[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/02/06/jacek-cieslak-zelazna-kurtyna-euro/]skomentuj na blogu[/link][/b]
Jeszcze podczas ostatnich wakacji euro kosztowało 3,3 zł. Czuliśmy się na Zachodzie, a i w Ameryce jak u siebie. Bywało nawet taniej niż w Polsce! Ale kiedy skoczyło na 4,7 zł, powrócił dawny, koszmarny dylemat: stać nas czy nie? Przeliczać czy nie przeliczać wartość złotego na obce waluty, bo słono musimy płacić w zachodnim sklepie, kawiarni, restauracji. Zaczęliśmy się bać, czy światowy kryzys nie zafundował nam nowej żelaznej kurtyny. Kurtyny euro.
[srodtytul]Nie wychodzić z hotelu, leżeć[/srodtytul]
Kiedy w czasach PRL nie śniłem o zagranicznych podróżach, bo za granicę raczej się nie wyjeżdżało, intrygowały mnie – niczym powieści science fiction – perypetie jednego z bohaterów serialu „Czterdziestolatek”. Na zagranicznej delegacji nie stać go było dosłownie na nic. Równie ciekawe były rady, jakie dostał od delegacyjnego bywalca. Na miasto w dzień nie wychodzić, bo wszędzie straszna drożyzna. Najlepiej leżeć w hotelowym pokoju i oszczędzać energię na wieczór. Wtedy można iść na służbowy bankiet i najeść się za darmo do syta. W filmie o inżynierze Karwowskim padała również rada, jak na zagranicznych przyjęciach znaleźć się na trasie przemarszu kelnerów i sięgnąć po przekąski odpowiednio szybko, zanim ich zabraknie. A potem do hotelu. Do łóżka. Leżeć. Nie tracić energii, której uzupełnienie jest tak kosztowne!
Przykład ten dotyczył sytuacji ekskluzywnej – inżyniera w krótkiej zagranicznej podróży służbowej, który dostał diety, czyli wymarzone w przodującym na świecie socjalistycznej systemie – dewizy! Rzeczywistość bywała okrutniejsza i motyw z „Emigrantów” Mrożka, gdzie polski gastarbeiter kupił zamiast konserwy pokarm dla psów, bo był tańszy – w sam raz na jego kieszeń, wcale nie był wymysłem teatru absurdu. Mój tata, gdy płynął promem do Szwecji, przeżył jeden dzień o kanapce i wodzie, bo wolał mi kupić czekoladę niż sobie parówki w dewizowym bufecie. Na więcej nie było go stać.