofiejewa. Ale i przejmująco zimny wykład Dragona Belzebubowicza, który dzień przed wprowadzeniem stanu wojennego tłumaczy bohaterowi powieści: „Socjalizm to ani kolejki, ani brak kolejek, ani strajki, ani brak strajków. To nie ma nic wspólnego z robotnikami, z jakąś prawdą obiektywną czy z czymś takim. Wy, intelektualiści, zawsze musicie wszystko zagmatwać i potem sami nie możemy sobie dać z tym rady. A to bardzo proste – socjalizm jest formą władzy.

– A władza pochodzi od Boga – kończę niespodziewanie dla samego siebie.– No, no – powiada pobłażliwie Dragon – efektowne, złośliwe, ale głupie. Pan pewnie uważa, że władza pochodzi od ludu. Są tacy, co sądzą iż od narodu. Tylko co to za różnica, od kogo ona pochodzi? Władza jest. Po prostu”.

[srodtytul]Nigdzie nie ma inaczej[/srodtytul]

A z władzą są wieczne kłopoty, o czym przekonuje Rafał Ziemkiewicz w „Żywinie” (lada dzień w księgarniach). We wspomnianym wyżej artykule w „Rz” narzekał, że we współczesnej literaturze polskiej – i to z powodów politycznych – nie znajduje realistycznego opisu naszej rzeczywistości. O taki opis pokusił się w „Żywinie” właśnie. Oto z imprezy u tajemniczego emerytowanego esbeka, na której bawią się wszyscy miejscowi prominenci, ale i mafiosi, wraz z panią prokurator wraca samochodem pijany poseł Samoobrony. Ona wysiada, on ginie. Po śmierci staje się w okolicy postacią pomnikową, choć – jak się okazuje – nikomu nie było z nim po drodze. Artykuł o denacie pisze dziennikarz Radek (żurnalista to już chyba bohater naszych czasów?), który wpada na kolejne tropy, m.in. utalentowanego przedsiębiorcy przegrywającego w zderzeniu z miejscowymi układami czy miłośnika regionu pragnącego urządzić lokalne muzeum, a w perspektywie być może skansen, skazanego jednak na porażkę, bo teren wpadł w oko deweloperowi, który postawić chce w tym miejscu osiedle. W końcu dochodzi do rozmowy Radka z pociągającym wszystkimi sznurkami esbekiem i ten mu wyjaśnia, że „byli pracownicy Firmy są tylko na cmentarzu. Można zdradzić, za to się ponosi konsekwencje, ale to tylko przejście do innej Firmy, albo przejść w uśpienie. Nigdzie nie ma inaczej”.

Pasztelan, bo tak się nazywa „były pracownik Firmy”, niemal słowo po słowie powtarza to samo, co bohaterowi książki Rybińskiego klarował Belzebubowicz. „Kto by do władzy nie doszedł – uświadamia Radka – mechanizmy funkcjonowania państwa są te same. Dlaczego są te same? Bo innych nie ma. Bo w tych realiach tak musi być, jak jest. I ktokolwiek chce rządzić, choćby takim miasteczkiem czy powiatem, prędzej czy później musi to zrozumieć i przyjść po naukę do tych, co się na tym znają. I przychodzi. Ten pański Żywina też przyszedł, i powiem coś panu, jeśli ten naród jest już tak ogłupiony, że uwierzy w te wszystkie okrzyki o Rywinlandzie, o rewolucji moralnej, i da szansę tym krzykaczom, to oni prędzej czy później też przyjdą po pomoc i radę do fachowców. Bo szybko zrozumieją, że inaczej się nie da. Inaczej się po prostu nie da, w tych historycznych uwarunkowaniach, z takim społeczeństwem, które się tak a nie inaczej ukształtowało”.

Radek nie jest głupkiem i tego rodzaju argumentów nie przyjmuje, ale o społeczeństwie polskim zdanie ma nie najlepsze (patrz: Rafała Ziemkiewicza „Polactwo”). Akcja powieści dzieje się w ostatnich dniach życia Jana Pawła II, kiedy naród polski modlił się o zdrowie dla niego. Patrząc na rozmodlonych ludzi w prowincjonalnym Bykowie, Radek wścieka się: „... wy kurwa wasza mać, gdzie wy jesteście na co dzień, co wy robicie na co dzień, skąd i po jasną cholerę nagle was wszystkich tutaj przywiało? (...) Bo Polska to taki kraj duchów, na co dzień poukrywanych najgłębiej, bez śladu, kraj na co dzień bez mieszkańców, oddany rojącym się pijaczkom, kombinatorom, szabrownikom, wszelkiego rodzaju gówniarzom, aż od czasu do czasu nagle pęka zasłona pomiędzy światami i duchy wkraczają tłumnie, porywają kręcące się ze swoimi małymi sprawami cielska polskiego inwentarza i przejmują je, jak inwazja z kosmosu. I nagle przez jakiś czas Polska zamienia się w rajski kraj, nagle zamiast mord widzi człowiek wokół siebie twarze, zamiast chamskich pogwarek, jak kogo zgnoić i udupić, słyszy piękne słowa”. Abstrahując od na pewno nie pięknych, za to mocnych, słów, zdania te brzmią niczym frazy ostatnich arcypolskich książek Jarosława Marka Rymkiewicza („Wieszanie”, „Kinderszenen”). Niestety, u Ziemkiewicza zaraz obok mamy wykład o wyższości jednej whisky nad drugą, wątek miłosny z zaniedbywaną przez mamę dziewczynką w tle, impresje z pobytu w Turcji, co w sumie sprawia, że kończąc lekturę, nie wiemy, cośmy właściwie czytali: rozprawę o duchu narodowym, kryminał, publicystykę polityczną, powieść obyczajową o życiu w Polsce prowincjonalnej, opowieść o pracy dziennikarza, a jak ktoś się uprze, to może i romans. To nawet nie jest zarzut, gdybym miał świadomość, że w sumie to wszystko stanowi opis naszej rzeczywistości. Opis realistyczny, a nie chaotycznie ułożone obrazki i scenki, w których padają wykwintne określenia w rodzaju „bandy chujków”, „pierdolonej hołoty”, „skurwysyństwa” itp. I po co tak się napinać?

[srodtytul]Pamflet na miarę Kadena[/srodtytul]

W po raz trzeci przywoływanym tutaj artykule „Dwie Polski, obie ułomne” Rafał Ziemkiewicz wyznaje, że pusty śmiech go ogarnia, gdy czyta „ponawiane od czasu do czasu utyskiwania, że po kilkunastu latach niepodległości wciąż nie mamy nowego »Przedwiośnia«”. Mnie z tego powodu bynajmniej do śmiechu nie jest, tyle że nie bardzo widzę potencjalnych następców Żeromskiego (Rymkiewicz? Rylski?). W każdym razie, w przeciwieństwie do Tomasza Burka, nie dostrzegłem aż tak daleko idących analogii między „Doliną Nicości” Bronisława Wildsteina a jej, jak pisze Burek, wielkimi poprzedniczkami, książkami Wyspiańskiego, Żeromskiego, Berenta, Brzozowskiego, Witkacego, Kadena. „Dolinę...” przeczytałem z zainteresowaniem, spełnia ona bowiem oczekiwania, jakie stawiamy tego rodzaju literaturze. Ma swoje smaki towarzyskie, „klucze” mniej lub bardziej czytelne, z pewnością też napisana została w duchu aż nadto obywatelskiego obowiązku. Rzeczywiście – cytuję Tomasza Burka – powieść ta „obciąża współczesne elity, intelektualne i polityczne, odpowiedzialnością za to, że – poniechawszy dekomunizacji i lustracji – moralnie rozbroiły, otumaniły i zatruły złymi jadami społeczeństwo i państwo polskie”. Wytrzymałbym więc porównanie z Kadenem, ale to widać mało, skoro dowiaduję się, że „Dolina Nicości” jest nie tylko „politycznym pamfletem na miarę tych największych, najbardziej drapieżnych”, ale i „dziełem sztuki – pięknym i porywającym”.

No więc nie. Gdybym mógł, wysłałbym autora „Doliny...” na przyspieszony kurs pisarski ze specjalizacją „Literatura erotyczna”. Za opisy łóżkowych wyczynów bohaterów powieści należy się Wildsteinowi czerwona kartka. Seks u niego przypomina zapasy, w których mężczyzna koniecznie musi kobietę upokorzyć, a jeśli autor upatrzy sobie przeciwnika politycznego, to by go do reszty pogrążyć, przypisuje mu niemoc płciową (choćby czasową). I później taki delikwent zasypia „z członkiem w ustach” partnerki.

W scenach erotycznych Bronisław Wildstein wykazuje tak toporny wdzięk, że czytelnik marzy tylko o tym, by bohaterowie „Doliny Nicości” przestali się pieprzyć, a zaczęli z powrotem robić to, co potrafią najlepiej, czyli politykować za redakcyjnymi biurkami. Choć niektórzy utrzymują, że to też pieprzenie.

Oczywiście, erotyka nie jest najważniejsza w powieści Bronisława Wildsteina, nie jest nawet ważna. Ale to takie detale, takie marginesowe choćby sprawy decydują o tym, co jest wielką literaturą, a co nie. I to niezależnie od tego, czy jako optymiści wierzymy w powieściowego redaktora Wilczyckiego, że na prowincji poza Warszawą dalej będzie walczył o prawdę o Polsce, czy też uznamy to za chciejstwo autora, pragnącego dać czytelnikowi choć odrobinę nadziei.

[srodtytul]Skrywana, bolesna prawda[/srodtytul]

Tak czy inaczej możemy postawić znak równości między „Generałem Barczem” a powieścią Wildsteina. To wcale niemało w sytuacji, gdy polski literacki mainstream pogubił się całkowicie (Nike dla Olgi Tokarczuk jest tego pogubienia przypieczętowaniem). Tym bardziej zwracać należy uwagę na książki ukazujące się jakby obok głównego nurtu, prozę skromną, nieaspirującą od razu do zbawiania świata ani nawet naprawy Rzeczypospolitej. Ale wymierzających temu światu, tej Rzeczypospolitej czy choćby jej części, przysłowiowej „małej ojczyźnie” sprawiedliwość. Tak, na przykład, jak to zrobiła ostatnio Inga Iwasiów w powieści „Bambino”, już teraz można powiedzieć, że najciekawszej książce o powojennym Szczecinie, mieście pod wieloma względami szczególnym. Może to powieść nadto kobieca i nadto nostalgiczna, ale na pewno rzetelna i – tu nie waham się użyć tego słowa – piękna.

„Bambino” to zresztą rzecz nie tyle o Szczecinie, ile o zamieszkujących go ludziach, przede wszystkim przesiedleńcach ze wschodnich Kresów przedwojennej Polski. Ale i o dawnych mieszkańcach tego miasta, którzy sztukę mimikry opanowali do tego stopnia, że chyba sami już zapomnieli o swej niemieckości. Te powieściowe losy się zazębiają, tworząc obraz prawdziwy w najdrobniejszych szczegółach, realistyczny w każdym calu. Może to i mały realizm, ale jakoś zawsze byłem zwolennikiem takiej właśnie literatury, która pokazując życie nie na salonach władzy i w gabinetach redakcyjnych, a w blokach komunalnych, w zakładach pracy, barach mówiła o nas jakąś trudną, skrywaną, bolesną prawdę. Jeśli czegoś trzeba dziś polskiej prozie, to jak najwięcej takiego właśnie małego realizmu, bo wciąż nieopisane mamy i dziś, i wczoraj.

Olga Tokarczuk mizdrzy się. „Czy dobrze robię – pyta – że opowiadam? Czy nie lepiej byłoby spiąć umysł spinaczem, ściągnąć lejce i wyrażać się nie historiami, ale prostotą wykładu, gdzie w zdaniu po zdaniu klaruje się jedna myśl, a w następnych paragrafach fastryguje się ją z innymi. Mogłabym używać cytatów i przypisów, mogłabym w porządku punktów czy rozdziałów zawrzeć konsekwencję dowodzenia krok po kroku, o co mi chodzi; weryfikowałabym wcześniej postawioną hipotezę i w końcu mogłabym wywiesić argumenty, jak prześcieradła po nocy poślubnej, na ludzki widok. Byłabym panią własnego tekstu, mogłabym uczciwie wziąć za niego wierszówkę.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą