Ale 1 września 1939 r. znów wybucha wojna. Franciszek, syn Bogusława od pamiętników, jest już doktorem praw, gdy we wrześniu po mobilizacji trafia na front. Ranny na obrzeżach Puszczy Kampinoskiej dostaje srebrny Krzyż Virtuti Militari, trafia do warszawskiego szpitala, a po zajęciu stolicy do oflagu. Jacek, syn Mieczysława, potentata naftowego, służy w 14. Pułku Ułanów Jazłowieckich. Ginie 10 września, kiedy ze swym myśliwskim karabinkiem z lunetą próbuje przyjść z odsieczą dowódcy. Dostaje Virtuti Militari – pośmiertnie.
Rektor Roman Longchamps de Berier staje na czele Obywatelskiego Komitetu Obrony Lwowa. Jest obecny na uniwersytecie, gdy władzę w nim przejmują Sowieci. Świadom powagi sytuacji stara się zachować funkcję, póki się da. W końcu zwalnia go następca bez żadnego tytułu naukowego. W domu Stanisława i Jadwigi Longchamps de Berier rodzi się syn Mieczysław Piotr. Mimo to Sowieci rekwirują im część mieszkania. Pewnego dnia Jadwiga widzi, jak oficer i dwaj sołdaci dźwigają przed sobą pokaźnych rozmiarów podwórkową figurkę Matki Boskiej w niebieskiej szacie. Wynoszą ją do swojego pokoju, pokój zamykają. Jadwiga nie wytrzymuje. Pyta, po co wam ta figura? – A taka pani w niebieskim nam się spodobała, to teraz będzie u nas stała – wyjaśnia oficer.
Z wkroczeniem Niemców do Lwowa wiąże się największa tragedia w dziejach rodziny. Do domu Romana przyszli w nocy, z 3 na 4 lipca 1941 r. Mieli imienną listę tych, których chcieli zabrać. – Ocalałem, bo nie było mnie na liście. Miałem dopiero 12 lat – mówi Jan Longchamps de Be-rier, najmłodszy z synów profesora, dziś doktor nauk technicznych. „Takiej defilady jak ja chyba na świecie nie odebrał nikt. Gdy ich wyprowadzali, stałam we drzwiach; szedł najpierw mąż, potem syn najstarszy, potem drugi, wreszcie trzeci. Wszyscy szli, patrząc na mnie” – opowiadała potem Karolinie Lanckorońskiej Aniela, żona rektora. Lanckorońska we „Wspomnieniach wojennych” przyznaje, że pani Longchamps de Berier w pierwszej chwili nawet nie poznała. „Pamiętałam pełną temperamentu i wesołości blondynkę, a przyszła cicha, siwa, starsza pani”. Przez długi czas wierzyli, że Niemcy tylko aresztowali kadrę naukową uniwersytetu. Wiadomość o rozstrzelaniu całej czwórki przyszła dużo później.
Bogusław, syn Franciszka, po klęsce wrześniowej przedziera się do Francji, uczestniczy w ruchu oporu, resistance, jest aresztowany przez gestapo. Wkrótce po wojnie umiera.
[srodtytul]Z dala od Lwowa[/srodtytul]
Jeszcze nie mogą uwierzyć, że koniec wojny oznacza konieczność opuszczenia ukochanego Lwowa. Jadą w ostatnich transportach. Stanisław, którego zdjęcie ślubne robiono w Pasażu Mikolascha, wiezie ze sobą zieloną walizeczkę. A w niej zdjęcia, dokumenty, listy pradziada z powstania, domowe relikwie. Nela, żona prof. Romana, z synem Janem wnoszą do wagonu babkę na noszach, fortepian ojca i jego bibliotekę.
Próbują żyć normalnie. Franciszek, syn Bogusława od pamiętników, podejmuje pracę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Żeni się wkrótce po wojnie. Jego praca habilitacyjna, pierwsza na wydziale prawa Uniwersytetu Wrocławskiego, trafia na przemiał. Zakazano nauki administracji. W latach 50. zostaje wyrzucony z uczelni. Na trójkę dzieci zarabia tłumaczeniami, pracuje w domu. Pod koniec życia napisał książkę filozoficzną. Mówił przyjaciołom: ja się w tej książce wypisałem. – Zmarł w wieku 57 lat, nigdy go nie poznałem, a jednak gdy myślę o jego życiu, mam wrażenie, że ono się domknęło – opowiada jego wnuk ks. prof. Franciszek Longchamps de Berier.
Pracę habilitacyjną wydano ponownie dopiero 1990 r., ogromnym nakładem pracy córki, Małgorzaty, która pracowała wtedy na Uniwersytecie Wrocławskim. – Nie straciła na aktualności, nadal jest czytana. A uczniowie jeszcze w 30. rocznicę śmierci zamawiali za niego mszę – mówi wnuk.
Syn Franciszka Bogusław, informatyk, w sierpniu 1968 r. bierze ślub w Złotoryi – dokładnie w dniu, gdy przez miasto przechodzą polskie czołgi na Czechosłowację. W 1969 r. rodzi się syn, który nosi imię po przodkach – Franciszek.
W 1978 r. Bogusław wyjeżdża do Francji. Dziś używa drugiego imienia, we francuskim brzmieniu - Stéphane. W Paryżu, gdzie mieszka ze swoją drugą rodziną, takie imię jest bardziej praktyczne. O swoich przodkach mówi dziś: – Między sobą byli serdeczni, szczerzy i solidarni; podtrzymywali więź z kulturą czy też językiem francuskim.
Jednak jego syn, ks. prof. Franciszek Longchamps de Berier, w Polsce kontynuuje rodzinne tradycje. Do seminarium wstąpił już po doktoracie z nauk prawnych. Wybitny specjalista od prawa rzymskiego, znakomity wykładowca – twierdzą studenci. „Tylko on jest w stanie zgromadzić w piątkowe popołudnie 180 osób na zajęciach, które nie są obowiązkowe” – piszą na forum internetowym. Gdy zaproponowano go jako reprezentanta Uniwersytetu Warszawskiego do Komisji Dyscyplinarnej przy Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego, dyskusję nad kandydaturą przeprowadził Senat UW. Jeden z prorektorów, powiedział wtedy: „Nie wiem, czy państwo mają świadomość, że to praktykujący ksiądz”. Na co jeden z profesorów prawa odpowiedział: „A widział pan niepraktykującego księdza?”. Kandydatura przeszła.
I tylko czasem ktoś dyskretnie zapyta: Czy ksiądz ma rodzeństwo? Choć pytanie powinno brzmieć, czy ktoś odziedziczy nazwisko Longchamps de Berier. – Nazwisko nie jest taką wartością, dla której należy rezygnować ze swojego powołania i tego, co miałoby się robić. Trzeba iść za wolą Bożą – mówi ks. Franciszek. Jest kilku męskich potomków rodu. Jednak, jak pokazuje historia rodziny Longchamps, przyszłości nie da się przewidzieć.