Żelazna kurtyna euro

Zapomniany już koszmar przeliczania złotego na obce waluty, odżył szybciej, niż się tego spodziewaliśmy. Wrócił jak stary, niechciany nałóg.

Publikacja: 06.02.2009 19:17

Czy do Londynu będziemy jeździć z kiełbasą, jak prezes klubu Tęcza?

Czy do Londynu będziemy jeździć z kiełbasą, jak prezes klubu Tęcza?

Foto: Studio Filmowe Perspektywa

[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/02/06/jacek-cieslak-zelazna-kurtyna-euro/]skomentuj na blogu[/link][/b]

Jeszcze podczas ostatnich wakacji euro kosztowało 3,3 zł. Czuliśmy się na Zachodzie, a i w Ameryce jak u siebie. Bywało nawet taniej niż w Polsce! Ale kiedy skoczyło na 4,7 zł, powrócił dawny, koszmarny dylemat: stać nas czy nie? Przeliczać czy nie przeliczać wartość złotego na obce waluty, bo słono musimy płacić w zachodnim sklepie, kawiarni, restauracji. Zaczęliśmy się bać, czy światowy kryzys nie zafundował nam nowej żelaznej kurtyny. Kurtyny euro.

[srodtytul]Nie wychodzić z hotelu, leżeć[/srodtytul]

Kiedy w czasach PRL nie śniłem o zagranicznych podróżach, bo za granicę raczej się nie wyjeżdżało, intrygowały mnie – niczym powieści science fiction – perypetie jednego z bohaterów serialu „Czterdziestolatek”. Na zagranicznej delegacji nie stać go było dosłownie na nic. Równie ciekawe były rady, jakie dostał od delegacyjnego bywalca. Na miasto w dzień nie wychodzić, bo wszędzie straszna drożyzna. Najlepiej leżeć w hotelowym pokoju i oszczędzać energię na wieczór. Wtedy można iść na służbowy bankiet i najeść się za darmo do syta. W filmie o inżynierze Karwowskim padała również rada, jak na zagranicznych przyjęciach znaleźć się na trasie przemarszu kelnerów i sięgnąć po przekąski odpowiednio szybko, zanim ich zabraknie. A potem do hotelu. Do łóżka. Leżeć. Nie tracić energii, której uzupełnienie jest tak kosztowne!

Przykład ten dotyczył sytuacji ekskluzywnej – inżyniera w krótkiej zagranicznej podróży służbowej, który dostał diety, czyli wymarzone w przodującym na świecie socjalistycznej systemie – dewizy! Rzeczywistość bywała okrutniejsza i motyw z „Emigrantów” Mrożka, gdzie polski gastarbeiter kupił zamiast konserwy pokarm dla psów, bo był tańszy – w sam raz na jego kieszeń, wcale nie był wymysłem teatru absurdu. Mój tata, gdy płynął promem do Szwecji, przeżył jeden dzień o kanapce i wodzie, bo wolał mi kupić czekoladę niż sobie parówki w dewizowym bufecie. Na więcej nie było go stać.

Dobrze pamiętam opowieści kolegi o ojcu, który był naukowcem w Polskiej Akademii Nauk. Wyjeżdżając na stypendium do Paryża, zabrał w walizce pośród uczonych opracowań i notatek… konserwy i suszoną kiełbasę. Przykro to wspominać, ale wędlina pozostawiona w lodówce stojącej na korytarzu paryskiej stacji PAN zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach, jakby działali tam charakterystyczni dla PRL nieznani sprawcy. Okazywało się, że w obliczu wysokich cen żywności lub głodu zasady savoir vivre’u przestawały się dla Polaków w Paryżu liczyć. Do anegdoty przeszło indagowanie rodaków przez amerykańskich celników o „polska klobasa”, choć już rekwirowanie zapasów żywności wcale nie było śmieszne. Przyprawiło wielu o łzy rozpaczy.

Ci, którzy wybierali się turystycznie bliżej, w objazd po Europie, ładowali do malucha – poza namiotem, śpiworami i materacami – konserwy, a nawet weki! Dumnie zwiedzali wiedeńskie wzgórze Kahlenberg, skąd król Jan Sobieski dowodził zwycięską bitwą z Turkami. A potem skromnie wracali na pole campingowe, gdzie na butli gazowej i w kocherze odgrzewali przywiezione z Polski smakołyki. Na więcej ich nie było stać.

[srodtytul]No Holland, Polland! [/srodtytul]

Nigdy nie zapomnę swojego pierwszego wyjazdu do czechosłowackiej wówczas Tatrzańskiej Łomnicy, w 1988 r. Wybór wędlin, sałatek, słodyczy, a i alkoholi, robił na przybyszach z krainy konsumenckich niedoborów wrażenie tak wielkie jak legenda El Dorado na konkwistadorach.

Tym większe podniecenie czułem, ruszając latem 1991 r. na Zachód, do Paryża. Wielu z moich rówieśników kończyło studia, zaczynaliśmy pracować. I oto mieliśmy się wybrać w wymarzoną pierwszą podróż zagraniczną za własne pieniądze. Nikt nie marzył o samolotach. Latały wysoko ponad nami, daleko poza zasięgiem naszych możliwości. Tanich linii nie było. Dla nas był autobus, a najczęściej autostop. Jechaliśmy boso, ale w ostrogach. W kantorach zamieniliśmy wszystkie oszczędności na franki, marki, pesety, liry. Znudzony widokiem Waryńskiego na stuzłotowym bilecie Narodowego Banku Polskiego, bo tak nazywały się wówczas oficjalnie polskie pieniądze, oglądałem francuskie monety i olbrzymie banknoty z zacięciem numizmatyka jak przepustkę do raju.

Triumfalnie wjeżdżaliśmy do Paryża, choć byliśmy koszmarnie niewyspani, wymęczeni. Dopiero na miejscu poznaliśmy siłę naszych pieniędzy. A raczej ich słabość. Po opłaceniu campingu na dalekich przedmieściach starczało na serek brie, mleko, bagietkę. Było jeszcze na obiad w studenckiej mensie, gdzie mistrz francuskiej kuchni polecał koszmarnie tłuste mięso, a największą wartość stanowiła darmowa woda kranowa. Doskonale wypełniała żołądek.

Jednak spuszczeni z peerelowskiego łańcucha nie narzekaliśmy! Przyjazd metrem na stację przy Notre Dame, spacer po Polach Elizejskich, wejście do Luwru, Centrum Pompidou i katedry w Sant Denis dawało tak duży zastrzyk energii, że więcej do szczęście nie było nam potrzeba. Dlatego śpiewaliśmy: „Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba!” Marka Jackowskiego z Maanamu. Nie była to prawda do końca, bo potrzebowaliśmy jeszcze na wieczorne wino, by popatrzyć na witraże Notre Dame w promieniach zachodzącego słońca. Przydawało się do rozpoczęcia rozmów z naszymi europejskimi rówieśnikami przy fontannach Dzielnicy Łacińskiej albo na schodach Sacre Coeur.

I tu zaczynał się problem. Trzeba było przeliczać grosz, oddalić od centrum, gdzie piwo czy wino było tańsze o kilkadziesiąt centymów. To zaś w perspektywie finansowej kilkunastu dni dawało gigantyczne oszczędności. Wtedy można było o kilka dni dłużej sączyć wino razem z młodymi Niemcami, Anglikami, Amerykanami, a także z Holendrami, z którymi ciągle nas mylono. – Where do you come from? – padało pytanie. – Polland. – Holland? – brzmiała odpowiedź. – No Holland. Polland! – musieliśmy przekonywać głośno i dumnie, bo nikt nas się wtedy nie spodziewał w kolorowym tłumie. Nasze miejsce było do tej pory za żelazną kurtyną.

Odważniejsi z nas szybko tracili pieniądze i jak pustelnicy żyli po trzy dni o bułce i wodzie. Czekali na zbawienny autostop. Choć mieliśmy na patriotycznym koncie tylko takie epizody jak udział w dystrybucji bibuły czy w strajku o rejestrację NSZ w czerwcu 1989 r. – traktowano nas jak bohaterów. Hasło „Polska” otwierało drzwi do najdroższych limuzyn sunących po autostradach. Spełniał się europejski sen. Dziś Paryż, jutro Marsylia. Mediolan, Wenecja, Rzym. Dolce vita! Oferowano nam mieszkania i spanie gratis. Wyposażano na powrotną drogę w prowiant. Wiedzieli, że nie mamy kasy. Chcieli pomóc. To dopiero była solidarność!

[srodtytul]Zastaw się, a postaw[/srodtytul]

Tak wyglądał pierwszy powiew wolności za żelazną kurtynę. Tymczasem mijały kolejne lata i podczas podroży na Zachód stać nas było na jazdę już nie tylko autobusem, ale i pociągiem. Na hotele wciąż nie – ale na tanie pensjonaty i owszem.

Nigdy nie zapomnę specjalnej oferty, jaką otrzymałem podczas podróży poślubnej w hoteliku przy Hiszpańskich Schodach w Rzymie. Hiszpańskie Schody! Ależ to brzmiało! A jaka to była świetna miejscówka. Co z tego, że z widokiem na... ścianę! Życie kusiło na ulicach. W kawiarniach, do których wchodziliśmy nieśmiało. Ciesząc się z pierwszego espresso, pizzy, pasty i karafki stołowego wina w ogródku pośród murów rozpalonych codziennym żarem.

Siła złotówki rosła, a wraz z nią my. Nie przeliczaliśmy już obsesyjnie wartości towarów, a wspomnienie rodaka z kalkulatorem w ręku podczas odwiedzin w supermarkecie przechodziło do prehistorii.

Szczytem spełnienia naszych konsumenckich marzeń było wejście do Unii Europejskiej. Na deser staliśmy się obywatelami strefy Schengen. W podróż na Zachód nie trzeba było zabierać paszportów, wystarczył dowód osobisty, którego i tak nikt na dawnych granicach nie sprawdzał. Staliśmy się równouprawnionymi obywatelami europejskiej enklawy dobrobytu. Obiad w Berlinie nie był droższy niż w Warszawie, pizza w Rzymie od tej w Krakowie.

Ostatniego lata celebrowaliśmy euro po 3,3 zł – od Portugalii po Chorwację. Pierwsze sygnały o światowym kryzysie przyjmowaliśmy z niedowierzaniem. Ameryka była daleko. O tym, że zaczął się nasz bal na Titanicu, przekonaliśmy się przed świętami. Tania Słowacja wchodząca do strefy euro straciła powab. Warto było zarezerwować ferie w Alpach, choć euro za 3,7 zł nie było już tak przyjemne jak kiedyś. Zaczęły się dyskusje, czy jest sens robić przelewy, kiedy złotówka na pewno niedługo się wzmocni. Wierzyliśmy w jej wartość jak Gajowiec z „Przedwiośnia” w polską walutę.

Tymczasem styczeń zmroził nas ochłodzeniem gospodarki i potężną inflacją. Paradoksalnie, kiedy euro w ostatnim tygodniu osiągnęło wartość 4,7 zł – niektórym zrobiło się bardzo gorąco. Przejazd z Polski czy Czech do Austrii, Niemiec i Włoch znowu stał się podróżą w inny ekonomiczny wymiar. Miło jest nie tłoczyć się w kolejce przed wyciągiem, ale karnet narciarski za 30 euro dziennie pustoszy portfel. Poczuliśmy, że nasz polski dobrobyt słabo był zakorzeniony w światowej ekonomice, a dawny, zapomniany już koszmar, czy przeliczać złotego na obce waluty, odżył w pamięci szybciej, niż się tego spodziewaliśmy. Wrócił jak stary, niechciany nałóg.

Ale na razie żyjemy jeszcze po ułańsku. Robimy z zagranicy telefoniczne przelewy, by dopłacić do miesięcznej raty kredytu kolejne franki szwajcarskie ponad zakładany plan. Pocieszamy się, że prawdziwe problemy mają ci, którzy stracili pracę i nie stać ich na codzienne utrzymanie. Co tam, że piwo kosztuje trzy euro. Nic to, że w listopadzie była to równowartość dziesięciu złotych, teraz zaś 14. Zastaw się, a postaw się!

[srodtytul]Wszyscy jesteśmy na minusie[/srodtytul]

A jednak widziałem już smutek na twarzach rodaków, którzy przyzwyczaili się do obecności w europejskiej rodzinie konsumentów. Jedno piwo do obiadu, i owszem. Drugie wieczorem, też da się przełknąć. Ale piwosze, którzy mają ochotę na więcej, odradzają tradycję pielgrzymek do sklepu. Bo w markecie ceny są jak u nas. Piwo za 80 centów, wino za kilka euro. Czekolada i wędliny nieco droższe. I wraca tradycja spotkań Polaków w pensjonatowych i hotelowych pokojach. Stare rodaków nocne rozmowy, że znowu czujemy się w Europie obco. Że może przyjdzie pojechać na wakacje nie nad ciepłe Morze Śródziemne, tylko nad lodowaty Bałtyk. Albo w najlepszym wypadku nad owiany socjalistyczną legendą Balaton. Nie w Alpy, tylko w polskie góry, gdzie nie wiadomo, jak to ze śniegiem będzie. „No, ale panie Krzysiu, czy będzie pan płacił za herbatę w górskim schronisku 14 złotych?”. Słyszałem taki dialog. A herbata dla czteroosobowej rodziny za 56 złotych to przecież absurd. Wraca więc nadzieja, w której jesteśmy mocni, że może wartość euro spadnie, że znowu poczujemy się w Europie jak u siebie w domu, a nie jak ubodzy krewni.

Kto wie, czy nie więcej goryczy dostarcza odpowiedź na pytanie, jaki wymiar ma dla nas obecność w Europie? Czy czasem już nie tylko konsumencki? Czy nie interesuje nas tylko cena pizzy, świńskiego kotleta, piwa, wina, paliwa? Niby wartości duchowe pozostają dla nas ważne. Czujemy się lepiej, gdy widzimy, że w opustoszałych europejskich kościołach najwięcej wpisów w księgach pamiątkowych jest po polsku. A jednak duch konsumenta jest w nas coraz silniejszy. Rozmościł się w nas nie na żarty. I smutno byłoby nam wrócić do czasu, gdy jeździliśmy do Brukseli z grzałką, a do Paryża z suchą kiełbasą. Gdybyśmy musieli całkiem serio potraktować słowa Ryszarda Ochódzkiego, prezesa klubu Tęcza, który zawodniczkom udającym się za granicę mówił tak: „Jedziecie do stolicy kraju kapitalistycznego. Który to kraj ma być może nawet tam i swoje plusy. Rozchodzi się jednak o to, żeby te plusy nie przesłoniły wam minusów!”.

Na razie wszyscy jesteśmy na minusie, a krzywa euro rośnie. Czekają nas wakacje pod gruszą? Módlmy się, żebyśmy pod koniec roku mieli pracę, żeby starczyło nam na spłatę kredytu, opłaty za przedszkole i szkołę. Abyśmy tylko wszyscy zdrowi byli!

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą