Też nasza, niestety, to wojna

Osoby hałaśliwie domagające się „końca interwencji w Afganistanie” nie trudzą się zadaniem sobie pytania: co potem? Jedyną opcją jest kontynuowanie status quo

Publikacja: 28.05.2010 23:58

Polski patrol w prowincji Ghazni, marzec 2009 r.

Polski patrol w prowincji Ghazni, marzec 2009 r.

Foto: Fotorzepa, Seweryn Sołtys Seweryn Sołtys

Red

Są dwie rzeczy, które ludziom żyjącym w demokracji zawsze będą sprawiać trudność: rozpoczęcie wojny i jej zakończenie”

[srodtytul]Alexis de Tocqueville[/srodtytul]

O Afganistanie już od dłuższego czasu w naszych mediach cicho. Tragedia w Smoleńsku i rozwijająca się kampania wyborcza całkowicie przesłoniły toczącą się tam wojnę, podobnie zresztą jak większość innych wydarzeń międzynarodowych. Nawet informacja o ostrzelaniu w ubiegłą sobotę polskiego patrolu i zranieniu trzech żołnierzy nie trafiła na pierwsze strony gazet i czołówki wiadomości telewizyjnych.

Na razie tylko informacje o znalezieniu w Nowym Jorku podłożonej przez muzułmańskich fanatyków bomby czy wykryciu planowanego przez nich zamachu na prezydenta Indonezji przypominają, że prowadzone w sercu Hindukuszu działania wojenne mają też swój globalny, dotykający zwykłych Amerykanów, Azjatów czy Europejczyków wymiar. Do czasu gdy nabierze impetu doroczna wiosenna ofensywa talibów, dowódcy znajdujących się w Afganistanie wojsk krajów NATO oraz politycy, którzy zadecydowali o ich wysłaniu, mogą się pocieszać, że „brak wiadomości to dobra wiadomość”.

Z polskiego punktu widzenia sprawy nie przedstawiają się zresztą najgorzej. Od 19 grudnia ubiegłego roku nasze oddziały nie poniosły, odpukać, żadnych strat ludzkich. Po perypetiach związanych z brakiem transportu żołnierze poprzedniej zmiany powrócili wreszcie na zasłużony odpoczynek do kraju, a ich zmiennicy są już na miejscu. No i dobrze, bo gdy już pojawią się w naszych mediach nowe wiadomości z Afganistanu, to już dziś można przyjąć za pewnik, że będą to złe wiadomości. Tak przecież było dotychczas i nie ma żadnego powodu, aby tym razem było inaczej. Straty w ludziach i braki w wyposażeniu, Nangar Khel, spory pomiędzy dowódcami a MON – taki obraz naszego zaangażowania w Afganistanie jawi się polskiemu czytelnikowi czy telewidzowi.

[srodtytul]Gdzie wróg, gdzie przyjaciel?[/srodtytul]

Medialni eksperci utrwalają obraz beznadziejnej awantury wojennej, w którą wplątali Polskę nierozważni politycy. I tak berliński korespondent „Rzeczpospolitej” stwierdza autorytatywnie, że „wojny z talibami nie sposób wygrać”. Jednocześnie wyjaśnia, że talibowie to afgańscy partyzanci, w czasach sowieckiej interwencji w tym kraju „nazywani mudżahedinami”. I niestety, jak dotychczas, nie znalazł się nikt, kto wytłumaczyłby jemu i jego czytelnikom, że mudżahedini sprawują obecnie władzę w Afganistanie, talibowie zaś to ich śmiertelni wrogowie, tak w latach 90., jak i dziś.

Kolejny „analityk ds. bezpieczeństwa”, komandor porucznik rezerwy Artur Bilski, określa udział Polaków w walkach, w których tracą zdrowie i życie, mianem „afgańskiej wojenki”. Takie deprecjonowanie żołnierskiej ofiary krwi przez człowieka, który niedawno jeszcze nosił mundur, jest czynem haniebnym. Podobnie gorszące jest traktowanie tego w podobny sposób przez większość polskich mediów. Przeciwnicy wojen, kiedyś irackiej, dziś afgańskiej, zdają się nie rozróżniać decyzji polityków, które mają pełne prawo oceniać i krytykować, służby ojczyźnie, za której pełnienie należy się żołnierzom tylko szacunek.

Wspomniany komandor Bilski już uprzednio straszył na łamach „Rzeczpospolitej” ministrem Klichem, który ponoć chce „po cichu przeforsować zwiększenie naszego kontyngentu w Afganistanie”. Być może intencje szefa MON pozostają dla niego ukryte, ale każdy czytelnik mógł się z nimi bez problemu zapoznać na tych łamach. Bilski określa nasze zaangażowanie militarne w Afganistanie mianem „polskiej wojny propagandowej MON”, a sam naciąga w swym tekście liczbę polskich żołnierzy poległych w Iraku prawie o jedną trzecią. I kto tu prowadzi propagandową wojnę?

Mimowolnie pan komandor prawi tylko niezasłużone komplementy MON, bowiem politykę informacyjną tego ostatniego trudno uznać za skuteczną czy choćby kompetentną. Ze strony internetowej ministerstwa poświęconej polskiemu kontyngentowi wojskowemu można się było jeszcze niedawno dowiedzieć, że „Afgańczycy nas nie potrzebują”, głównym zaś osiągnięciem polskiego Prowincjonalnego Zespołu Odbudowy (PRT) w Ghazni jest zbudowanie niewielkiego mostka nad górskim potokiem. Jeśli więc za postawienie mostka, który na polskiej wsi kilkunastu gospodarzy stawia w czynie społecznym, zginęło już w Afganistanie 16 naszych żołnierzy, to internauta studiujący witrynę MON ma prawo zapytać, po co my w tym Afganistanie jesteśmy.

Pytania można zresztą mnożyć. Jest niemal pewne, że zasadzka, w której zginął kpt. Ambroziński, została zastawiona na polskich żołnierzy przy udziale żołnierzy afgańskich, których ponoć wspomagamy. Bywało też, że talibowie pojmani przez Polaków i przekazani władzom afgańskim byli przez te ostatnie po cichu uwalniani. Gdzie więc wróg, a gdzie przyjaciel? Czy przypadkiem nie bronimy tych, którzy wcale naszej obrony sobie nie życzą?

Z afgańskich więzień „znikają” nie tylko talibowie, ale i handlarze narkotyków czy ciężcy przestępcy – praktycznie biorąc każdy, kto ma wystarczające wpływy bądź pieniądze, aby się wykupić. Zresztą w narkobiznes zamieszane są ponoć wysokie osobistości rządowej administracji, nie wyłączając otoczenia samego prezydenta Karzaia. Korupcja i oszustwa są w Afganistanie na porządku dziennym i nawet niedawne wybory prezydenckie były tam w znacznym stopniu sfałszowane.

Fakty te znane są każdemu, kto bliżej interesuje się losami wojny afgańskiej. Nic dziwnego, że większość polskiej opinii publicznej jest przeciwna udziałowi w niej naszych żołnierzy. Nie tylko zresztą polskiej. Trudno znaleźć wśród państw NATO choćby jedno, którego większość obywateli popierałaby zaangażowanie jego wojsk w walkę z talibami.

Dla zneutralizowania tego typu nastrojów przywódcy szeregu krajów Sojuszu obwarowali wysyłkę swych wojsk do Afganistanu zastrzeżeniem (po angielsku zwanym z łacińska „caveat”), że nie mogą one brać udziału w operacjach ofensywnych. Owe nieszczęsne „caveats” nie tylko minimalizują wartość bojową podlegających im wojsk, ale też powodują w krajach, które ich nie stosują – jak na przykład w Polsce

– poczucie ponoszenia nieproporcjonalnie wysokich kosztów tej wojny.

[srodtytul]Można było wygrać[/srodtytul]

W powszechnym odczuciu, nie tylko w naszym kraju, konflikt afgański postrzegany jest jako prywatna amerykańska wojna, odwet za ataki al Kaidy z 11 września 2001 roku. Udział w nim pozostałych krajów NATO jest przedstawiany najczęściej jako akt solidarności ze Stanami Zjednoczonymi bądź jako wypełnianie zobowiązań członkowskich. W wypadku Polski chodzi też o zademonstrowanie gotowości do ponoszenia ofiar we wspólnych działaniach sojuszu, od którego sami oczekujemy zbrojnego wsparcia w wypadku, gdyby nasz kraj znalazł się w potrzebie.

Kłopot w tym, że po rezygnacji obecnej administracji amerykańskiej z ulokowania w Polsce elementów tarczy antyrakietowej pojawiły się wątpliwości, czy Stany Zjednoczone nie przedkładają dobrych stosunków z Rosją nad solidarność z nami. W dodatku wyraźna opieszałość kierowniczych gremiów NATO w tworzeniu planów ewentualnościowych (contingency plans) dla krajów graniczących z Rosją, w tym i Polski, wskazuje, że sojusznicze gwarancje nie dla wszystkich jego członków są równie mocne. Czy więc nie oczekuje się od nas wniesienia wysokiej składki w firmie ubezpieczeniowej, której wypłacalność stoi pod znakiem zapytania?

Nie ulega wątpliwości, że sukces bądź porażka afgańskiej misji NATO będzie istotnym testem wiarygodności Sojuszu. Jeśli zrejteruje on przed kilkunastu tysiącami kiepsko uzbrojonych górali, to wątpliwe jest, by miał ochotę stawiać czoła daleko liczniejszym i nieporównanie lepiej uzbrojonym oddziałom naszego wschodniego sąsiada, gdyby ten, na przykład, zdecydował się udzielić „bratniej pomocy” rosyjskim mniejszościom w krajach bałtyckich.

Przypomnijmy, że Międzynarodowe Siły Wsparcia Bezpieczeństwa (International Security Assistance Force, w skrócie ISAF), których częścią jest polski kontyngent, utworzone zostały na mocy rezolucji nr 1386 Rady Bezpieczeństwa ONZ z 20 grudnia 2001 r. Dowodzone początkowo przez Amerykanów, siły ISAF przeszły po dwóch latach pod kierownictwo NATO, co zostało usankcjonowane kolejną rezolucją ONZ nr 1510 z 13 października 2003 r. Niezależnie od tego Stany Zjednoczone kontynuują na południu Afganistanu operację „Enduring Freedom”, której głównym celem jest pojmanie Osamy bin Ladena i reszty kierownictwa al Kaidy oraz przywódcy talibów mułły Omara.

Dziś, gdy ataki rebeliantów stają się dla sił koalicyjnych coraz większym problemem, a obszar kraju kontrolowany przez administrację państwową raczej się kurczy niż poszerza, warto przypomnieć, że owi talibowie, z którymi wojny ponoć „nie sposób wygrać”, byli już pod koniec 2001 roku o krok od ostatecznej klęski. Ich „Islamski Emirat Afganistanu” rozleciał się w ciągu kilku tygodni jak domek z kart. Czasem wystarczał jeden silniejszy nalot, aby talibowie poddawali się bez jednego wystrzału, a wkraczające do Kabulu tadżyckie oddziały Północnego Przymierza witane były jako wyzwoliciele.

Gdy resztki talibów i al Kaidy oczekiwały smutnego końca, otoczone przez siły sprzymierzone w jaskiniach Tora Bora, dowództwo amerykańskie uznało, że sprawa jest już załatwiona i pośpiesznie przerzuciło większość swych oddziałów do Iraku. To wystarczyło, by bin Laden, Omar i ich kompani wydostali się z pułapki i ukryli się po pakistańskiej stronie granicy. Tam spokojnie, nie niepokojeni przez ówczesne władze tego kraju, zbierali znowu zwolenników, kupowali broń, szkolili się i przygotowywali do odwetu.

[srodtytul]Pakistan stawia na talibów[/srodtytul]

Współczesna historia Afganistanu nie byłaby kompletna, gdyby pominąć czarne karty, jakie zapisał w niej jego południowy sąsiad, a przede wszystkim jego wywiad znany jako Inter Services Intelligence (ISI). W okresie sowieckiej interwencji w Afganistanie ISI finansowało i zbroiło antykomunistyczną partyzantkę mudżahedinów. I choć robiło to za amerykańskie pieniądze, to niemal całość owej pomocy kierowało dla muzułmańskiego ugrupowania Hezb-i-Islami hołdującego fanatycznie antyzachodniej ideologii.

W walce z wojskami sowieckimi i ich lokalnymi marionetkami najskuteczniejszy okazał się jednak tadżycki dowódca Ahmad Szah Massud. To on, a nie popierani przez pakistański wywiad przywódcy Hezbu, stał się w wyzwolonym kraju głównym rozgrywającym. Widząc, że traci kontrolę nad wydarzeniami w Afganistanie, ISI użyło wszelkich dostępnych mu środków, by umożliwić zajęcie Kabulu przez Hezb. Jednak przywódcy tego ugrupowania: Hekmatiar, Khalis i Haqqani, w tym czasie gruntownie już poróżnieni, byli tak samo zainteresowani walką z Massudem, jak i między sobą.

W rezultacie wielomiesięcznych walk ich oddziałów znaczna część afgańskiej stolicy legła w gruzach i około 10 tysięcy jej mieszkańców straciło życie. Straciwszy wiarę w swych dotychczasowych podopiecznych ISI postanowiło wykorzystać młodych, fanatycznych studentów („talib” to „student” w języku pusztu) madras, czyli muzułmańskich szkół religijnych, gęsto rozsianych w pakistańskiej Północno-Zachodniej Prowincji Granicznej (NWFP). Na ich czele postawiło niższego rangą dowódcę Hezbu, pusztuńskiego mułłę Mohammeda Omara. Zajęcie w latach 1994 – 1996 niemal całego terytorium Afganistanu zawdzięczali talibowie tyleż swej młodzieńczej odwadze i wpojonym surowym zasadom moralnym, co zmęczeniem Afgańczyków bezustannymi walkami grup mudżahedinów oraz logistycznemu i materialnemu wsparciu ISI.

Afganistan jest państwem multietnicznym i zamieszkujący afgańsko-pakistańskie pogranicze Pusztuni stanowią najliczniejszą grupę jego mieszkańców ocenianą (zależnie od źródła) od 35 proc. do 45 proc. ludności. Pozostała ludność tego kraju to głównie Tadżycy, Uzbecy i Hazarowie, o odmiennej od Pusztunów kulturze, języku, a nawet religii. Te różnice mają też swe odbicie polityczne. Poza swym etnicznie pusztuńskim obszarem na południu Afganistanu talibowie byli i są dalej postrzegani jako budzący niechęć obcy. Żywa jest też ciągle pamięć masowych zbrodni, jakich dokonywali talibowie w okresie, gdy pod ich władaniem znalazła się większość kraju. Ich ofiarami padli miedzy innymi Hazarowie, zdziesiątkowani za sam fakt bycia szyitami, czy Uzbecy wymordowani w mieście Mazar-i-Szarif.

Mimo to siły talibów w ciągu ostatnich czterech lat nieustannie rosną. Powodów tego jest co najmniej kilka. Po pierwsze dysponują oni w tej chwili wprost nieograniczonymi funduszami. Jest to rezultat przejęcia przez nich kontroli nad produkcją opium i jego przeróbką na heroinę. Wartość ubiegłorocznej produkcji tego narkotyku w Afganistanie ocenia się na 65 miliardów dolarów. Jeśli porównać to z 10 miliardami PKB, jakim dysponuje rząd Karzaia, to dziwić się należy nie powszechnemu skorumpowaniu jego urzędników, ile temu, że talibowie dotychczas nie zdołali ich wszystkich przekupić i zająć Kabul bez walki, jak uczynili to już raz w 1996 roku.

Powszechna bieda i brak jakichkolwiek perspektyw na lepsze życie większości mieszkańców tego kraju jest najskuteczniejszym „biurem werbunkowym” talibów. Znaczna część Afgańczyków wstępuje w ich szeregi z powodów czysto materialnych – dla żołdu i utrzymania. Wreszcie wielu miejscowych udziela rebeliantom poparcia i schronienia po prostu ze strachu. Jest rzeczą powszechnie znaną, że gdy talibowie przejmują kontrole nad jakimś terenem, to zaczynają swe rządy od wymordowania wszystkich, których podejrzewają o sprzyjanie siłom sojuszniczym.

[srodtytul]Mamy dług do spłacenia[/srodtytul]

Co roku ginie w Afganistanie od półtora do około dwóch tysięcy cywilów, w większości niewinnych, przypadkowych ofiar toczącej się wojny. Pewna ich część to rezultat pomyłek w ostrzale czy bombardowaniu pozycji talibów, jakie przytrafiają się szczególnie często oddziałom amerykańskim. Każdy taki wypadek jest szczegółowo opisywany w międzynarodowych mediach. Konia z rzędem temu, kto znajdzie w nich analogiczne wzmianki o zbrodniach rebeliantów.

W końcu kwietnia kilkadziesiąt dziewcząt i nauczycielek uległo zatruciu w trzech atakach gazowych na szkoły w mieście Kunduz, w północnej (tadżyckiej) części kraju. W ubiegłym roku kilkakrotnie oblewano uczące się dziewczęta żrącym kwasem i podpalano szkoły, do których uczęszczały. Przypomnijmy, że w okresie rządów Mułły Omara wszelka nauka dziewcząt była w Afganistanie zakazana, podobnie jak praca kobiet poza domem rodzinnym. Doprowadziło to do masowej prostytucji afgańskich dziewczynek w pozbawionych męskiej „głowy” rodzinach. Tylko w ten sposób bowiem mogły one uratować się od śmierci głodowej. Pięciolecie istnienia „Islamskiego Emiratu Afganistanu” stało pod znakiem krwawego terroru i pogardy dla norm cywilizowanego świata. Powyższe przykłady wskazują, że ideologia talibów i sposoby wcielania jej w życie pozostały te same. Potrzeba wyjątkowej ślepoty bądź skrajnego cynizmu, by nie brać pod uwagę konsekwencji, jakie dla większości Afgańczyków miałby ich powrót do władzy.

Nie od rzeczy też będzie przypomnieć, że siły ISAF znajdują się w Afganistanie na zaproszenie legalnego rządu tego kraju. To prawda, że administracji prezydenta Karzaia daleko do ogólnie akceptowanych standardów zachodniej demokracji. Jest to jednak pierwszy w historii państwa afgańskiego rząd ustanowiony w rezultacie wyborów, a nie zamachu czy najazdu.

Bez wykrwawienia przez afgańskich mudżahedinów sowieckiej machiny wojennej wolna Polska pozostałaby jeszcze długo mrzonką. W roku 1989 było to oczywiste dla wszystkich, ale pamięć ludzka jest bardzo krótka, a wdzięczność jeszcze krótsza. Niektórym polskim politykom warto więc może przypomnieć, jak przed laty żalili się na „zdradę jałtańską”, jak narzekali na aliantów, którym nie spieszno było przyjść nam z pomocą we wrześniowej potrzebie. Dziś te same osoby, w obliczu agresji talibów, domagają się pozostawienia Afganistanu samemu sobie. Dlatego wojna w dalekiej Azji jest też „naszą wojną”, nawet jeśli nie jest to wojna Niemców czy Włochów.

Zwycięstwo talibów i upadek pro-zachodniego rządu w Kabulu – bo tylko taki rezultat może mieć pośpieszne opuszczenie Afganistanu przez wojska sprzymierzone – może mieć też wręcz dramatyczne konsekwencje psychologiczne w świecie muzułmańskim. Organizacje terrorystyczne i fundamentalistyczne uznają to za swój triumf i zachętę do intensyfikacji działań wymierzonych w sojuszników Zachodu, jak i same państwa zachodnie. W krajach „globalnego Południa” podbuduje to atrakcyjność organizacji bazujących na ideologii konfrontacji z bogatą „Północą”. Niestety, osoby hałaśliwie domagające się „końca interwencji w Afganistanie” nigdy nie potrudzą się zadaniem sobie pytania: „a co potem?”.

Pojawiają się ostatnio głosy, szczególnie w zachodniej publicystyce, postulujące konieczność „politycznego” rozwiązania konfliktu. Miałoby ono polegać na negocjacjach i dopuszczeniu do udziału w sprawowaniu władzy przedstawicieli „umiarkowanych talibów”. Niestety, autorzy tych propozycji nie wskazują, kim mieliby być owi „umiarkowani” talibowie i jakie siły, w tym również społeczne, mieliby oni reprezentować.

Na razie jedyną opcją jest kontynuowanie status quo. Zakładając jednak nawet najbardziej optymistyczny scenariusz , należy być przygotowanym – jak twierdzi generał David Fraser, były dowódca kanadyjskiego korpusu w Afganistanie – na konieczność pozostania wojsk ISAF w Afganistanie przez następne 25 lat. Można wątpić, czy większość krajów członkowskich NATO zdolna jest do tak długotrwałego zaangażowania militarnego.

[i]Marek Rohr-Garztecki, był londyńskim korespondentem „Rz” (1992 – 1994), analitykiem w Międzynarodowym Instytucie Studiów Strategicznych w Londynie (1996-1997), ekspertem ds. Afryki w Światowym Forum Ekonomicznym (1995 – 2002), pracował w Instytucie Studiów Politycznych PAN, obecnie wykłada w Collegium Civitas (od 2004). Jest członkiem Królewskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych w Londynie.

20 marca 2003 r., w dniu rozpoczęcia drugiej wojny irackiej, opublikował w „Rz” artykuł pt. „Nie nasza to wojna”.[/i]

Są dwie rzeczy, które ludziom żyjącym w demokracji zawsze będą sprawiać trudność: rozpoczęcie wojny i jej zakończenie”

[srodtytul]Alexis de Tocqueville[/srodtytul]

O Afganistanie już od dłuższego czasu w naszych mediach cicho. Tragedia w Smoleńsku i rozwijająca się kampania wyborcza całkowicie przesłoniły toczącą się tam wojnę, podobnie zresztą jak większość innych wydarzeń międzynarodowych. Nawet informacja o ostrzelaniu w ubiegłą sobotę polskiego patrolu i zranieniu trzech żołnierzy nie trafiła na pierwsze strony gazet i czołówki wiadomości telewizyjnych.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy