Kiedy w 1997 r. po długich dyskusjach wprowadzona została w Polsce instytucja świadka koronnego, jej wykorzystanie pomogło w walce z coraz groźniejszymi grupami przestępczymi, które zaczęły już być nazywane mafią. Niestety, nie został rozwiązany problem świadków, których zeznania – ze względu na mniejszą wagę sprawy – nie kwalifikują się do uruchamiania kosztownej procedury towarzyszącej świadkom koronnym, a polegającej na ochronie osobistej, zmianie tożsamości, miejsca zamieszkania, pracy.
Można zrozumieć, że instytucja świadka koronnego ma służyć przede wszystkim rozbijaniu zorganizowanych grup przestępczych. Organy ścigania przyzwyczaiły się zresztą, że takie sprawy mają traktować priorytetowo. Jednak w przypadku mniej spektakularnych śledztw kwestia bezpieczeństwa świadków nadal bywa lekceważona.
[wyimek]Polski wymiar sprawiedliwości przegrywa walkę o bezpieczeństwo świadków nawet w najbardziej prestiżowych sprawach. Popełniają samobójstwa, znikają bez śladu, wyjeżdżają z kraju[/wyimek]
Sprawę o zabójstwo Jana L. prokuratura umorzyła prawomocnie we wrześniu 2008 r. Uzasadnienie: nie ma wystarczających dowodów, „że czyn polegający na zabójstwie Jana L. zaistniał”. Prokuratura nie zdołała jednak ustalić, co się z Janem L. stało. Dlaczego to ważne? Ponieważ Jan L., tokarz z Krzyża Wielkopolskiego, rocznik 1972, często popadający w konflikty z prawem, stał się istotnym świadkiem w sprawie o zabójstwo Andrzeja Krzepkowskiego, rzecznika „Solidarności” z Ursusa. Jego zwłoki znaleziono w lutym 1996 r. w jego własnym domu. Do dziś nie udało się wskazać mordercy.
W grudniu 1998 r. – podczas procesu o zabójstwo Krzepkowskiego, w którym oskarżonym był Robert M. – Jan L., doprowadzony na rozprawę na własne żądanie prosto z więzienia, stanął przed sądem i oznajmił: „Robert M. nie zamordował go. Wiem, kto zamordował, bo byłem obecny przy zamordowaniu. Mogę tu dodać, że w grę wchodzi niejedno morderstwo”. I przez trzy godziny opowiadał sądowi swoją wersję zdarzeń o tym, że rzecznika „Solidarności” zabił jego kolega i spadkobierca Waldemar G., u którego Jan L. pracował. Co więcej, utrzymywał, że Waldemar G. ma na swoim koncie jeszcze jedno zabójstwo – dwa lata wcześniej utopił Henryka A., po którym także dziedziczył. Po tak sensacyjnych zeznaniach zawrzało. Sąd zapytał L., dlaczego nie opowiedział całej historii policji i prokuraturze. Wtedy okazało się, że prokuratura wcześniej jego wersję znała. Sądowi przesłała wyjaśnienie, że za złożenie zeznań Jan L. zażądał przepustki i statusu świadka koronnego, na co śledczy się nie zgodzili.
[srodtytul]Na uniewinnieniu się skończyło[/srodtytul]