Matka podczas żniw obsługiwała kombajn, więc oddała brata do żłobka. Tam niemowlaka napojono surowym mlekiem... Na jesieni przeniesiono nas do sowchozowej centrali i tam już podczas zimy znalazł nas ojciec. Jego sowieccy szefowie uciekli z Baranowicz bez uprzedzenia i on maszerował przez całą Białoruś na piechotę. W głębi Rosji odnalazł swego partyjnego szefa i przyjaciela – Alfreda Lampego. Dzięki niemu ustalił nasz adres. Został nauczycielem w miejscowej szkole podstawowej, do której i ja trafiłem. Później ojca przeniesiono dalej w step – do innego sowchozu, gdzie został dyrektorem szkoły podstawowej, a matka – nauczycielką. Ojciec zgłosił się na ochotnika do I Dywizji im. Tadeusza Kościuszki w Sielcach. Na jesieni 1943 roku tacie udało się przenieść nas do Kujbyszewa. Matka została etatową przewodniczącą Zarządu Obwodowego Związku Patriotów Polskich. W lecie 1944 roku zostawiła mnie w pobliskim Stawropolu w polskim domu dziecka. Miałem tam być jedynie przez lato, ale wkrótce matka wyjechała do ojca do Lublina i dzięki temu ukończyłem IV oddział, tym razem polskiej szkoły.
Było to moje pierwsze spotkanie z autentyczną Polską. Zarówno wychowankowie, jak i wychowawczynie pochodzili z Kresów, głównie z Wołynia. Zostali wywiezieni stamtąd podczas pierwszej akcji NKWD 10 lutego 1940 roku obejmującej polską inteligencję, urzędników i osadników wojskowych.
Koledzy przyjęli mnie z rezerwą. Nic dziwnego. Byłem dzieckiem sowieckiego systemu wychowania, Polakiem uznającym wyższość wielkiego narodu rosyjskiego. Traktowano mnie jak ideowego przedstawiciela siły, która wywlokła ich z domów, pozbawiła życia bliskich, skazała na poniewierkę i głód. No i byłem ateistą. Na szczęście ten konflikt nie trwał długo. Już po kilku tygodniach mówiłem płynnie po polsku (z wołyńskim akcentem), na apelach z zapałem śpiewałem „Rotę”, a po wysłuchaniu wielu opowieści kolegów o bohaterstwie żołnierza polskiego w wojnie z bolszewikami oraz we wrześniu 1939 roku wgramoliłem się na dach szopy, aby na ścianie budynku napisać kredą hasło „Niech żyje Polska” oraz „Westerplatte trwa”. Nawróciłem się też na katolicyzm.
[b]Pierwszym pana idolem był Josip Broz-Tito.[/b]
W 1946 roku widziałem go z bliska stojącego na trybunie w Al. Ujazdowskich w Warszawie. Rok później byłem z ojcem w Jugosławii i tam widać było, że jest autentycznym przywódcą narodowym. A tu nagle wyklęcie przez Stalina. Długo ojciec przekonywał mnie o słuszności decyzji Kominformu. W 1955 roku przeżyłem szok, gdy Chruszczow odwołał stalinowskie oskarżenia. Już po XX zjeździe KPZR zaprosił Titę. Do naszej świetlicy w Domu Studenta Uniwersytetu Moskiewskiego prowadzono wszystkie wycieczki zagraniczne, więc przyprowadzono również Titę. Zraził mnie do siebie eleganckim ubiorem. W dodatku miał sygnet z brylantem. Kłóciło się to z wizerunkiem komunisty. Po doświadczeniach rewolucji węgierskiej 1956 roku zmieniłem o nim zdanie. Przeczytałem w jego biografii pióra prof. Vladimira Dedijera, że sygnet kupił sobie w Moskwie u schyłku lat 30. za pieniądze uzyskane za tłumaczenie „Krótkiego kursu Historii WKP(b)”. Miała to być lokata kapitału na czarną godzinę.
[b]