Najbardziej na jej punkcie oszalała Ameryka: Susan wzięła udział w programach Larry’ego Kinga i Diane Sawyer, otrzymała zaproszenie od Oprah Winfrey, Demi Moore wyraziła dla niej zachwyt, firmy płytowe negocjują z nią kontrakty na nagranie albumu, zainteresował się nią nawet prężny przemysł pornograficzny – jedna z firm zaoferowała jej milion dolarów za udział w filmie dla dorosłych. I to wszystko, zanim jeszcze ogłoszono wyniki brytyjskiej edycji „Mam talent”, której przecież Susan Boyle wcale nie musi wygrać!
Jakim sposobem pięciominutowy występ nieznanej wcześniej kobiety w programie telewizyjnym stał się punktem wyjścia do medialnych debat na temat bolączek Zachodu i jego moralnego skarlenia? Tu zdania są podzielone. Nie brakuje nawet podejrzeń, że telewizja ITV wszystko wyreżyserowała – i brzydotę Susan, i jej anielski głos, i zaskoczenia widzów, a zwłaszcza jurorów. Jednak w gruncie rzeczy to, czy Susan Boyle istnieje naprawdę, czy tylko przyśniła się amatorom Reality TV, jest sprawą drugorzędną. Najważniejsze przecież – o czym wie każdy adept sztuki telewizyjnej – są emocje.
Występ Susan Boyle gwarantował widzom całą ich gamę. Na początku była pogarda widoczna w gestach i minach jurorów oraz widzów na sali dla kobiety, która wygląda jak szkocka wieśniaczka (która jest szkocką wieśniaczką!), a mimo to ośmiela się pretendować do roli gwiazdy. Dziś wszyscy wiemy, że Susan Boyle, jak każda prawdziwa bohaterka literacka, miała w zanadrzu tajną broń – w postaci głosu. Gdy go używa, pogarda widowni zmienia się w uwielbienie, cynizm w duchowe uniesienie – na twarzach dziesiątków ludzi maluje się obraz właśnie spełnionego marzenia o cudownej przemianie brzydoty w piękno.
Dodatkowym bonusem jest zdegradowanie jurorów – bogów zsyłających zwykle nieszczęsne beztalencia w otchłań niebytu (taki los przecież miał spotkać Susan) – do roli zdezorientowanych niemot. Dla Brytyjczyków oglądanie trzech celebrytów (w wersjach tego programu niezależnie od kraju jurorami są gwiazdy telewizyjne, których główną, a niekiedy jedyną, cechą charakterystyczną i powodem do sławy jest zamiłowanie do poniżania innych w wyszukanej formie) tłumaczących się z własnej pogardy musiało być nie lada ucztą duchową. Ten show wywoływał w nas głębokie i nieodparte pragnienie, aby wszystko, co oglądamy, było prawdziwe i autentyczne – co, nawiasem mówiąc, wywołuje poważne podejrzenia, że jednak nie jest.
[srodtytul]Manna dla moralizatorów[/srodtytul]
Jakkolwiek emocjonujące było 5 minut Susan Boyle w studiu, stanowiło ono tylko namiastkę satysfakcji moralnej i estetycznej, jaka czekała na chętnych do zagłębienia się w jej historię. W Stanach Zjednoczonych tygodnik katolicki „The National Catholic Weekly” w artykule „Susan Boyle i boża miłość” pisał, że „sposób, w jaki spoglądamy na Susan, jest podobny do sposobu, w jaki Bóg nas widzi: jako istoty wartościowe, wyjątkowe, obdarzone talentem, jedyne w swoim rodzaju, piękne”. Jeden z blogerów na stronach tygodnika porównał historię Susan do historii filmowej Babe – świnki z klasą. „Babe jest moim ulubionym filmem, a Susan jest moją ulubioną osobą” – kończy bloger. I pomyśleć, że my, w Polsce, narzekamy na infantylność rodzimego katolicyzmu.