Wschód jako strefa buforowa Polski

Na Wschodzie mamy klasyczną strefę buforową, którą trzeba współzarządzać w takim sensie, by nie uległa tam zanadto wzmocnieniu Rosja, ale i sami nie mamy ambicji, by te państwa przeciągnąć na swoją stronę

Aktualizacja: 16.07.2010 18:54 Publikacja: 16.07.2010 18:48

Wschód jako strefa buforowa Polski

Foto: ROL

Red

Trudne życie ma Paweł Kowal. Jest współpracownikiem walczącego o władzę Jarosława Kaczyńskiego, piastuje obowiązki europosła PiS, broni dobrej pamięci poprzedniego prezydenta, któremu doradzał, a do tego jeszcze chce być analitykiem, który „sine ira et studio” rozważa meandry polskiej historii i polityki. Czegoś tu za dużo i widać to było w jego polemice z moim tekstem („Pożegnanie z Giedroyciem”, „Rz”, 28.05). Okazało się, że nie bardzo można łączyć zawód czynnego polityka broniącego swojego obozu bez względu na fakty („my nigdy nie powiemy, że czarne jest czarne, a białe jest białe” – jak głosi słynna sentencja), z analitycznym oglądem rzeczywistości.

Efekt jest taki, że naraził się na kontrę posła Halickiego z PO, który nie bardzo się przejął tym, że ma do czynienia z analitykiem, ale za to dobrze zrozumiał, że istotą artykułu Kowala jest atak na jego partię. Więc odpowiedział w stylu, który obydwaj panowie dobrze znają z parlamentu i, jak się wydaje, lubią. Mnie nic do tego, tym bardziej że choć to jest zapewne poza wyobraźnią Kowala, nie chodziło mi o Lecha Kaczyńskiego ani o PiS. Zresztą mój szanowny adwersarz, zarzucając mi „nerwową polemikę” z koncepcjami Lecha Kaczyńskiego, zapomniał widać, że dawno temu sam mi gratulował identycznego tekstu krytycznego wobec idei Giedroycia, tyle że napisanego dziesięć lat wcześniej, gdy Lechowi Kaczyńskiemu nie śniła się prezydentura, a Kowalowi, że będzie jego doradcą.

[srodtytul]Ucieczka w ułudę[/srodtytul]

Tak, w tej sprawie można powiedzieć, że jestem „nerwowy” od dekady, odkąd zaczęło do mnie docierać, że idee w Polsce służą nie tyle uporządkowaniu myślenia, oparciu go na jakichś rudymentach, ile udawaniu polityki, swoistemu prestidigitatorstwu. No, może jeszcze dołożeniu przeciwnikom politycznym – do tego idee w Polsce nadają się najlepiej. I tak się też dzieje teraz, kiedy Kowal zarzuca mi „dezawuowanie dorobku poprzedników”.

Tej polityki nie trzeba dezawuować, to się stało samo. Pozostają jedynie zaklęcia o wyższości posiadania depozytu jagiellońskiego nad „nihilizmem” tych, którzy go odrzucają jako jedyny drogowskaz budowy siły państwa. To nie jest spór, jak by chciał wykazać Kowal, dotyczący pragmatycznych rozwiązań – rozwoju ściany wschodniej, organizowania regionalnego wsparcia dla własnych celów itp. – ale spór o udawanie polityczności przeciw jej realnemu istnieniu. Tak jest zawsze, gdy bezradność wobec świata każe uciekać w ułudę, że posiadając klucz ideowy, jesteśmy w stanie zmienić otoczenie na naszą modłę.

W takim ujęciu polityka nie służy rozwiązywaniu konkretnych spraw – to wymaga żmudnego poszukiwania kompromisów z rzeczywistością, zmusza do niewygodnego pytania o alternatywę, rozstrzygania, gdzie jest siła, a gdzie słabość. Zamiast tego wyprowadza się na smyczy idee – one nadają słuszność naszym czynom, nawet gdy efektem jest wędrówka od niepowodzenia do niepowodzenia. Bo klęska idei się nie ima, póki żyją wyznawcy. A smycz zwykle trzyma jakiś sprytny facet, który wie, gdzie idee wyprowadzić na spacer, by przybyło mu elektoratu lub by obsikać ogródek nielubianego sąsiada.

Dlatego zostałem okrzyknięty na wyrost ojcem szkoły „minimalizmu politycznego” (jak twierdzili Jerzy Pomianowski czy Marek Cichocki), bo nie mogę uwierzyć, że idee zrobią z mojej ojczyzny kraj bezpieczny, silniejszy, bogatszy i bardziej szanowany, niż obecnie się to dzieje. Wręcz przeciwnie – w mojej ojczyźnie wywołają zamęt, słabość, a na końcu piękną katastrofę, która natychmiast zostanie uznana za wielkie moralne zwycięstwo. I to jest istota mojego sporu z Kowalem i całą resztą zwolenników „wielkości przodków”, którą według nich winniśmy teraz odtwarzać w naszej współczesności.

Ja się na to nie zgadzam, bo pamiętam, że przodkowie zamienili ten niegdyś silny kraj w cywilizacyjną pustynię pełną najbardziej obrzydliwego niewolnictwa zwanego pańszczyzną, by w końcu utracić panowanie nad tą ziemią jałową na rzecz sprytnych i nieideowych sąsiadów, którzy w międzyczasie zbudowali efektywne państwa i mieli armie, w odróżnieniu od naszych sarmatów.

[srodtytul]Naród od 30 lat[/srodtytul]

Mam także przekonanie, że takiego jak teraz narodu polskiego – powszechnego, jednorodnego i rozpoznającego się jako całość – nigdy w historii ziem nad Wisłą nie było, że powstał on stosunkowo niedawno, jakieś 30 lat temu, kiedy Karol Wojtyła po komunistycznej rewolucji społecznej (i zniknięciu tradycyjnych elit), największej od czasów przyjęcia chrześcijaństwa, zaczął tej magmie społecznej uświadamiać jej tożsamość, uczyć ją samej siebie. Współczesne państwo polskie liczące zaledwie dwie dekady jest stworzone właśnie przez ten młody naród, ze wszystkimi błędami i ułomnościami, jakie się wiążą z procesem rozpoznawania się w świecie na nowo, bez ciągłości myśli państwowej. Dlatego uważam za absurdalne wmawianie teraz moim rodakom, że mają szukać siły nad Dnieprem, w pobliżu Bramy Smoleńskiej czy w płaskiej jak stół Mołdawii. Polacy muszą tę siłę odnaleźć tu, wśród samych siebie – jak ją odnajdą i będą potrafili zagospodarować, poczują to i w Kijowie, i w Moskwie, i w Berlinie.

Droga do tego nie wiedzie poprzez wciskanie się w buty królów sprzed czterech stuleci i ogłaszanie, że powodzenie Polski zależy od troski o to, co dalej będzie z Ukrainą czy Białorusią. To w pierwszym rzędzie zmartwienie Białorusinów i Ukraińców. Bo te rzeczywiste problemy, jakie mamy do rozwiązania, decydujące o sile państwowości, jej promieniowaniu na sąsiednie kraje, pozycji Polski w Europie i jej bezpieczeństwa leżą gdzie indziej. Dotyczą stanowienia prawa, które w Polsce jest prawie równie głupie jak w czasach

I Rzeczypospolitej (co podrywa autorytet wszelkiej władzy), dwugłowej egzekutywy (każącej walczyć o prezydenturę kosztem wszystkiego dookoła i za wszelką cenę, mimo że władza jest gdzie indziej), braku profesjonalnej administracji państwa zdolnej do działania i planowania w kategoriach dekad (coraz wyraźniej widać w zderzeniu z administracjami zachodnich państw) czy wreszcie systemu wyłaniania elit i edukacji.

Ale o tym nie poczytam u Kowala ani u jego ideowych krewnych z kręgu „Teologii Politycznej”, ani u posła Halickiego z PO. Ale za to może Paweł Kowal poczytałby sobie, co na temat jego ulubionej konstrukcji napisał Władysław Konopczyński 80 lat temu: „tzw. idea jagiellońska okazuje się być abstrakcją późniejszych porozbiorowych czasów, wysnutą z psychologicznej interpretacji bardzo rozmaitych zjawisk (…)”. („Umarli mówią. Szkice historyczno-polityczne”, 1929). Jak wynika ze szkicu wybitnego historyka, konstrukt ten został stworzony jako rekompensata upokorzenia w wyniku braku własnego państwa. Może pora wreszcie zdać sobie sprawę, że się żyje i działa w wolnej Polsce, i przestać wyznawać idee oparte na frustracji braku wolności? W przeciwnym wypadku wszyscy inaczej myślący będą kwalifikowani jako moskiewscy jurgieltelnicy lub – w wersji soft – krewni Telimeny zapatrzonej w petersburskie elity. I zamiast skrajnego pragmatyzmu w polityce zagranicznej jako podstawowego wyznacznika działania młodego państwa będziemy mieli nieustanny festiwal kostiumów historyczno-ideowych.

Innymi słowy: w optyce Kowala i podobnych, porównujących obecne czasy a to do Sasów, a to do końca panowania Stanisława Poniatowskiego, walka o niepodległość nadal trwa. Ale ostrożnie, bo może się tak zaostrzyć, że zwolennicy tej wojny nawet nie zauważą, kiedy kraj rzeczywiście znajdzie się na krawędzi. Wtedy przyjdzie na pomoc nieoceniony Adam Mickiewicz i przypomni słowa Maćka z zaścianka Dobrzyńskich, na końcu rady:

„To póki o wskrzeszeniu Polski była rada,

O dobru pospolitym, głupi, u was zwada?

Nie można było, głupi, ani się rozmówić,

Głupi, ani porządku, ani postanowić

Wodza nad wami, głupi! A niech kto podda

Osobiste urazy, głupi, u was zgoda!”.

Tak, łatwiej napuszczać Polaków na Sopliców, niż ich mądrze na obcych poprowadzić. Idea jagiellońska coraz wyraźniej ku temu służy.

[srodtytul]Giedroyc na skróty[/srodtytul]

Tego, że najsłuszniejsze założenia i doktryny mają w Polsce cudowną właściwość przepoczwarzania się w swoje przeciwieństwa i w końcu służą zupełnie innym celom, najchętniej bieżącej walce politycznej, zdają się zupełnie nie rozumieć profesorowie Kamiński i Szlajfer (mogliby poprosić o konsultacje w tej sprawie swoją koleżankę z ISP PAN prof. Jadwigę Staniszkis – dysponuje ona w tym względzie całkiem świeżą wiedzą i doświadczeniem). Panowie zarzucają mi w swojej polemice, że „błędnie zinterpretowałem koncepcję Giedroycia – Mieroszewskiego, przykrawając ją do własnych, niezbyt klarownych wyobrażeń o pożądanej polityce wschodniej”. Twierdzą dalej, że nie zauważyli, żeby koncepcja ta służyła celom, o jakich pisałem: ambicji „przesunięcia” Zachodu na Wschód, swoistej cywilizacyjnej konkurencji z Rosją o wpływy w Międzymorzu.

Nie wiem, czy to kwestia osobistej zdolności do percepcji obydwu profesorów czy specyfika akademickiego oglądu świata, ale wydawało mi się, że trudno nie zauważyć na przestrzeni ostatniej dekady usilnego dążenia Polski do rozszerzenia UE i NATO na wschód, stworzenia z tego znaku rozpoznawczego naszej aktywności międzynarodowej wielu kolejnych rządów i powoływania się przy tym na Giedroycia i Mieroszewskiego jako patronów takiej polityki. To, że zestaw poglądów z kręgu „Kultury” na początku lat 90. kształtował polskie myślenie o Wschodzie – i czynił to dobrze – nie ulega wątpliwości. Podobnie nie ulega wątpliwości, że w miarę upływu czasu zestaw tych poglądów został „ubogacony” przez rodzimych myślicieli i polityków na tyle, że z oryginałem zaczną mieć coraz mniejszy kontakt.

Wspominali o tym wielokrotnie i krytycznie ludzie tak różnych pokoleń i ideowych obozów, jak prof. Bronisław Łagowski, dr Sławomir Dębski z PISM czy prof. Zdzisław Najder. Ten ostatni pisał nie tak dawno temu: „Przyjęcie piłsudczykowsko-giedroyciowskiej ideologii jako oficjalnego programu państwa było dla Polski szczęśliwe; ale stanowiło też drogę na wygodny skrót. Upraszczając nieco: koła solidarnościowe zyskiwały wygodny zestaw haseł, zastępujących własne poszukiwania, koła postkomunistyczne otrzymywały nieskalaną kurtynę, za którą można było ukryć niedawne wasalstwo. (…) Zastępowanie polityki doktryną jest wygodne z tego choćby powodu, że nic nie kosztuje. (....). Głoszenie hasła »Ukraina powinna wejść do UE« nie kosztuje ani złotówki, a że jest dzisiaj równie skuteczne jak zaklęcie znachora to inna sprawa”. („Kontynuacja nieskuteczności”, w: „Okręt Koszykowa”. Warszawa 2007).

Ani tego zjawiska, ani tych licznych głosów go opisujących profesorowie Szlajfer i Kamiński nie zachcieli zauważyć, ganiąc mnie za mylenie poziomu strategicznego z instrumentami realizacji. Według profesorów operacja się udała, tylko pacjent nie przeżył: mamy słuszne założenia, a te drobne niepowodzenia na Wschodzie ostatnio to siła wyższa lub nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Najciekawszy fragment ich polemiki dotyczył Litwy, gdzie stwierdzają, że wprawdzie dokonało się tam ostatnio odwrócenia się do Polski plecami, ale jest to fakt „bez znaczenia”, bo „ tylko taka orientacja państwa litewskiego zwiększy w dłuższej perspektywie skuteczność naszych działań na rzecz poprawy sytuacji Polaków w tym kraju”. Można tę myśl logicznie rozwinąć: póki Litwa w Europie, to nawet zerwanie stosunków dyplomatycznych z Warszawą jest OK, co więcej, może służyć poprawie sytuacji tamtejszych Polaków. A myślałem, że czasy, gdy profesorowie pisali teksty do kabaretów, odeszły bezpowrotnie z krakowskim Zielonym Balonikiem…

[srodtytul]Strefa buforowa[/srodtytul]

Kamiński i Szlajfer sami przy tym popadają w sprzeczność. Rekonstruując rdzeń poglądów Giedroycia, wyliczają, że chodzi o względnie stabilny pas państw oddzielających nas od Rosji; możliwie przyjazne z nimi stosunki i dobre stosunki z Rosją, byle nie kosztem wschodnich sąsiadów. Dalej pada kwestia zasadnicza: „przyjęcie polityki wynikającej z tej koncepcji nie wymaga, by kraje te były przyjazne, demokratyczne itp. Wystarczy, że istnieją jako nieagresywne, gotowe do współpracy państwa suwerenne”. Otóż to! Gdy zasugerowałem podobny pogląd dziesięć lat temu, okazało się to przestępstwem wobec pamięci Redaktora, a wyznawcy „doktryny Giedroycia” odsądzali mnie od czci i wiary.

Ale właśnie w tym się w pełni zgadzam z Kamińskim i Szlajferem. Tylko w takim razie, czy nadal będziemy się upierać, że Ukraina powinna być w UE i NATO? Z punktu widzenia tak zarysowego pakietu strategicznego absolutnie nie jest to konieczne, a przecież to było jednym z głównych celów polityki wschodniej państwa polskiego. Zabrakło autorom polemiki odwagi czy wyobraźni, że nie postawili kropki nad „i”?

No to może w końcu pora powiedzieć sobie, że na Wschodzie mamy klasyczną strefę buforową, którą trzeba współzarządzać w takim sensie, by nie uległa tam zanadto wzmocnieniu Rosja, ale i sami nie mamy ambicji, by te państwa przeciągnąć ostatecznie na swoją stronę, tj. włączyć w obręb instytucjonalnego Zachodu. To zupełnie inna polityka niż ta, którą do tej pory Polska uprawiała. Więc „albo, albo... ”, panowie profesorowie!

Co do Rosji. Przyjęcie założenia, że Ukraina wcale nie musi być w UE czy NATO, by polskie aspiracje zostały zrealizowane, otwiera możliwość dialogu nieoznaczającego automatycznie porozumiewania się nad głowami Ukraińców i Białorusinów.

Rzecz jest tym pilniejsza, że za jakiś czas Francuzi lub Niemcy mogą handlować energią elektryczną wolną od reżimu CO2 i pochodzącą z Rosji (a być może gazem) na polskim rynku, z oczywistym ryzykiem takiego scenariusza. Na dłuższą metę w polskim interesie jest wejście w takie układy handlowe z Rosją, by uniemożliwić scenariusz „pośrednictwa” niemieckiego lub francuskiego – czy to w energii czy w dialogu o bezpieczeństwie europejskim, i ochronić równocześnie własny rynek przed złupieniem go przez konglomerat zachodnio-rosyjski i własną pozycję jako kraju niepotrzebującego pośredników w dialogu z Moskwą.

Tego nie da się osiągnąć, prowadząc równocześnie samotny bój o rozszerzenie UE na wschód. Po prostu potrzebujemy Rosji jako partnera do biznesu, tak jak to czynią inne kraje Europy, i takiej pozycji w Europie i UE, która dawałaby nam wpływ na regulowanie sytuacji w sferze buforowej. To nie są sprzeczne cele. Wymagają jednak trochę diabelskiego pragmatyzmu, który jest w takiej pogardzie nad Wisłą.

Autor jest politologiem, ekspertem ds. polityki wschodniej, należy do Rady Państwowego Instytutu Badań Międzynarodowych. Był pracownikiem Urzędu Ochrony Państwa.

[ramka][b]Pożegnanie z Giedroyciem – polemiki[/b]

[ul][li] [b]Paweł Kowal, Syndrom Telimeny[/b] Symptomy kryzysu na Zachodzie oznaczają, że albo powstanie w środkowej Europie nowe, luźno skoordynowane (jagiellońskie) centrum, które weźmie realną współodpowiedzialność za rozwój i popychanie rozszerzenia UE na Wschodzie, albo grozi nam wtórny podział Europy. W oparciu starą, dobrą tradycję i zasoby ludzkie oraz inwestycje w infrastrukturę możemy stać się konkurencyjnymi partnerami wobec innych państw UE. Tylko pod takim warunkiem zrównoważyć można relacje z Rosją bez ryzyka jej antagonizowania. („Rz”, 29.05.2010 r.) [/li][/ul]

[ul][li] [b]Antoni Z. Kamiński, Henryk Szlajfer, Pożegnania i urojenia[/b]. Porażki nie dotyczą samej koncepcji strategicznej, ale przede wszystkim chwalebnych w sumie prób polskich elit, aby wyjść poza strategiczny cel minimum i uczynić krok dalej. Co Sienkiewicz proponuje po pożegnaniu z Giedroyciem? Jak twierdzi, za polski „certyfikat” normalnej państwowości Rosja powinna Polsce zapłacić. Ile i za co konkretnie? W miejsce giedroyciowskiego kostiumu mamy nie tyle „syndrom Telimeny”, jak chce Paweł Kowal, ile urojenia słabo zorientowanego w warunkach rynkowych entreprenera. („Rz”, 10.07.2010 r.) [/ramka] [/li][/ul]

Trudne życie ma Paweł Kowal. Jest współpracownikiem walczącego o władzę Jarosława Kaczyńskiego, piastuje obowiązki europosła PiS, broni dobrej pamięci poprzedniego prezydenta, któremu doradzał, a do tego jeszcze chce być analitykiem, który „sine ira et studio” rozważa meandry polskiej historii i polityki. Czegoś tu za dużo i widać to było w jego polemice z moim tekstem („Pożegnanie z Giedroyciem”, „Rz”, 28.05). Okazało się, że nie bardzo można łączyć zawód czynnego polityka broniącego swojego obozu bez względu na fakty („my nigdy nie powiemy, że czarne jest czarne, a białe jest białe” – jak głosi słynna sentencja), z analitycznym oglądem rzeczywistości.

Efekt jest taki, że naraził się na kontrę posła Halickiego z PO, który nie bardzo się przejął tym, że ma do czynienia z analitykiem, ale za to dobrze zrozumiał, że istotą artykułu Kowala jest atak na jego partię. Więc odpowiedział w stylu, który obydwaj panowie dobrze znają z parlamentu i, jak się wydaje, lubią. Mnie nic do tego, tym bardziej że choć to jest zapewne poza wyobraźnią Kowala, nie chodziło mi o Lecha Kaczyńskiego ani o PiS. Zresztą mój szanowny adwersarz, zarzucając mi „nerwową polemikę” z koncepcjami Lecha Kaczyńskiego, zapomniał widać, że dawno temu sam mi gratulował identycznego tekstu krytycznego wobec idei Giedroycia, tyle że napisanego dziesięć lat wcześniej, gdy Lechowi Kaczyńskiemu nie śniła się prezydentura, a Kowalowi, że będzie jego doradcą.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy