Królowa przeciętnych serc

Zachwyceni sukcesem Susan Boyle, możemy uwierzyć telewizji, że równanie do dołu wszystkich nas wzbogaca. Przegrywamy w ten sposób ze światem, dla którego pojęcie „ideału” pozostaje celem wymagającym pracy i poświęceń

Publikacja: 01.05.2009 22:45

Susan Boyle

Susan Boyle

Foto: AP

Susan Boyle ma 48 lat, jest gruba, nosi na głowie coś, co przypomina ptasie gniazdo, a z jej brwi – jak to ujął pewien dziennikarz brytyjski – „można zrobić na drutach sweter”. Mieszka na wsi w Szkocji, nigdy nie była mężatką, „nikt mnie nigdy nie pocałował” – mówi o sobie, a jej najwierniejszym towarzyszem życia jest kot Pebbles.

Susan Boyle jest również światową megagwiazdą, jej los – wzruszającą współczesną parabolą, ucieleśnieniem mitu o wewnętrznym pięknie, które kryje się pod powłoką zewnętrznej brzydoty, znakiem danym ludziom przez Boga i dowodem miłości Chrystusa do ludzi, nadzieją kobiet i potwierdzeniem trafności feministycznej wersji świata oraz naszą wspólną szansą na przetrwanie kryzysu gospodarczego.

Susan Boyle stała się czymś, co we współczesnej nowomowie ukrywa się pod kryptonimem SIE (Shared International Experience – wspólne globalne doświadczenie) w wersji rzuconej na rynek wiosną 2009 roku. Każdy odnajduje w niej, co chce, a następnie snuje refleksje na temat swoich znalezisk.

[srodtytul]Od pogardy do zachwytu[/srodtytul]

To wszystko dlatego, że Susan Boyle potrafi śpiewać, o czym wie dziś większość ludzi z dostępem do Internetu. Kilkuminutowy fragment programu „Britain’s Got Talent” (odpowiednik „Mam talent”) z jej udziałem obejrzało na portalu YouTube 50 milionów osób. Susan wykonała piosenkę „I Dreamed a Dream” z musicalu „Les Miserables”. Widzowie w studiu po kilku taktach przecierali oczy najpierw ze zdumienia, potem z łez wzruszenia. Okazało się, że brzydka bezrobotna Szkotka jest jednak coś warta – ma głos i umie nim operować.

Najbardziej na jej punkcie oszalała Ameryka: Susan wzięła udział w programach Larry’ego Kinga i Diane Sawyer, otrzymała zaproszenie od Oprah Winfrey, Demi Moore wyraziła dla niej zachwyt, firmy płytowe negocjują z nią kontrakty na nagranie albumu, zainteresował się nią nawet prężny przemysł pornograficzny – jedna z firm zaoferowała jej milion dolarów za udział w filmie dla dorosłych. I to wszystko, zanim jeszcze ogłoszono wyniki brytyjskiej edycji „Mam talent”, której przecież Susan Boyle wcale nie musi wygrać!

Jakim sposobem pięciominutowy występ nieznanej wcześniej kobiety w programie telewizyjnym stał się punktem wyjścia do medialnych debat na temat bolączek Zachodu i jego moralnego skarlenia? Tu zdania są podzielone. Nie brakuje nawet podejrzeń, że telewizja ITV wszystko wyreżyserowała – i brzydotę Susan, i jej anielski głos, i zaskoczenia widzów, a zwłaszcza jurorów. Jednak w gruncie rzeczy to, czy Susan Boyle istnieje naprawdę, czy tylko przyśniła się amatorom Reality TV, jest sprawą drugorzędną. Najważniejsze przecież – o czym wie każdy adept sztuki telewizyjnej – są emocje.

Występ Susan Boyle gwarantował widzom całą ich gamę. Na początku była pogarda widoczna w gestach i minach jurorów oraz widzów na sali dla kobiety, która wygląda jak szkocka wieśniaczka (która jest szkocką wieśniaczką!), a mimo to ośmiela się pretendować do roli gwiazdy. Dziś wszyscy wiemy, że Susan Boyle, jak każda prawdziwa bohaterka literacka, miała w zanadrzu tajną broń – w postaci głosu. Gdy go używa, pogarda widowni zmienia się w uwielbienie, cynizm w duchowe uniesienie – na twarzach dziesiątków ludzi maluje się obraz właśnie spełnionego marzenia o cudownej przemianie brzydoty w piękno.

Dodatkowym bonusem jest zdegradowanie jurorów – bogów zsyłających zwykle nieszczęsne beztalencia w otchłań niebytu (taki los przecież miał spotkać Susan) – do roli zdezorientowanych niemot. Dla Brytyjczyków oglądanie trzech celebrytów (w wersjach tego programu niezależnie od kraju jurorami są gwiazdy telewizyjne, których główną, a niekiedy jedyną, cechą charakterystyczną i powodem do sławy jest zamiłowanie do poniżania innych w wyszukanej formie) tłumaczących się z własnej pogardy musiało być nie lada ucztą duchową. Ten show wywoływał w nas głębokie i nieodparte pragnienie, aby wszystko, co oglądamy, było prawdziwe i autentyczne – co, nawiasem mówiąc, wywołuje poważne podejrzenia, że jednak nie jest.

[srodtytul]Manna dla moralizatorów[/srodtytul]

Jakkolwiek emocjonujące było 5 minut Susan Boyle w studiu, stanowiło ono tylko namiastkę satysfakcji moralnej i estetycznej, jaka czekała na chętnych do zagłębienia się w jej historię. W Stanach Zjednoczonych tygodnik katolicki „The National Catholic Weekly” w artykule „Susan Boyle i boża miłość” pisał, że „sposób, w jaki spoglądamy na Susan, jest podobny do sposobu, w jaki Bóg nas widzi: jako istoty wartościowe, wyjątkowe, obdarzone talentem, jedyne w swoim rodzaju, piękne”. Jeden z blogerów na stronach tygodnika porównał historię Susan do historii filmowej Babe – świnki z klasą. „Babe jest moim ulubionym filmem, a Susan jest moją ulubioną osobą” – kończy bloger. I pomyśleć, że my, w Polsce, narzekamy na infantylność rodzimego katolicyzmu.

Do katolickich admiratorów Susan natychmiast dołączyły feministki, z tym że dla nich historia 48-letniej dziewicy ze Szkocji nie była potwierdzeniem bezgranicznej miłości Boga do ludzi, tylko bezgranicznej władzy męskich szowinistycznych świń w przestrzeni publicznej. To one – zdaniem jednej z autorek „Timesa” – wyrażały pogardę na widok Susan (moim zdaniem kamery pokazywały głównie ironiczne uśmiechy „pięknych” kobiet na widowni, ale może autorka widziała więcej) i generalnie decydują, że „mężczyzna może być brzydki i mieć talent, podczas gdy kobieta nie może”.

Do chóru obrończyń „brzydoty” Susan (charakterystyczne, że to głównie kobiety o tym pisały, mężczyźni raczej nie – pewnie ze strachu) dołączyła jurorka programu Amanda Holden, która rozpoczęła kampanię na rzecz zachowania gwiazdy w stanie nienaruszonym. Zdaniem Holden – której cała twarz jest średniej jakości reklamą botoksu i innych upiększaczy – Susan powinna pozostać na zawsze brzydka, „bo taką ją kochamy”.

Gdy się okazało, że w dzieciństwie Boyle była obiektem drwin kolegów, do kampanii na rzecz ratowania jej autentyczności przyłączyli się działacze organizacji zwalczających poważny skądinąd problem okrucieństwa wśród dzieci. Susan miała być dowodem, że ofiara zastraszania może wyzwolić się z traumy i osiągnąć życiowy sukces. Autorom tej tezy nie przeszkadzał fakt, że sama Susan nie nawiązywała do swojego dzieciństwa w ten sposób, a szczytem protekcjonalizmu wobec niej był wywiad Diane Sawyer w programie „Good Morning America”, który warto obejrzeć na YouTube, bo stanowi doskonałą lekcję poglądową w temacie: „Ustawianie rozmówcy w roli dziecka opóźnionego w rozwoju”.

O Susan Boyle mówili i pisali ekonomiści (pozwala zapomnieć o kryzysie) i ludzie wyznaczający trendy moralne epoki – w roli winnych oczywiście obsadzona została widownia: głupia, okrutna, bezlitosna i powierzchowna. Krytycy cynizmu plebsu, który śmiał się z Susan, nim zaczęła śpiewać, nie dostrzegali cynizmu w tym, że telewizja, która na co dzień nie zna litości dla osób nieodpowiadającym ideałowi piękna z bieżącego sezonu, nagle zaczęła promować „brzydotę”. I tak oto Reality TV – ta oaza autentyczności, spontaniczności i prawdy o człowieku – na naszych oczach za sprawą Susan Boyle stała się odskocznią dla całego grona moralizatorów zatroskanych losem współczesnego świata połączonych w globalną wspólnotę zgrabnie zmontowanym pięciominutowym filmem na YouTube.

To wszystko nijak się ma do rzeczywistego talentu ani życia Susan Boyle, kobiety, która niechcący stała się gwiazdą ery wirtualnej. Wygląda zresztą na osobę lekko rozbawioną całym zamieszaniem.

[srodtytul]Czy wszyscy są zwykli?[/srodtytul]

Gdy piszę o erze wirtualnej, nie chodzi mi tylko o jej obecność w Internecie i Reality TV. Niezwykła popularność Susan pokazuje triumf współczesnych mediów w tworzeniu z przeciętnych osób idoli, na których czekają tacy sami „zwykli ludzie”. Mieszkańcy Zachodu zdecydowali w XX wieku, że ich idolami nie będą osoby wyrastające ponad przeciętną, ale właśnie przeciętniacy. Każdy dziś może mieć swoje 5 minut, i ma – wystarczy włączyć telewizor, żeby się przekonać. Naszym globalnym marzeniem nie jest dołączanie do elit (kto niby miałby je stanowić?), ale tworzenie elit wirtualnych, czyli sztucznych – z dostępnego materiału.

Nic nie ujmując głosowi Susan Boyle (w istocie trudno wiele o nim powiedzieć, bo oklaski i hałas zagłuszyły jej występ), takich śpiewaków jak ona – kompetentnych, czasem porywających – są setki w kościelnych chórach i zespołach amatorskich na całym świecie. Susan trafiła w odpowiedni czas i potwierdziła nie tyle swoje, ile nasze aspiracje – abyśmy uwierzyli, że każdy może być wielki, piękny i utalentowany.

Co w tym złego? Możemy uwierzyć telewizji i umówić się dla świętego spokoju, że równanie do dołu wszystkich nas wzbogaca. Problem w tym, że nie wszyscy tak myślą, a Zachód nie jest jedynym wyznacznikiem zachowań ludzi w globalnej wiosce. Jak zwrócił uwagę David P. Goldman w dzienniku „Asia Times”, 60 milionów Chińczyków uczy się obecnie zachodniej muzyki klasycznej (40 milionów dzieci gra na fortepianie, ponad 15 milionów na instrumentach smyczkowych). Setki tysięcy śpiewa w chórach pod okiem surowych nauczycieli wymagających dyscypliny i pełnego zaangażowania. Rodzice płacą ogromne – jak na tamtejsze warunki – pieniądze za choćby mgliste nadzieje na osiągnięcie przez dzieci ideału muzycznego piękna i karierę artystyczną.

Oczywiście tylko garstka z tych uczniów będzie w przyszłości artystami, jednak nie to jest najważniejsze. Znacznie bardziej istotne jest przekonanie milionów Chińczyków, że pojęcie „ideału” nie jest wymysłem cynicznych producentów telewizyjnych potrafiących zgrabnie manipulować emocjami widzów, tylko celem, którego osiągnięcie wymaga pracy i poświęceń.

Ciekawy jestem, kto za 30 lat lepiej wyjdzie na realizowaniu swoich aspiracji – my z Susan Boyle czy Chińczycy ze swoimi anonimowymi pianistami dziś grającymi Szopena i Brahmsa, a jutro kierującymi gospodarką, finansami i życiem kulturalnym świata?

Susan Boyle ma 48 lat, jest gruba, nosi na głowie coś, co przypomina ptasie gniazdo, a z jej brwi – jak to ujął pewien dziennikarz brytyjski – „można zrobić na drutach sweter”. Mieszka na wsi w Szkocji, nigdy nie była mężatką, „nikt mnie nigdy nie pocałował” – mówi o sobie, a jej najwierniejszym towarzyszem życia jest kot Pebbles.

Susan Boyle jest również światową megagwiazdą, jej los – wzruszającą współczesną parabolą, ucieleśnieniem mitu o wewnętrznym pięknie, które kryje się pod powłoką zewnętrznej brzydoty, znakiem danym ludziom przez Boga i dowodem miłości Chrystusa do ludzi, nadzieją kobiet i potwierdzeniem trafności feministycznej wersji świata oraz naszą wspólną szansą na przetrwanie kryzysu gospodarczego.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą