Fałszerstwo czasu rozkładu

Progresywiści ubolewają, że tradycyjny patriotyzm, budowany także na pamięci o żołnierskim poświęceniu, nie wydał jeszcze ostatniego tchnienia

Publikacja: 06.03.2010 14:00

Fałszerstwo czasu rozkładu

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

Na przełomie lat 60. i 70. w gromadzie chłopaków codziennie bawiących się w wojnę na warszawskim podwórku byłem jedynym – dosłownie jedynym – który wiedział, że na początku wojny Polska przegrała z Niemcami. Moi rówieśnicy, ukształtowani totalnie przez „Czterech pancernych” (może mniej przez literę, a znacznie bardziej – przez ducha tego świetnego skądinąd serialu) – naprawdę o tym nie wiedzieli.

Kilka lat później, już w podstawówce, kiedy nauczycielka przedstawiała nam łączny polski udział w pokonaniu III Rzeszy – metodą „jakby tak dodać Maczka i Andersa do Ludowego WP” – jako niemal równy radzieckiemu, amerykańskiemu czy angielskiemu, byłem znów jedynym chyba uczniem klasy, który rozumiał, że jest to, eufemistycznie rzecz ujmując, przesada.

Te epizody sprzed lat przypominają mi się, ilekroć czytam zdania typu „wraz z wymierającym pokoleniem, które pamięta okropności II wojny światowej, obserwujemy jej powolną mitologizację, uromantycznienie i wybielanie” – jak w „Gazecie Wyborczej” napisali Kazimierz Bem i Jarosław Makowski. Albo kiedy słyszę narzekania Marii Janion: „Przeżyliśmy mit »Solidarności« jako powstania polskiego, strajk robotników zyskał tego typu heroistyczny… A teraz prezydent Lech Kaczyński oświadczył, że wreszcie powstanie warszawskie wchodzi w sferę mitu i że to jest bardzo dobrze… Tak że wszystkie te nasze wysiłki, można powiedzieć, idą na marne. Zapanowała ogromna moda na śpiewy powstańcze i partyzanckie… Zdziecinnienie kombatantów i zmilitaryzowanie dzieci to powszechne zjawisko, zdecydowanie nieprzynoszące nam chluby. Zwłaszcza w XXI wieku. Muszę przyznać, że jestem tym dosyć załamana”.

[srodtytul]Kiedyś, nie teraz[/srodtytul]

Makowski i Bem z racji wieku mogą nie pamiętać, ale profesor Janion jednak powinna, że wizja, w myśl której w miarę odchodzenia w przeszłość traumy II wojny polskie odczuwanie jej historii weryfikuje się w stronę heroizacji, jest po prostu nieprawdziwe. Bo mitologizacja wojny kiedyś istotnie w Polsce panowała – w czasach PRL. I, co ilustrują podane powyżej przykłady, była to mitologizacja niezwykle skuteczna.

Oczywiście, opierała się ona na ogromnym wysiłku autorytarnego państwa. Wszechobecność tematu wojennego w produkcji filmowej i w telewizji, celebrowanie rocznic, odbywane na masową skalę przymusowe spotkania dzieci i młodzieży z kombatantami, a wszystko to w sytuacji kulturowej i informacyjnej bezalternatywności, braku dostępu do jakiejś innej oferty kulturowej czy informacyjnej – to oczywiste przyczyny tej skuteczności.

Ale bynajmniej niejedyne. Warto zwrócić uwagę na fakt, że – paradoksalnie – było to właśnie w czasach, w których dominowały pokolenia aktywne w latach 1939 – 1945 bądź przynajmniej dobrze te lata pamiętające. Oczywiście wszystko to działo się w warunkach dyktatury, ale – nie wchodząc już w dyskusje na temat tego, w jakim stopniu i w jakim okresie większość ludności PRL kontestowała, a w jakim akceptowała system, trzeba stwierdzić, że nie wydaje się, jakoby akurat heroiczna interpretacja wojny była polem bodaj mentalnego konfliktu społeczeństwa z władzą.

Nie wydaje się też, aby przedmiotem większych kontrowersji było wtedy zjawisko, które Bem i Makowski przypisują niesłusznie czasom obecnym, a które istniało przez większość okresu peerelowskiego. Zjawisko określane mianem „militaryzacji świadomości społecznej”, która według Bema i Makowskiego obecnie „bije po oczach”.

Mnie nie bije, co więcej, mam trudności z jego dostrzeżeniem. Militaryzacja świadomości to chyba mniej więcej tyle, co sympatia do wojska i fascynacja nim. Czy doprawdy Bem i Makowski dostrzegają jakieś masowe objawy fascynacji wojskiem w młodym pokoleniu Polaków? Jeśli tak, to prosiłbym o przykłady, bo ja takowych nie znam. Jaki jest prestiż kariery wojskowej? Czy status zawodowego oficera jest czymś, o czym marzą kilkunastolatki? Przecież nie jest. A kiedyś, w II RP – był. Co ważniejsze, również przez większość okresu PRL kariera wojskowa była znacznie bardziej niż dziś popularna wśród plebejskiej młodzieży. Więc po raz kolejny wizja procesu militaryzacji, mającego postępować w miarę odchodzenia roczników pamiętających wojnę, okazuje się nietrafna.

[srodtytul]Ten zbrodniczy Zachód[/srodtytul]

Bem i Makowski krytykują polskie Kościoły chrześcijańskie (oczywiste jest, że chodzi w pierwszym rzędzie o Kościół katolicki) za to, że rzekomej militaryzacji świadomości społecznej nie tylko się nie przeciwstawiają, ale wręcz – w opinii autorów

– wzmacniają ją.

„Oglądamy iście pogańskie spektakle, w czasie których święci się np. wozy bojowe Rosomak... Czyż chrześcijańscy duchowni nie widzą, że swoją obecnością w czasie takich „akademii” sakralizują armie, wojnę i przemoc?”

– pytają retorycznie. I kontynuują: „Twardo stąpający po ziemi zarzucają nam »naiwniactwo«. W świecie, gdzie Korea Północna posiada broń jądrową, a Iran nad nią pracuje, na »pokojowe marzycielstwo« nie ma miejsca. Czy jednak nie powinniśmy uderzyć się w piersi? Bez pierwotnych badań nad bronią jądrową na "naszym" Zachodzie dziś oba tzw. kraje bandyckie, jak lubimy je określać, nie mogłyby nawet o niej marzyć. To nasza chęć zdobycia broni masowej zagłady obraca się teraz przeciwko nam".

Mamy tu do czynienia z próbą objęcia Polski kulturą wyrzutów sumienia, bardzo rozpowszechnioną na Zachodzie, w myśl której – jeśli pomiędzy Zachodem a krajami Trzeciego Świata jest jakiś konflikt, to wina oczywiście MUSI być po stronie Zachodu, bo np. odpowiada on za okres kolonialny... Trudno dyskutować z takim stanowiskiem, po pierwsze, w okropny sposób mieszającym porządki polityczne i etyczne, a po drugie – ahistorycznym do granic naiwności.

Zdobywanie coraz lepszej broni leży w naturze wszystkich państw, nie tylko zachodnich. W dawnych krajach kolonialnych trudno się dopatrzyć moralnej wyższości wobec państw europejskich. I to zarówno teraz, jak i w przeszłości, gdy przyszłe kolonie były w kolonie obracane. To, że Zachód ostatecznie zdominował południową część globu, nie było ani jego zbrodnią, ani przejawem jego moralnej niższości. Tylko po prostu taki był wtedy świat, że państwa i ludzie chcieli dominować i eksploatować inne kraje i kultury.

Nawiasem mówiąc – państwa potem skolonizowane czy zdominowane pod tym względem wcale nie były lepsze. Świadczy o tym z jednej strony zbrojny pochód islamu przez pierwotnie chrześcijańską Afrykę aż po Hiszpanię, Francję i Sycylię, a z drugiej strony – przez Bałkany. W tym kontekście warto też przyjrzeć się politycznej praktyce niezwykle agresywnych organizmów, jakim były państwa Azteków i Inków, których zagłada jest obecnie symbolem okropności kolonializmu. Europa nie była ani mniej, ani bardziej moralna, potrafiła natomiast stworzyć system kulturowo-ekonomiczny, który pozwolił jej na zdobycie strategicznej przewagi.

Co się natomiast tyczy zdobycia przez Zachód broni masowego rażenia, który to fakt w opinii Makowskiego i Bema najbardziej chyba tenże Zachód kompromituje, to można – jeśli jest się już tak wyczulonym na moralność działań publicznych, jak są autorzy tekstu z „GW” – dostrzec w tym element działania niezwykle moralnego. Bo broń atomową zdobywała Ameryka, której najstraszniejszy totalitaryzm świata, dokonujący właśnie bezprecedensowych masakr, bezpośrednio nie zagrażał, a która chciała zdobyć tę broń, by ten totalitaryzm i te masakry zatrzymać.

[srodtytul]Czy chrześcijanin może być policjantem?[/srodtytul]

Jak zatem w świecie, który przypomina dziś beczkę prochu, mają zachować się chrześcijanie? – pytają Bem i Makowski.

I odpowiadają, przypominając, że gdy „Piotr próbował użyć miecza przeciw rzymskim żołnierzom (nb.błąd – nie żołnierzom rzymskim, tylko strażnikom Sanhedrynu), usłyszał: „Schowaj miecz swój do pochwy, bo wszyscy, którzy za miecz chwytają, od miecza giną". Radykalność pokojowego przesłania Jezusa uległa jednak stępieniu, gdyż kolejne pokolenia chrześcijan wybrały sojusz ołtarza z mieczem za cenę rozmiękczania ewangelicznego przykazania miłości bliźniego. Słynny protestancki teolog i etyk Stanley Hauerwas słusznie pisze, że (…) dla chrześcijan nie ma nic bardziej kompromitującego niż to, że współczesne armie mają chrześcijańskich kapelanów i nie czują dyskomfortu z tego, że służą w nich ich współwyznawcy. Czy zatem miejsce chrześcijańskich duchownych jest tuż obok żołnierzy, rakiet i czołgów w czasie bogoojczyźnianych uroczystości? Czy nie nadszedł czas, by Kościoły chrześcijańskie w Polsce wzięły na serio przesłanie Jezusa i zlikwidowały ordynariaty polowe oraz kościoły garnizonowe?”

Bo „przecież gdybyśmy byli wierni Ewangelii, to trudno sobie wyobrazić ludzi, których armia powinna wystrzegać się bardziej niż chrześcijan. Czyż nie mamy wybaczać swoim winowajcom? Czyż nie mamy nadstawiać drugiego policzka?”.

Dopowiedzmy: postulat ten oznacza rezygnację z opieki duszpasterskiej nad żołnierzami, którzy takiej opieki chcą. A logiczną konsekwencją tego stanowiska jest – czego Bem i Makowski nie piszą wprost – krok dalszy: ekskomunikowanie żołnierzy, wykluczenie ich ze wspólnoty wiernych.

Logiczne. Ale dalece niepełne, rzekłbym – kapitulanckie. No bo co z policją? Przecież chrystusowe wezwania do nieużywania siły nie dotyczą wyłącznie ścierania się z wrogiem zewnętrznym. Co więcej – większość odnoszących się do tej kwestii przypowieści sytuowana jest w kontekście nie wojny, tylko zagrożenia wymuszeniem, rozbojem i ogólnie niesprawiedliwością. Czy zatem chrześcijanin może być policjantem? Jeśli nie może być żołnierzem, to – w świetle nauki Jezusa – policjantem chyba tym bardziej?

„Musimy zatem mieć odwagę głosić, że naszego bezpieczeństwa nie można zagwarantować kosztem zagrożenia życia naszych bliźnich” – piszą Makowski i Bem. Cóż jednak poradzić, skoro rzeczywistość świata – i kiedyś, i teraz – jest taka, że bezpieczeństwo można zagwarantować wyłącznie właśnie poprzez zagrożenie życia innych. Jeśli tak, to postulat autorów z „Wyborczej” brzmi w istocie: zrezygnujmy z zapewnienia bezpieczeństwa. Nie tylko sobie, ale również naszym dzieciom i rodzicom. Takie są oczywiste logiczne konsekwencje postulatu Bema i Makowskiego i należy żałować, że nie jest on w ich tekście sformułowany wprost.

[srodtytul]Ochraniać swoje życie…[/srodtytul]

Przesłanie progresywistycznych intelektualistów jest jasne: wojna to zło, samo zło, i niesie ze sobą tylko zło. Wyprowadzanie z wojny innych doświadczeń, które pokazywałyby, że wojna – oprócz ogromu nieszczęścia – przynosi też doświadczenia inne, w tym i takie, które można uznać za cenne, jest albo złudzeniem, a najpewniej – militarystyczną propagandą mającą na celu umocnienie patriarchalnej, męskiej dominacji kulturowej nad światem słabszych – kobiet i dzieci.

Rozumiem, że w takim razie do kosza musi pójść nie tylko Józef Piłsudski, autor refleksji, jak to ewentualne powszechne rozbrojenie, oprócz dobra, przyniosłoby też efekty dyskusyjne – bo przecież doświadczenie wojenne przez tysiąclecia zarazem spychało ludzi na dno nędzy, cierpienia i moralnego upośledzenia, ale zarazem – wynosiło na wyżyny heroizmu i moralności. Co progresywni intelektualiści zrobią z takim na przykład Adolfem Rudnickim, który w „Kupcu łódzkim” pisał:

„Kto umiał patrzeć, ten widział, iż druga wojna światowa obok pieców potwierdziła człowieka jako najgłębszą wartość świata i życia. Kiedy dzisiaj ukazują się książki znów mówiące o bohaterstwie jako o gównie, jest to fałszerstwo dzisiejszego miałkiego życia naszego wobec życia, które właśnie domagało się bohaterstwa i wierzyło w bohaterstwo jako w najwyższą i naturalną wartość. Dziś raz po raz ukazują się książki mówiące o gównie bohaterstwa i poświęceń. Jest to fałszerstwo czasu rozkładu wartości wobec czasu, który przynosi odrodzenie wartości. Aż strach powiedzieć: wojna okazała się potężną odnowicielką wartości”.

[wyimek]Kiedy ktoś oddawał życie za wolność – swoją własną albo wspólnoty, do której należał – uważaliśmy, że dokonał wyboru słusznego, a co najmniej – godnego[/wyimek]

Tematem, który progresywistyczni publicyści intensywnie eksploatują, jest los cywilów, cywilna perspektywa wojny, ze szczególnym uwzględnieniem powstania warszawskiego. Jest to problematyka i ważna, i ciekawa. I można by być tylko wdzięcznym za jej podjęcie, gdyby nie fakt, że co rusz wychodzi na jaw ideologiczny motyw tego działania progresywistów.

Chcą oni sprawić wrażenie, że perspektywa cywila z piwnicy nie była do tej pory w ogóle obecna w polskiej narracji. Ale to przecież nieprawda – była obecna zawsze. Początkowo był to rzeczywiście mniejszościowy nurt opowieści historycznej („Pamiętnik z powstania warszawskiego” Mirona Białoszewskiego), ale od momentu, w którym zaczął się proces rewindykowania polskiej pamięci narodowej, tematyka cywilna jest obecna coraz pełniej (by wspomnieć choćby z jednej strony liczne publikacje o masakrze Woli, a z drugiej – wiele przedsięwzięć realizowanych w Muzeum Powstania Warszawskiego, by wymienić choćby sztukę „Zawiadamiamy Was, że żyjemy”). Nasuwa się więc podejrzenie, że tak naprawdę progresywistom chodzi nie o to, żeby uzupełnić tradycyjną perspektywę powstańca czy żołnierza perspektywą cywila, ale żeby perspektywę żołnierską stopniowo z polskiej świadomości wyprzeć.

Kazimiera Szczuka mówi w rozmowie z Marią Janion: „W "Płaczu generała" znajduje się taki frapujący fragment cytowany z Mirona Białoszewskiego, w którym mowa o tym, że wśród ludności cywilnej podczas powstania w ruinach zapanował matriarchat. Królowały matki, bo cywile na wojnie muszą ochraniać swoje życie”.

[srodtytul]Nawet kosztem wolności[/srodtytul]

Charakterystyczne, że najsilniejszy chyba odruch alergiczny wywołuje wśród progresywistów Muzeum Powstania Warszawskiego. To ono odpowiedzialne jest za wszelkie zło, za to, że tradycyjny patriotyzm nie wydał jeszcze ostatniego tchnienia.

„Krytyka Polityczna” usiłuje muzeum niezdarnie ośmieszyć, publikując przeznaczoną dla dzieci muzealną kolorowankę powstańczą wypełnioną przez „najmłodszego autora KP – Lucka, który ma już prawie sześć lat”. Lucek pokolorował zeszyt zgodnie z wrażliwością tych, którzy mu to zlecili (próbka: do postaci powstańczych harcerzy-listonoszy dorysowano „dymki” ze słowami „sraczka” i „kupa”, skatologiczne metafory pojawiają się zresztą na kilkunastu obrazkach kilkakrotnie, co – jak rozumiem – zdaniem redakcji „Krytyki” demonstruje katharsistyczną moc reakcji Lucka).

A sama profesor Janion ubolewa, że w świadomości osób, które miały nieszczęście zabłądzić do Muzeum Powstania Warszawskiego, „życie ludzkie przestaje być najwyższą wartością”.

Przestaje? W świecie cywilizacji europejskiej życie ludzkie nigdy nie było samotną, najwyższą wartością. Zawsze współzawodniczyło z paroma innymi wartościami. Takimi jak np. wolność. Kiedy ktoś oddawał życie za wolność – swoją własną albo wspólnoty, do której należał – tradycyjnie uważaliśmy, że dokonał wyboru słusznego, a co najmniej – godnego. Wolność powinna przecież być bliska progresywistom. Okazuje się jednak, że niekoniecznie, jeśli kosztem wolności można zrealizować cel ważniejszy. Czyli skompromitowanie świata „tradycyjnych, patriarchalnych, męskich wartości”.

Czyli świata, który kiedyś zrodził pojęcie wolności. I z którego odejściem również ta wolność może długo się nie ostać. Bo wolność – przepraszam za górny ton – ma to do siebie, że czasami trzeba jej bronić.

Ale ta świadomość najwyraźniej nie wpływa na myślenie progresywistów. Jeśli, oczywiście, w ogóle do nich dociera.

Na przełomie lat 60. i 70. w gromadzie chłopaków codziennie bawiących się w wojnę na warszawskim podwórku byłem jedynym – dosłownie jedynym – który wiedział, że na początku wojny Polska przegrała z Niemcami. Moi rówieśnicy, ukształtowani totalnie przez „Czterech pancernych” (może mniej przez literę, a znacznie bardziej – przez ducha tego świetnego skądinąd serialu) – naprawdę o tym nie wiedzieli.

Kilka lat później, już w podstawówce, kiedy nauczycielka przedstawiała nam łączny polski udział w pokonaniu III Rzeszy – metodą „jakby tak dodać Maczka i Andersa do Ludowego WP” – jako niemal równy radzieckiemu, amerykańskiemu czy angielskiemu, byłem znów jedynym chyba uczniem klasy, który rozumiał, że jest to, eufemistycznie rzecz ujmując, przesada.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji
Plus Minus
Władysław Kosiniak-Kamysz: Czterodniowy tydzień pracy? To byłoby uderzenie w rozwój Polski
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Jak Kaczyński został Tysonem