Ale państwo Jackowscy przekonali się już, że jedną z przyczyn długowieczności moich sąsiadów jest włoska kuchnia.
– Frutti di mare, kalmary, krewetki mamy prosto z morza. Uwielbiam pizzę. Zawsze znakomicie wpływa na mój nastrój. Charlize Theron powiedziała, że jeśli nie jest dobra, to znaczy, że to nie jest pizza.
W domu Jackowskich jest piec, używają go jednak od święta, kilka razy w roku. Na pizzę wszyscy się zapraszają. Raz jedzą u Salvatora, innym razem u Enza, czyli Vicenza. Kiedy indziej u Claudii.
– Gościmy się, gra muzyka, Włosi śpiewają. Szaleństwo. Festa.
Oczywiście nie może zabraknąć sztucznych ogni o pierwszej w nocy. Nikogo tutaj nie dziwią i nikomu nie przeszkadzają. Absolutnie musi być grande finale.
– A kiedy się rozstajemy, trzeba być przygotowanym na tak zwane włoskie pożegnanie, które trwa pół godziny. Z każdym wypada porozmawiać.
Dlatego jeśli ktoś wychodzi pospacerować na corso i mówi, że wróci za pół godziny, wiadomo, że będzie za kilka godzin.
Gołąbki dochodzą do siebie, ale w sprawie pizzy nie dam się zbić z pantałyku.
– W każdej pizzerii, za każdym razem jest troszkę inna, a każdy może sobie skomponować, jaką chce. W restauracji, do której najczęściej chodzimy, patron, widząc, że zamawiam zazwyczaj te same składniki, powiedział, że wprowadzi do menu pizza Marek.
Gdyby ktoś chciał przygotować ją sam – ciasto jest cienko wałkowane, do tego idzie pomidorowy sos, tuńczyk, cebulka, oliwki czarne, najlepiej pikantne, oregano, trzy listki bazylii i pokrojone pomidorki.
– Taka pizza jest przepyszna – zachęca pan Marek. – Ale najprostsza margerita też smakuje fantastycznie.
Wracamy do włoskiego bellcanta, bo dla nas to egzotyczny temat. Wiadomo, Polacy, wstydzą się śpiewać. Albo nabierają odwagi tylko po alkoholu. Na południu Włoch śpiew jest obecny na co dzień.
– Kiedy sąsiedzi usłyszeli, że znaleźliśmy Giovanniego Domenici, nikomu nieznanego wokalistę, nagle na mój widok wszyscy zaczęli śpiewać. Gdy ujrzał mnie rzeźnik Francesco di Francesco, z całej piersi zakrzyknął: „Marek, ja też umiem!”, i wykonał arię.
Na skrzyżowaniu stanęły wszystkie samochody. Każdy chciał posłuchać Francesco di Francesca.
Okazji do wokalnych popisów jest bez liku – jakby na południu Włoch było więcej świąt niż gdzie indziej. Ale najważniejszym jest Ferragosto 15 sierpnia. W portach odbywają się nawodne procesje. Spektakularna jest wrześniowa uroczystość św. Januarego, która w neapolitańskiej katedrze gromadzi tłumy.
– Czekają na przemianę zawartości cudownej ampułki w płynną krew. Krzyczą i klaszczą, bo od przemiany zależy dobry los miasta.
Najnowsza płyta Marka Jackowskiego nagrana z zespołem The Goodboys ( premiera 19 czerwca) jest częścią jego włoskiej przygody.
– Zaczęło się od tego, że zostaliśmy zaproszeni na kolację do przyjaciół, gdzie poznaliśmy Giovanniego, niezwykłego sycylijskiego śpiewaka. Znam wielu wokalistów, a jeszcze więcej słyszałem. Po wysłuchaniu Gianniego zrobiło mi się wstyd, że marni wokaliści mogą nagrać płytę i być sławni, a jest człowiek o niebywałym głosie, którego nikt nie słyszał. Pomyślałem, co mogę zrobić? Pomóc!
Jednak krajowa fonografia przestraszyła się 15 piosenek
o miłości. Padały pytania: dlaczego Włoch? Włoch się nie podobał! Pojawiły się sugestie, żeby płytę nagrał duet Marek Jackowski – Janusz „Yanina” Iwański.
– W końcu pozostali z nami tylko najwierniejsi przyjaciele, którzy podtrzymywali nas na duchu i namawiali, że powinniśmy nagrywać w trio.
Sceptycy narzekali, że nie ma hitu.
– Tymczasem piosenka „Motyli noc” była numer 1 na liście przebojów w Wietrznym Radio w Chicago. Jednym z największych hitów letniego sezonu.
Po latach odezwał się do Marka Jackowskiego Neil Black, który produkował m.in. słynny „Nocny patrol” Maanamu. Współpracuje teraz z włoskimi artystami, nagrywa w Mediolanie. Przyjaźni się z menedżerem Giorgii, młodej włoskiej gwiazdy. Chce prezentować nasze kompozycje, gdzie się da.
– Nie zamierzamy robić muzycznej kariery we Włoszech, ale chciałbym pomóc Gianniemu. Zależy mi na tym, żeby nagrał album solowy. Miło byłoby obserwować jego sukces. W Polsce zaś, mam nadzieję, są ludzie, którym takiej muzyki środka jak nasza brakuje. Gdybyśmy mogli się przydać – sono pronto. Jestem gotowy.
Po wyjeździe z Zakopanego Jackowscy musieli zamknąć działające tam dwie galerie.
– Ale malarstwo to po muzyce moja druga pasja. I ciągnie wilka do lasu. W Internecie obserwuję bacznie polski rynek i jego trudności, bo brak jest prac z przełomu XIX i XX wieku. We Włoszech wszystko wygląda inaczej. Znajomi przynieśli mi zdjęcia obrazu, który kupili, przypisywanego Rubensowi lub jego szkole. Poradziłem im, do jakiego domu aukcyjnego się udać. Jeden ekspert potwierdził autorstwo Rubensa, drugi przypisał go szkole malarza. I zaczyna się przygoda.
Miłośnicy malarstwa we Włoszech pamiętają niedawny skandal z obrazem Caravaggia odnalezionym przez sir Denisa Mahona. To brytyjski kolekcjoner i arystokrata, który kiedy sztuka baroku była w pogardzie, jeździł po Włoszech i skupował dzieła takich mistrzów jak Guercino za grosze. Dziś jego kolekcja jest warta miliony funtów.
– A trzy lata temu obraz przypisywany naśladowcy Caravaggia kupił za 50 tysięcy funtów. Wtedy okazało się, że to wczesna wersja „Grających w karty”, dziś warta więcej niż 50 mln funtów. Wielu ma nadzieję, że coś znajdzie. I to się zdarza.
Marek Jackowski, mówiąc o malarstwie, ożywia się i poleca śledzenie rynku za pośrednictwem Internetu. Zwłaszcza stron brytyjskich, bo Anglicy mieli Turnera, pierwszego impresjonistycznego malarza przed van Goghiem.
– Malarstwa pejzażowego z XVIII i XIX wieku jest niesamowita ilość. Można znaleźć obrazy wysokiej klasy za nieduże pieniądze, bo Brytyjczycy nie sprzedają tak drogo jak Francuzi, Amerykanie czy Niemcy.
W Polsce Marek Jackowski poleca twórców ze Stowarzyszenia Rytm i Świt: malarzy Władysława Roguskiego, Bronisława Bartela, Erwina Elstera, rzeźbiarza Henryka Kunę, Edwarda Wittiga.
– Ich dzieła zyskają jeszcze nabywców na świecie. Trzymajmy kciuki!
Ze środowiskiem artystycznym Marek Jackowski jest związany od 17. roku życia. Studiując w Krakowie, występował w Piwnicy pod Baranami, gdy byli w niej tacy giganci jak Piotr Skrzynecki, Ewa Demarczyk, Zygmunt Konieczny, Wiesław Dymny, Krzysztof Litwin. Wcześniej grał w łódzkich bigbitowych zespołach Impulsy i Vox Gentis.
– Ale fascynowały mnie sztuki piękne i znałem środowisko malarzy. Hasior był narzeczonym mojej siostry, a mężem – Antoni Dzieduszycki, wybitny znawca tematu. Kontakt z nimi był czymś niebywałym. Zabierali mnie na wernisaże. Poznałem w zasadzie wszystkich krakowskich artystów.
Przez długi czas nie miał pieniędzy, żeby kupować obrazy, ale kiedy przestał bywać w barach, zaczął chodzić po galeriach. Zawsze można było coś znaleźć.
– To kręci jak najlepszy narkotyk. W hotelach wieszałem na ścianie jakiś nawet najtańszy zakupiony po drodze obrazek, żeby mieć namiastkę domu.
W końcu żona powiedziała, że muszą założyć galerię. Najpierw jedną, potem drugą.
Zawodowy debiut, jeszcze przed Maanamem i Osjanem, Marek Jackowski odbył u boku Marka Grechuty. Był studentem filologii angielskiej. Grał w zespołach studenckich.
– Dostałem się do Anawy przez Jacka Ostaszewskiego, którego poznałem towarzysko w Piwnicy pod Baranami. To był piękny okres. Marek był niezwykle popularny, a płyta „Korowód” dzięki temu, że kwartet smyczkowy połączył siły z muzykami jazz-rockowymi, zmieniła muzyczne oblicze Anawy. Marek uwielbiał rocka, słuchał King Crimson. Prywatnie był niezwykle delikatny, stonowany, przyjacielski. Nigdy nie słyszałem, żeby podniósł głos. Wiedział, że dziewczyny szaleją na jego punkcie, ale nie udzielał się towarzysko tak jak Jan Kanty czy ludzie Piwnicy pod Baranami. Najważniejsza pozostawała żona Danusia.
Dziś najtrudniejsze są sprawy związane z Maanamem, który dwa lata temu zawiesił działalność.
– Drzwi zamknięte zawsze mogą się jeszcze otworzyć.
Problemów komunikacyjnych nie ma. Podróż samolotem z Neapolu do Warszawy, nawet z przesiadkami, trwa krócej niż samochodem z Zakopanego.
I jest mniej męcząca.
– Gdyby udało się zmontować złoty skład, gdyby skłonny był zagrać Ricardo di Palermo Olesiński, Bogdan Kowalewski, Paweł Markowski – to może miałoby to sens – zastanawia się muzyk. – Na ile to jest realne – trudno powiedzieć. Musieliby się pogodzić z Korą. Dopóki menedżerowie będą mieli rozbieżne wizje – do tego nie dojdzie. Ale ciągle mam wrażenie, że to był niezwykły zespół.
Ostatnio często słucha instrumentalnej kompozycji „Espana for Ever”.
– Bardzo lubię ten utwór. Gram go teraz z moją córką. I nie ukrywam, że jestem wzruszony.
Tymczasem Kora przygotowuje swoją płytę.
– A ja czekam na premierę mojej nagranej z Giannim i Yaniną.
Marek Jackowski wybiera się z tej okazji do Polski.
– Wyjątkowo będę jechał samochodem, dlatego wezmę dla Yaniny skrzynkę cytryn i może kilka słoików konfitury morelowej, które zrobiła moja żona. Arrivederci. Ciao!