Mashteuiatsh

Aktualizacja: 28.03.2009 20:06 Publikacja: 27.03.2009 23:26

Wigwam w rezerwacie nad jeziorem Saint Jean

Wigwam w rezerwacie nad jeziorem Saint Jean

Foto: BEW

Red

[srodtytul]6 sierpnia[/srodtytul]

Nocowaliśmy na indiańskim kempingu w Mashteuiatsh nad jeziorem o nazwie Saint Jean. Laozi uczył, że „Nazywanie jest matką wszystkich rzeczy i spraw”. W pewnym sensie dotyczy to również drogi. Wszak wydeptuję ją w słowach.

Kena wkurzała ewangeliczna toponimika. Pytał, czy święty Jan tu kiedyś był. Przecież to jezioro, zżymał się, musiało mieć jakąś indiańską nazwę, piękną i precyzyjną, na przykład Jezioro Niebieskiej Wody albo Jezioro Leniwej Burzy, a może Jezioro Wielu Drzew. Dlaczego więc ludzie, którzy nigdy tutaj nie byli, tkwiąc całe życie nosem w wielkiej czarnej księdze, brali z niej nazwy i przyczepiali, jak popadło, do rzeczywistości?

W języku Indian Innu jezioro nazywa się Pequamilnu, czyli Jezioro Płytkie. Dziwne, że White tego nie wyjaśnił. Podzielam jego niechęć do ewangelicznej toponimiki. Nazwa Pequamilnu o niebo precyzyjniej oddaje to, co mam przed sobą, aniżeli imię Jana, choćby najbardziej świętego. Na wszelki wypadek jeszcze sprawdzamy z Kasprzykiem, kąpiąc się na czczo. Słońce od rana tak nasyciło wodę światłem, że miałem wrażenie, jakbym się pławił w miodzie pitnym. Taaak, to rzeczywiście płytkie jezioro. Święty Jan nie ma tutaj nic do rzeczy. Nie mówiąc o brzmieniu indiańskiego pe-qu-a-mil-nu. Słychać w nim bulgotanie wody o przybrzeżne kamienie.

--

White pisał o „Jehowiańskiej okupacji świata”, toponimika jest jednym z jej przejawów. Inną formą religijnego podboju tej przestrzeni są symbole wiary, ponatykane tu powszędy. Wczoraj w drodze z Chicoutimi do Mashteuiatsh, gdziekolwiek spojrzałem – krzyże, kaplice. Sterczały jak sztandary wbite w zdobytą ziemię! Obok na białych ławeczkach przed schludnymi domkami (jak u Edwarda Hoppera...) siedzieli starzy ludzie, gapiąc się na szosę. Zapełnili pustkę północnego landszaftu swoimi sakramentaliami, i co? Zali im Boga od tego przybyło? Ich krzyże nie pasowały tu do pejzażu jak imię ich świętego do indiańskiego jeziora. A oni sami na swych ławeczkach przypominali lokatorów tekturowych domków dla lalek.

Co innego Indianie. Nawet w rezerwacie zrazu widać, że są u siebie. Zresztą, teraz rezerwat to nie rezerwat, a community – gmina, wspólnota... Mashteuiatsh założono w 1856 roku i jeszcze do niedawna zwał się po francusku Pointe-Bleue. Ken przytacza słowa gniewnej petycji indiańskiego wodza do gubernatora w Quebecu: „Niech dany nam będzie kawałek ziemi nad jeziorem Saint Jean. I niech pan powstrzyma dzikich cudzoziemców od wycinania naszych lasów i polowania na naszych terenach. Jeśli nie przyzna nam pan tego, o co prosimy, to znikniemy jak śnieg w promieniach wiosennego słońca. Rzekłem”. W tych słowach słychać ból, wystarczy je na głos przeczytać.

Dzisiaj terytorium Community of Mashteuiatsh liczy półtora tysiąca ha. Zamieszkuje ją niemal pięć tysięcy Indian. Kiedyś Francuzi nazywali ich Montaganais, ludzie gór. Pod tym imieniem byli bardziej znani. Innus jest nazwą własną (chociaż słyszałem też Ilnus) i tłumaczy się prosto – ludzie. Podobnie w swych językach określają się inne ludy Północy: Saami, Niency, Innuici, Ajnowie. Jak gdyby się chcieli odróżnić od pozostałych mieszkańców północnych pustkowi – karibu, niedźwiedzi czy wilków – na równych prawach... Dla kogoś, komu podobnie jak Kenowi „przejadły się narody i państwa”, bycie wyłącznie człowiekiem jest niezłym wyjściem z sytuacji.

– Ja jestem człowiekiem, a ty?

– A ja Francuzem.

Tak mogłaby wyglądać wymiana powitań pomiędzy Innu a pierwszym francuskim wielorybnikiem lub poławiaczem dorsza na wybrzeżu Rzeki św. Wawrzyńca w XV stuleciu. Indianie Innu zajmowali wówczas obszerne tereny od Wybrzeża Północnego i doliny rzeki Saguenay do Schefferville. Na północy sąsiadowali pokojowo (według ustnej tradycji) z Inuitami. Wiedli wędrowny tryb życia, polując na karibu i łowiąc ryby. Nie zawsze mieli co jeść. Z białymi przybyszami początkowo żyli zgodnie. Handel ich złączył. Mieniali skóry na jadło, przede wszystkim na mąkę. Dzięki mące widmo okresowego głodu „epoki przedmącznej” przestało ich nękać. Stosunki Indian Innu z białymi popsowali dopiero chrześcijańscy misjonarze. Ken nazywa ich harpiami. Ja bym dodał: miłosierdzia.

Misjonarze od początku robili wszystko, żeby zmienić rytm życia Indian – z koczowniczego na osiadły. Rozumieli bowiem, że swobodnego włóczęgę nie tak łatwo nawrócić na nową wiarę, jak człowieka osiadłego. „Zniszcz rytm życia – pisał Kenneth – a zniszczysz umysł. Oderwij umysł całkowicie od rytmu życia, a uwierzy we wszystko”. Przy chrześcijańskich misjach pojawiły się stałe sklepy, gdzie zawsze można było kupić coś do jedzenia – niezależnie od powodzenia na polowaniu – i do wypitki, aby alkoholem zatumanić poczucie winy z powodu nowo odkrytych grzechów. Zdaniem White’a był to początek końca. Pozostawało jedynie pozamykać czerwonoskórych w rezerwatach, w których dzięki „ofiarnej i nieustępliwej pracy cnych misjonarzy” mogli budująco i do szczętu powymierać.

--

Ileż to ja się nasłuchałem o tych indiańskich rezerwatach! O plagach alkoholizmu i narkomanii, dziesiątkujących ostatki nieszczęsnych tuziemców, o brudzie, o chorobach i nędzy. Toteż wczoraj, gdy podjeżdżaliśmy wieczorem do pierwszego w moim życiu rezerwatu Indian, byłem przygotowany na najgorsze. Tym bardziej że Pointe-Bleue w „Niebieskiej drodze” także nie wypadł zbyt zachęcająco. Ken dotarł tu na piechotę z Roberval, zwiedził muzeum, spenetrował wioskę i pogwarzył trochę z miejscowymi pod sklepem, „gdzie można się również czegoś napić”, po czym wrócił tą samą drogą, którą przyszedł... Indianie uskarżali się na jakość produktów spożywczych, że kurczak na przykład to sama woda i chemia, dlatego stracili odporność i niedomagają z byle powodu, a do tego brakuje im ruchu, nie to co dawniej, bo ciągle siedzą przed telewizorami.

Ale najbardziej zastanowiło mnie ich stwierdzenie, że Ken jest bardziej Indianinem niż oni.

Dotrzeć do Mashteuiatsh nie było łatwo. Odnoga do wioski odchodzi od szosy 169 bez drogowskazu. Jechaliśmy zatem na czuja, tusząc, że jeśli rezerwat nazywa się „Punkt, z którego widać jezioro”, to znajdziemy go na cyplu za Roberval, widnym z dala. Mieliśmy nosa! Po czterech milach szutru trafiliśmy bez pudła.

W recepcji przywitali nas młodzi Innus. Ni śladu alkoholu w dechu! Powiedzieliśmy, że przyjechaliśmy tropem szkockiego pisarza, który był u nich ponad 20 lat temu. Zdziwili się, że biali ciągle jeszcze bają o Indianach, po czym wpisali nas do książki gości i zaproponowali drwa do grilla. Po 5 dolarów za naręcze.

Na kempingu było ludno. Na numerowanych polach stały ogromne kampery z wysuwanymi (niby z szafy...) segmentami, z werandami i grodzeniami z plastikowych płotków. Każdy był rzęsiście oświetlony i skanalizowany jak należy. Zasypialiśmy w oparach smażonego mięsa.

--

O wschodzie słońca kemping w Mashteuiatsh wyglądał jak wielkie koczowisko. Gdzieniegdzie dymiły jeszcze wczorajsze ogniska, tu i ówdzie krzątali się już rozespani turyści. Czy to nie paradoks – myślałem, oczekując, aż zielona herbata naciągnie – że niegdysiejsi biali osadnicy dzisiaj wytrwale koczują, podczas gdy dawni czerwonoskórzy nomadzi siedzą na miejscu, dbając o ich wygodę? Zaiste, płynna nowoczesność.

Nawiasem mówiąc, w książce pod takim tytułem Zygmunt Bauman porównał nowe społeczeństwo do pola kempingowego, otwartego dla każdego, kto ma kamper i dość kasy, aby zapłacić za usługi: prysznic, gniazdko i kanalizację. Goście pojawiają się, znikają i nikogo nie interesują zasady, na jakich działa kemping, jeśli wszystko funkcjonuje sprawnie, a sąsiedzi nie robią nazbyt wiele hałasu, ściszając po zmroku przenośne telewizory i wieże stereo. Na naszych oczach – twierdzi socjolog – przemija epoka dominacji osadników nad wędrowcami i zaczyna się era nowego koczownictwa. Hm...

... i raptem do mnie doszło, że nie tylko pierwszy raz jestem w rezerwacie Indian, ale także po raz pierwszy znalazłem się po „nie-indiańskiej” stronie. Czy to na Sołowkach, czy w Zaonieżu, czy w Łowoziero patrzyłem na świat oczyma tuziemców, żyjąc wśród nich dostatecznie długo, żeby przyjąć ich punkt widzenia, aczkolwiek w głębi duszy ostawałem cudzoziemcem. Pamiętam, jak bawili mnie turyści, którzy dawali się oszkapiać na każdym kroku, przyjmując niezdarny kicz za autentyczną sztukę ludową, tudzież uczestnicząc w „szamańskich odlotach” niczym w mszy świętej.

A tutaj sam okazałem się turystą. I dzięki temu pojąłem jeszcze jedną (może najistotniejszą) różnicę między wojażerem a włóczęgą. To różnica w perspektywie oglądania świata. Wojażer patrzy na świat z zewnątrz, włóczęga od wewnątrz.

Aby oglądać świat od wewnątrz, trzeba go przeżywać, a nie ślizgać się po nawierzchni (jak na desce po fali) od kempingu do kempingu. Turystyka zabija tajemnicę drogi.

--

Kenneth miał rację, twierdząc, że dzisiaj w wielu miejscach trzeba pójść do muzeum, żeby się zetknąć z czymś żywym. Na mnie najbardziej żywe wrażenie w Mashteuiatsh zrobiła Denise Robertson, która nas oprowadzała po zbiorach rezerwatu. W jej ciemnych oczach ujrzałem głębię leśnego jeziora z jej fotografii , a w jej opowieściach posłyszałem rytm jej poezji, mierzony ciszą między słowami.

Muzeum przeniesiono ze starego domu wspólnoty, gdzie je zwiedzał White, do nowo zbudowanej siedziby o przestronnym holu z obszernym pulpitem informacyjnym, za którym siedziała śliczna Indianka mówiąca jedynie po francusku. Krzychu jął ją emablować, a moją uwagę przykuła książka Franka Specka pod tytułem „Nascapi” (reprint z 1935 roku!) na stoisku z pamiątkami. Później Denise mi powiedziała, że to klasyka. Najpoważniejsza monografia o północnych Indianach.

Widząc, że śliczna Indianka w żaden sposób nie może się z nami dogadać, milcząca dotąd Denise pospieszyła jej w sukurs i wzięła nas na siebie, po angielsku proponując obchód muzeum. Nasz przewodnik był na tyle magnetyczny, że niewiele zanotowałem z ekskursji. Ot, że Indianie rozróżniali nie cztery, lecz pięć pór roku, doliczając przedwiośnie, że kanu robili z kory brzozy i smołki świerka, przy tym kobieta zawsze pomagała mężczyźnie, co w pewnym sensie symbolizowało ich związek (jeżeli rozumiemy znaczenie kanu w życiu indiańskiej rodziny), a istota szamanizmu polega na utrzymywaniu balansu pomiędzy materią a duchem.

Ostatnią kwestię Denise wygłosiła przed wejściem do sali z rytualnymi bębnami i ubiorem szamana. Po czym zapytała, jak długo zamierzamy zostać w Mashteuiatsh, bo jeśli jeszcze jedną noc, to mogłaby zorganizować nam ciekawe spotkanie.

– Niestety, musimy jechać dalej. Jedenastego mamy prom z Goose Bay, a do przebycia ponad 1700 kilometrów i parę ciekawych miejsc po drodze do zobaczenia.

– Szkoda – szepnęła w zamyśleniu, jakby bardziej do siebie, i zaprowadziła nas do sali projekcyjnej, gdzie właśnie zaczynał się film o życiu tuziemców.

Oprócz nas na widowni siedziała para starszych jankesów z tłustym podrostkiem, który non stop coś żuł. Film był wyraźnie skręcony pod turystów. Sceny polowania i połowu ryb na pokaz, banalne rytuały szamańskie, cepeliowskie rzemiosła, wszystko to poznałem z natury, żyjąc śród kolskich Saamów. Jedynie sposób wypieku chleba w ziemi na chwilę mnie zaintrygował, ale kiedy Denise powiedziała, że Indianie Innu do wyrobu ciasta używają proszku do pieczenia, to mi mina zrzedła... Moja Natasza nawet drożdży nie kładzie, wyrabiając chleb na zakwasie.

--

Po zapaleniu świateł na ścianach sali projekcyjnej ujrzałem wielkie fotografie. To była wystawa zdjęć naszej przewodniczki. Zwłaszcza jedno mnie zachwyciło... Leśne jeziorko w zielonej gęstwie niczym okruch zwierciadła odbijało blady błękit nieba i wierzchołki czarnych świerków. Im dłużej wpatrywałem się w połyskliwą taflę wody, tym wyraźniej niebo się z niej wyłaniało.

– Jeśli spojrzeć na to zdjęcie do góry nogami – zaśmiała się Denise – to można zobaczyć, że jezioro jest niebem rzucającym nikły odblask w leśną gestwinę. Nasza starszyzna, zebrawszy się na otwarciu wystawy, zwróciła uwagę na brzozę, która obramia kadr z prawej. Widzisz piętno na korze u góry, przypominające głowę Indianina? A teraz popatrz odwrotnie i dojrzysz w lewym dolnym rogu u podnóża pnia to samo piętno w kształcie profilu starej Indianki... To cienie naszych przodków śledzące za nami, orzekła starszyzna plemienna.

Przechodząc od zdjęcia do zdjęcia, rozmawialiśmy o życiu na styku kultur. Bo Denise, jak i White, była bardziej Indianką niż rodowici mieszkańcy rezerwatu. Urodziła się w Springfield, stan Vermont. Dorastała w Brattleboro. Tam poznała przyszłego męża, Indianina ze szczepu Innu. Zamieszkali w Virginii, gdzie urodziła mu dwóch synów. Do Mashteuiatsh, rodzinnej wioski męża, przyjechali w 1978 roku. Jego rodzina i współplemieńcy otoczyli ją serdeczną opieką. Nigdzie indziej nie spotkała się z taką życzliwością. Zwłaszcza gdy w 1995 roku podczas burzy na jeziorze Pequamilnu utonął ich starszy syn. Wkrótce potem umarł mąż.

Inspiracją jej drogi życiowej jest fotografia i poezja. A raczej cisza, która stoi u źródeł wszelkiej twórczości. Dlatego fotografuje wyłącznie naturę. Bo w przyrodzie, jeśli ją bacznie zdejmujesz, odkryjesz ten sam rodzaj balansu między materią a duchem co w praktyce szamanizmu. Można wręcz powiedzieć, że szamanizm wyznaje w naturze dzieło Stwórcy. Tylko w niej dostrzegamy Jego obecność.

Niestety, w szkołach misyjnych nie tego uczyli indiańskie dzieci. Chrześcijanizm, jak i inne religijne izmy świata, można porównać do szkół w malarstwie, wszystkie one głoszą prymat swego postrzegania piękna. A przecie piękno nie podlega kanonom i stylom, jak dzieło Stwórcy dogmatom i rytom. Dlatego prócz pracy w muzeum Denise uczy w tutejszej szkole, żeby umożliwić młodym Indianom powrót do korzeni po latach białej indoktrynacji.

Zresztą, teraz taki powrót stał się w wielu wspólnotach programem niemalże politycznym. Indianie odzyskują samobytność. W pierwszej kolejności korzysta na tym rodzina. Ona sama niedawno powtórnie wyszła z mąż za Indianina z sześciorgiem dzieci. Dzięki nim od nowa poczuła się potrzebna. Razem polują, rybaczą...

W trakcie tej rozmowy miałem wrażenie, że rozumiemy się z Denise Robertson w pół słowa. Na pożegnanie podarowała mi fotografię nieba w jeziorze z dedykacją: „Mar, thank you for your visit to Canada. It was nice to share with you our unique culture. Your Guide, Denise”.

[srodtytul]6 sierpnia[/srodtytul]

Nocowaliśmy na indiańskim kempingu w Mashteuiatsh nad jeziorem o nazwie Saint Jean. Laozi uczył, że „Nazywanie jest matką wszystkich rzeczy i spraw”. W pewnym sensie dotyczy to również drogi. Wszak wydeptuję ją w słowach.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy