– Czasem łatwo zapomnieć że jesteś tylko zwykłym człowiekiem – mówi Eric, listonosz z Manchesteru, do swojego idola, który ukazuje mu się w potrzebie jak Anioł Stróż.
– Nie jestem człowiekiem – odpowiada zjawa. – Jestem Cantona. Potem śmieje się sam z siebie, ale widz nie wie do końca, czy Cantona żartował czy naprawdę wierzy, że jest... no, może nie Bogiem, ale przecież kimś więcej niż zwykli śmiertelnicy. Eric listonosz nie ma co do tego wątpliwości; inni też: do dziś kibice Manchesteru United śpiewają na trybunach piosenkę, w której porównują Cantonę do Jezusa (porównanie wypada na korzyść tego pierwszego).
Cantona jest dobrym duchem, przewodnikiem, mędrcem. Eric listonosz to nieudacznik, przegrany typ, któremu życie rozpadło się na kawałki, bo nie umiał w porę pokochać, skończył w szpitalu psychiatrycznym, a po wyjściu z domu wariatów wypalił za dużo trawy i wyobraża sobie, że Eric Cantona – legenda Manchesteru United – poskłada mu świat do kupy. I wiecie, co jest najlepsze? Cantona – z lekko posiwiałą brodą i nadwagą, jakieś dziesięć kilo – znów czyni cuda, tak jak kilkanaście lat temu na boisku. Eric listonosz odnajduje miłość, zło zostaje ukarane, wierność, przyjaźń i nadzieja triumfują.
„Looking for Eric” (Szukając Erica) to niezwykła historia w repertuarze Kena Loacha. Niby w najnowszym filmie brytyjskiego mistrza jest miejsce na wszystko to, co zwykle: są złamani życiem faceci, są narkotyki, alkohol, nieślubne dzieci, nędza angielskich blokowisk, przemoc, zdrada i samotność. Ale jest jeszcze coś jeszcze: z tego brzydkiego, brudnego świata wyłania się magia, której wcieleniem jest Eric Cantona – największy piłkarz w historii...
No tak, przesadziłem – byli lepsi. Z tym że zależy dla kogo. Dla Erica listonosza nigdy nie było i nie będzie lepszego od Cantony, Pele mówił, że najlepszym piłkarzem, jakiego widział, był [link=http://www.youtube.com/watch?v=nplemK3Y4ns]George Best[/link], ja nigdy w życiu nie widziałem lepszego od [link=http://www.youtube.com/watch?v=nNugkJztQEU&feature=related]Kazimierza Deyny[/link]. Takie oceny nie mają wiele wspólnego z ich kunsztem, zresztą, jak tu porównywać mistrzów? Film Loacha pokazuje, że największą wartością piłkarskiego idola była magia, którą miał i rozdawał innym. Była niestety, a nie jest; była, bo odeszła gdzieś w latach 90., gdy futbol zmienił się z kolektywnego przeżycia kształtującego kolejne pokolenia, zwłaszcza mężczyzn z rodzin robotniczych, w korporacyjny biznes rozrywkowy. Eric Cantona był prawdopodobnie ostatnią piłkarską gwiazdą, która mogłaby zostać Aniołem Stróżem zwykłego zagubionego człowieka, mentorem prowadzącym listonosza, murarza albo górnika przez świat. I w tym sensie „Looking for Eric” jest filmem, którego nostalgicznego smutku nie zrównoważy żaden happy end.