Sakiewka Putina

Największy w Rosji państwowy Sbierbank zapukał do naszych drzwi zainteresowany kupnem banku BZ WBK. Gdy tylko pojawi się kolejna okazja, wróci. Czy należy wpuszczać go za próg?

Aktualizacja: 09.07.2010 16:31 Publikacja: 09.07.2010 15:04

German Gref kieruje Sbierbankiem od 2007 r. / fot: Georgiy Kurolesin

German Gref kieruje Sbierbankiem od 2007 r. / fot: Georgiy Kurolesin

Foto: AFP

Wizyta w Sbierbanku to podróż w czasie. Kolejka jest cierpliwa. Obywatele wyglądają na pogodzonych z losem. Nikt nie szemrze, nie marudzi. Nie ma sensu się awanturować, to przecież i tak nic nie da. Przeciwnie, urzędniczka tylko się zdenerwuje i będzie pracowała wolniej. Dlatego klient stara się nie przeszkadzać.

A gdy przyjdzie jego czas, broń Boże nie mówi „dzień dobry”. Kasjerka i tak nie odpowie – przecież zdarłaby gardło, gdyby musiała odpowiadać każdemu.

Najdziwniejsze jest to, że jeśli poznać tę kasjerkę po godzinach, okaże się przemiłą osobą. Będzie się uśmiechać, pogawędzi przy kawie, a nawet da się zaprosić na tańce. Bo ogólnie jest sympatyczna. Zmieni się znów po przekroczeniu progu banku. Jakby zakładała stary, pamiętający Breżniewa mundur.

Sbierbank – którego nazwa pochodzi od sbierigatlnych kas (czyli kas oszczędnościowych), ma carski rodowód. Jednak na jego obecnym stanie odcisnęły się bardziej czasy Związku Radzieckiego – gdzie państwowy system kas oszczędnościowych zastępował cały system bankowy.

Dziś – w spadku po starych czasach – tzw. Sbier ma 19 tysięcy podobnych do siebie oddziałów, z których korzysta (według wyliczeń gazety „Kommiersant”) 70 milionów indywidualnych klientów. Wielu ma tam swoje konto „od zawsze”.

Dlatego jeśli ochrzani was kasjerka za to, że źle wypełniliście druczek, albo stojąca przed wami emerytka załatwiała coś przez pół godziny, ściskając w ręku książeczkę oszczędnościową, nie wściekajcie się. Nie stało się nic wyjątkowego. Przygotujcie się, że wszędzie jest tak samo. Czy to w centrum Moskwy czy w mieścinie na Dalekim Wschodzie.

Jest niemal pewne, że wystrój będzie tandetny, kolejka długa, a pracownica niemiła. Do okienka trzeba się będzie schylić, wzór wypełnienia formularzy zostanie wywieszony w najbardziej niewygodnym miejscu, tak jakby ktoś specjalnie chciał was torturować.

[srodtytul]Prezes[/srodtytul]

Na odcinek Sbierbanku German Gref został rzucony pod koniec roku 2007. Miał 43 lata, czyli nie za wiele jak na szefa instytucji finansowej, której aktywa stanowią jedną czwartą systemu bankowego Rosji, zatrudniającej 265 tysięcy urzędników. Wybór mógł budzić zdziwienie także z innego powodu. Gref jest prawnikiem, a nie ekonomistą, a mimo to dostał w zarządzanie jeden z najbardziej liczących się pod względem kapitałów banków na świecie (według magazynu „The Banker” zajmuje 38. miejsce).

Gref miał inne przewagi. Najważniejsza to znajomość z Władimirem Putinem – i to jeszcze z czasów petersburskich. Druga to potężne doświadczenie. Bo German Oskarowicz legitymował się już wtedy siedmioletnim stażem na stanowisku ministra rozwoju gospodarczego – jednym z kluczowych w rządzie Federacji.

Gref to potomek starej niemieckiej rodziny przybyłej do Petersburga w czasach carskich. Przyszły minister urodził się jednak w Kazachstanie – gdzie rodzina została zesłana w czasie II wojny. Niemieckie korzenie były przeszkodą w karierze. Dlatego German zgłosił się w latach 80. do odbycia służby wojskowej w oddziałach specjalnych MSW. To tajemnicza karta w jego życiorysie. Pismo „Sobiesiednik” pisało, że Gref był tam snajperem. A – warto pamiętać – specnaz MSW był wówczas często używany do tłumienia buntów więźniów. Dobra służba dała Grefowi przepustkę na omski uniwersytet, który ukończył z wyróżnieniem. Zaraz potem – na początku lat 90. – młody naukowiec przeniósł się do Petersburga. Z Putinem poznali się w pracy – obaj byli urzędnikami u Anatolija Sobczaka, legendarnego mera miasta.

Gref zrobił karierę jak wielu petersburskich znajomych Putina. Pewnie charakterologicznie odpowiadał przyszłemu prezydentowi. Władimir Władimirowicz – trochę idąc śladem cara Piotra – ceni sobie niemiecki charakter, dokładność i pracowitość – a tymi właśnie cechami wyróżnia się jego młodszy kolega.

Możliwe jest też inne wyjaśnienie. Gref z racji pracy w komitecie ds. nieruchomości musiał sporo wiedzieć na temat dziwnych interesów i przepływów pieniędzy pomiędzy kasą miasta a ulokowanymi za granicą firmami. Putin, przypomnijmy, był wicemerem odpowiedzialnym m.in. za inwestycje zagraniczne. Ta sprawa nigdy do końca nie została wyjaśniona, jednak wraca raz na jakiś czas i jest skazą na wizerunku „kryształowego” Władimira Władimirowicza, który tradycyjnie obiecuje zwalczać aferzystów.

Jak jest między nimi naprawdę, nie dojdziemy. Jednak faktem jest, że Gref potrafił sobie pozwolić na więcej niż ktokolwiek z otoczenia władcy Kremla (wyjąwszy znanego ekonomistę Andrieja Iłarionowa). W 2004 roku, rok po aresztowaniu Michaiła Chodorkowskiego, dał wywiad do „Die Zeit”, w którym oświadczył, że skandal wokół Jukosu odbił się negatywnie na reputacji Rosji w oczach inwestorów i zaszkodził wzrostowi rosyjskich firm na giełdzie. (Gref został zresztą wezwany ostatnio na świadka przez obrońców walczącego o wolność oligarchy. Prezes Sbierbanku nie zauważył w działalności Jukosu nieprawidłowości, które widzi prokurator).

Na Chodorkowskim się nie kończyło. Gref potrafił rzucić myśl, że gospodarka rosyjska zmienia się zbyt wolno i pozostaje uzależniona od wydobycia ropy i gazu. Albo że w wielkich koncernach, jak Gazprom, siedzą prezydenccy urzędnicy, a lepiej gdyby zastąpić ich fachowcami, bo państwo powinno trzymać się jak najdalej od gospodarki. Jednak najdalej poszedł, gdy oświadczył, że program podwojenia rosyjskiego dochodu narodowego do roku 2010 jest nierealny. Jako szef resortu gospodarczego miał do tego prawo. Problem w tym, że program wymyślił Putin, a jego pomysłów nikt nie śmiał krytykować.

Choć German Oskarowicz często mówił rzeczy drażliwe, to nigdy nie przekroczył granicy, za którą jest jawne nieposłuszeństwo. Czyli nie popełnił błędu premiera Michała Kasjanowa, który oskarżony o spisek został wykluczony z elity władzy i skazany na polityczną banicję.

[srodtytul]Kontrola[/srodtytul]

Gref przetrwał kilku premierów. Kiedy Putin wymienił w 2007 roku premiera Michaiła Fradkowa na równie szarego i niesamodzielnego Wiktora Zubkowa, Gref do rządu już nie wszedł. Zagadka dymisji wyjaśniła się po miesiącu. Jej rozwiązanie brzmiało: Sbierbank.

Był to jeden z elementów wielkiej putinowskiej układanki, którą można nazwać „państwowa korporacja Rosja”. Budowla wymagała podporządkowania państwu, jego urzędnikom i zaufanym biznesmenom kluczowych dziedzin gospodarki. Był to pomysł na centralizację państwa, jego wzmocnienie i zerwanie z postjelcynowskim „bardakiem”. Ten bardak w końcu lat 90. był groźny dla kraju: korporacje stawały się silniejsze od państwa. Na pół państwowe firmy nie płaciły podatków, ich struktura własnościowa była coraz bardziej zabagniona, a szefowie stawali się możnymi władykami.

Kreml powoli przejmował gaz, ropę, aż przyszedł czas na instytucje finansowe. Liberał Gref nadawał się do wykonania misji idealnie. Poprzedni prezes Andriej Kazmin – po 12 latach zarządzania Sbierem – odszedł bez szemrania na szefa rosyjskiej poczty, ale pozostali menedżerowie wcale nie przyjęli Germana Oskarowicza z otwartymi ramionami. Na przykład pierwsza zastępczyni prezesa Ałła Aleszkina rzuciła papierami. Odeszła, sprzedając swoje menedżerskie akcje banku. Okazało się, że są warte 18,4 mln dolarów. Co oznacza, że szefowie Sbierbanku nie mogli narzekać na pensje.

[srodtytul]Pieriestrojka[/srodtytul]

Kontrola została przejęta, ale Gref najwyraźniej nie miał ochoty być papierowym prezesem. Rozumiał, że przejmuje bank bogaty, ale zacofany, który jest przedmiotem dowcipów Rosjan. Jeden z żartów mówił, że kiedy Sbier otworzył bank internetowy, okazało się, że jest tam zbyt mało okienek, a ludzie ustawiają się w kolej-kach ciągnących się aż na ulicę.

Nowy prezes zaczął od pisania listów do tysięcy swoich pracowników, w których wyjaśniał, że bank ma wychodzić naprzeciw potrzebom klientów. Potem było brutalniej. Na początek zlikwidowano przerwy obiadowe. Następnie ludzi z zaplecza przerzucono do obsługiwania interesantów. Wprowadzono nowe automaty, w których można dokonywać wypłat i wpłat – bez podchodzenia do okienka. Sbier właśnie rezygnuje z książeczek oszczędnościowych i zamienia je na karty płatnicze. Żeby oszczędzić szoku poznawczego starszemu pokoleniu, w oddziałach pojawiły się urzędniczki, które podchodzą do zdezorientowanych interesantów i wyjaśniają, co gdzie się załatwia.

Przyszła pora na zwolnienia. – Tylko w zeszłym roku bank pożegnał się z 10 tysiącami pracowników – zauważa w rozmowie z „Rz” Olga Wiesiełowa, analityk bankowy rosyjskiej spółki inwestycyjnej Troika Dialog.

W końcu Gref zarządził lifting logotypu, dodając do zgniłej zieleni nieco seledynu i zainwestował w wielką kampanię promocyjną.

– Bank przeprowadza duże badania wśród klientów. Widać młody personel, chcą zrezygnować z okienek i wprowadzić sale z otwartymi przestrzeniami – mówi Iwan Preobrażenski, rosyjski publicysta z agencji Rosbałt.

Pieriestrojka idzie, ale opornie. Gref chwalił się ostatnio „Kommiersantowi”, że udało się zmniejszyć kolejki o 36 procent, ale na razie to walka z wiatrakami. – Kolejki to nadal problem. Liczymy, że uda się go rozwiązać w ciągu kilku lat – przyznał dziennikarzom.

Co na to klienci? Jeden z moskwian opowiadał nam, że jego Sbierbank jest taki, jaki był: „Ostatnio zaczęli puszczać muzykę klasyczną, żeby lepiej się stało”.

Preobrażenski, który widzi zmiany, przyznaje: „Niedawno straciłem pół godziny, choć nastawiałem się, że sprawę załatwię w 10 minut”.

Olga Wiesiełowa podkreśla, że Gref wprowadził do zarządu nową ekipę: – Strategia nie przewiduje zwiększenia 25 – 30-procentowego udziału w rynku, lecz przekształcenie Sbierbanku w instytucję zorientowaną na klienta i inwestora, lepszą jakościowo.

[srodtytul]Polityka[/srodtytul]

Gref może sobie zmieniać bank, jak chce, ale pewnych rzeczy nie przeskoczy. Sbierbank to dla Rosji więcej niż bank. W ogromnym kraju niewiele jest rzeczy stałych, powtarzalnych. Budynki pocztowe, małe porty lotnicze budowane według jednej sztancy, pomniki Lenina, które stoją w rynkach obwodowych miasteczek, kolej żelazna. 19 tysięcy oddziałów bankowych jest jednym z nielicznych stałych elementów.

Sbierbank to także polityka. Trudno się dziwić – bank, który kredytuje jedną trzecią gospodarki i przyjmuje w depozyt blisko połowę oszczędności Rosjan, od polityki nie ujdzie.

– Ile jest polityki, a ile ekonomiki? Liczy pan na odpowiedź w procentach? – śmieje się Wiesiełowa i dodaje poważnie: – Właścicielem 60 procent akcji Sbierbanku jest bank centralny. Dlatego Sbierbank reprezentuje interesy państwa i nie będzie występował przeciwko nim.

Interesów państwa Sbierbank bronił, gdy Rosja borykała się z ostatnim kryzysem finansowym. Elity kraju wpadły w przerażenie, że może runąć cały system bankowy. Tym bardziej że Rosjanie są przewrażliwieni na punkcie banków – bo już dwa razy w historii najnowszej tracili oszczędności.

Sbier miał uratować sytuację. Dostał 500 miliardów rubli (50 mld zł) od Banku Centralnego i z tych pieniędzy miał udzielać pożyczek wskazanym fabrykom i wspomagać akcję kredytową. Polityka? Owszem, ale Gref broni się, że kredyt od Banku Centralnego dostał na 8 procent rocznie i zdołał już zwrócić 200 mld.

W niektórych przypadkach trudno powiedzieć, gdzie kończy się polityka, a gdzie zaczyna myślenie ekonomiczne. Sbierbank na przykład pomagał zakładom GAZ, które produkują kiepskie samochody. – Z jednej strony ratowali miejsca pracy, z drugiej własne pieniądze, które wcześniej pożyczyli fabryce – mówi Wiesiełowa.

Gref osobiście odwiedził fabrykę Gaza, gdzie złożył deklarację: „Jeśli Sbierbank zająłby twarde stanowisko odnośnie do zwrotu długów, zbankrutowałoby pół kraju”.

Przy okazji rozmiłowany w luksusach prezes, by pokazać, że wierzy w rodzimy przemysł samochodowy, osobiście wsiadł do jednego z aut. Po przejażdżce mówił, że to dobra maszyna, choć widać było, że robi to z niejakim obrzydzeniem. Tym większym, że Sbierbank (na życzenie Putina) wziął udział w akcji udzielania kredytów preferencyjnych na zakup rosyjskich samochodów.

Także polityką były podyktowane starania Sbierbanku o zakup akcji Opla. Najpewniej chodziło o to, by poprzez zakup zakładów dobrać się do nowoczesnych technologii, które miałyby być potem wykorzystane w Rosji. Innego powodu, by inwestować w przemysł samochodowy, Sbier nie miał. W końcu do transakcji nie doszło – wycofał się z niej amerykański właściciel akcji koncern GM, płacąc Rosjanom odszkodowanie w wysokości

13 milionów dolarów. Prawdopodobnie powodem okazały się właśnie technologie: komuś zależało, by Rosjanie nie mieli do nich dostępu.

Jeszcze we wrześniu 2008 roku, kiedy krach się zaczynał, Putin na forum ekonomicznym w Soczi tłumaczył, jaki ma być podział ról – mówiąc wprost, że „von Gref” jest tym, który ma udzielać kredytów. Gref robił, co mógł, i przy okazji – także wypełniając życzenia władz – był w awangardzie, jeśli chodzi o obniżanie stóp procentowych. Wszystko to miało rozruszać zmrożoną rosyjską gospodarkę.

Oprócz tego Sbierbank pozostaje dla władzy podręcznym portfelem na nadzwyczajne wydatki. Jest np. sponsorem przygotowań do igrzysk w Soczi czy partnerem wielkiej budowy kurortów turystycznych na Kaukazie Północnym, które wymyślił prezydent Dmitrij Miedwiediew. Takim propozycjom Gref nie jest w stanie się przeciwstawić.

[srodtytul]Ekspansja[/srodtytul]

Kryzys stał się także okazją do ekspansji dla rosyjskiego kapitału. Sbierbank poszukuje możliwości inwestycji za granicę. Ma to wpisane w strategię.

– Założenie jest takie, by 5 – 7 procent zysku pochodziło z takich źródeł – mówi Wiesiełowa.

Priorytetami są nadal kraje WNP, poza tym Chiny i Indie. Ale nie tylko. Nieco ponad rok temu z Grefem i jego zastępcą w Petersburgu spotkał się wicepremier i minister gospodarki Waldemar Pawlak. Po rozmowie Pawlak powiedział, że rosyjski bank jest zainteresowany wejściem do Polski. – Rosyjskie firmy rozglądają się po okolicy, by zdywersyfikować działalność – tłumaczył polityk.

Nie minął rok i Rosjanie stanęli do gry o BZ WBK, którego 70 proc. akcji wystawili na sprzedaż ich irlandzcy właściciele. To atrakcyjny kąsek, szósty w Polsce bank, jeśli idzie o aktywa, które pod koniec marca wynosiły 56 mld złotych. Trzeci, gdy mierzymy zyski, które w pierwszym kwartale sięgnęły 233 mln złotych.

Sbierbank potrząsnął sakwą i ustami wiceprezesa zapowiedział, że rozważa złożenie oferty Irlandczykom. Ostatecznie instytucja kierowana przez Grefa oferty nie złożyła. Ale dała wyraźny sygnał, że Polska leży w obszarze jej zainteresowań.

Dlaczego Rosjanie cofnęli się sprzed samych drzwi? Uznali, co najbardziej prawdopodobne, że tym razem nie ma o co kruszyć kopii. Okazało się, że w Polsce jest silna grupa, która ma swoją koncepcję na przyszłość BZ WBK. Taką, by akcje kupił kontrolowany przez państwo bank PKO BP. Pomysł ten jest głośno wspierany przez wpływowego doradcę premiera Tuska – Jana Krzysztofa Bieleckiego, oraz ministra skarbu Aleksandra Grada, który zapowiedział nawet, że gotów jest pomagać w wykupieniu WBK przez PKO.

Jako wsparcie tej koncepcji przyjmowana była aktywność Stanisława Kluzy, szefa Komisji Nadzoru Finansowego. Mówił on, że to polskie instytucje powinny kupić WBK. – KNF ma sporo do powiedzenia przy akceptowaniu transakcji. Może przeciągać decyzję, a Irlandczykom zależy na szybkim dostaniu pieniędzy za WBK – mówi doświadczony bankowiec. Taka nawałnica mogła zniechęcić niedźwiedzia ze Wschodu. Ale czy tak będzie następnym razem?

Aktywność Sbierbanku prowokuje pytania na przyszłość. Czy wpuszczanie do kraju potentata z Rosji jest korzystne i bezpieczne? Sprawa jest tym bardziej ciekawa, że ekipa Donalda Tuska głosi odmrożenie stosunków ze wschodnimi sąsiadami.

Problemu przy tego typu transakcji nie widzi Robert Gwiazdowski, stojący na czele Centrum im. Adama Smitha. – Zainteresowanie z ich strony powinno nam pochlebiać. Chcą kupować, to znaczy, że poważnie nas traktują i uważają, że można u nas zarabiać. Idą z kapitałem na Zachód, inwestują, patrzą też na banki – ocenia Gwiazdowski. – Ich intencje? Nikt nie kupuje instytucji za 10 miliardów złotych, żeby ją niszczyć albo zamykać. Rynek banków w Polsce jest konkurencyjny. Jeśli komuś nie podoba się u Rosjanina, może się przenieść gdzie indziej. Ofert jest pod dostatkiem.

Według eksperta z Centrum im. Smitha bank z rosyjskim kapitałem mógłby być w Polsce pożyteczny: – Jest wielu polskich przedsiębiorców, którzy chcą robić interesy na terenach postsowieckich. Taki bank mógłby mieć dla nich oferty kredytowe.

Lęków nie podziela też Iwan Preobrażenski z agencji Rosbałt: – Czego macie się bać? Rosyjskie pieniądze będą pracowały w Polsce. Bank będzie musiał działać według reguł polskiego systemu.

Ważny polski menedżer bankowy jest sceptyczny: – Rosjanie nie mają know-how, nie mają w ofercie atrakcyjnych produktów. Działają na rynkach, które trudno uznać za nowoczesne – są na Białorusi, Ukrainie, w Kazachstanie.

Gwiazdowski: – Nie mają know-how? Może właśnie dlatego zainteresowali się WBK. Po to, żeby kupić sobie know-how.

Bardziej wstrzemięźliwy jest Krzysztof Rybiński, były wiceprezes NBP. Jest zwolennikiem koncepcji, w której to PKO BP kupi BZ WBK i powstanie silny bank zdolny do ekspansji międzynarodowej.

Zwraca on uwagę, że Sbierbank nie jest tylko biznesowym wehikułem, bo w 60 procentach należy do banku centralnego Rosji. – Gdy właściciel jest prywatny, możemy zakładać, że chodzi mu o prowadzenie interesu i zarabianie pieniędzy. W tym przypadku nie da się wykluczyć, że w grę mogą wchodzić także inne intencje – dostęp do ludzi, do informacji – uważa. Według Rybińskiego można sobie także wyobrazić sytuację, w której Rosjanie wywołują na polskim rynku bankowym wojnę cenową. – Schodzą z marż, proponują obsługę niemal za darmo i wywierają presję na konkurencję. Oczywiście, dla klientów jest to korzystne. Pytanie, czy w dłuższym okresie nie destabilizuje to systemu bankowego – mówi były prezes NBP.

Na razie Rosjanie odpuścili. Jest czas do namysłu nad tym, jak zareagować, gdy pojawią się znowu.

Wizyta w Sbierbanku to podróż w czasie. Kolejka jest cierpliwa. Obywatele wyglądają na pogodzonych z losem. Nikt nie szemrze, nie marudzi. Nie ma sensu się awanturować, to przecież i tak nic nie da. Przeciwnie, urzędniczka tylko się zdenerwuje i będzie pracowała wolniej. Dlatego klient stara się nie przeszkadzać.

A gdy przyjdzie jego czas, broń Boże nie mówi „dzień dobry”. Kasjerka i tak nie odpowie – przecież zdarłaby gardło, gdyby musiała odpowiadać każdemu.

Najdziwniejsze jest to, że jeśli poznać tę kasjerkę po godzinach, okaże się przemiłą osobą. Będzie się uśmiechać, pogawędzi przy kawie, a nawet da się zaprosić na tańce. Bo ogólnie jest sympatyczna. Zmieni się znów po przekroczeniu progu banku. Jakby zakładała stary, pamiętający Breżniewa mundur.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy