Jest wprawdzie monumentalny (może aż zanadto) „Drednought” Massiego, dobrze prowadzący czytelnika przez ów absurdalny wyścig mocarstw w zdobywaniu wielkim kosztem bezużytecznych kolonii oraz budowaniu równie kosztownych i bezużytecznych flot okrętów pancernych, który doprowadził do wybuchu wojny światowej i zagłady starej Europy. Ale Massie nie zdołał wydobyć z historii całego jej nonsensu przede wszystkim dlatego, że skupił się tylko na dziejach tytułowego pancernika, którego zwodowanie przez Brytyjczyków w roku 1906 uruchomiło cała lawinę.

Fakt, że była to historia omyłek. Okręt, który swą potęgą miał zdecydowanie zniechęcić wszystkich potencjalnych przeciwników do zadzierania z Royal Navy (12 dział głównego kalibru zamiast dotychczas stosowanych czterech, grubszy pancerz i turbina parowa dająca znaczną przewagę szybkości) w efekcie odegrał rolę odwrotną. Bo skoro nowy typ pancernika tak bardzo przewyższał wszystko, co dotychczas pływało po morzach, to cały ukształtowany latami układ sił – w którym właśnie Wielka Brytania dominowała – w jednej chwili runął i zaczął się kształtować od nowa, od zera. Co właśnie dało asumpt kajzerowskim Niemcom do próby złamania brytyjskiej dominacji, uzasadnionej wyższością niemieckiego przemysłu i dynamiką gospodarki, natomiast zupełnie nieuzasadnionej potrzebami rozwijającego się państwa. Szaleństwo budowy kolejnych pływających potworów nieuchronnie pociągnęło zaś za sobą rozkręcenie wojennej histerii; pancerniki były bowiem wyjątkowo drogimi zabawkami i bez wprawienia swych narodów w szał zagrożenia i nienawiści rządy nie zdołałyby skłonić ich do ponoszenia tak wielkich kosztów. Potem wystarczyło już tylko rzucić iskrę; nie zrobiłby tego Gawriło Princip, znalazłby się kto inny.

Najbardziej fascynujące zaś jest to, że właśnie wybuch wojny udowodnił miażdżąco, do jakiego stopnia pancerne floty były do jej prowadzenia nieprzydatne. Zbyt kosztowne, by ryzykować ich utratę, przez całą wojnę praktycznie nie opuszczały portów; gdy raz jeden tak zrobiły, skończyło się to chaotyczną strzelaniną, po której i Niemcy, i Anglicy zrobili szybko w tył zwrot, przerażeni poniesionymi stratami.

Anglicy zresztą dorobili do tej bezczynności ideologię w postaci doktryny „fleet in being”, czyli dosłownie „floty w istnieniu”, zgodnie z którą potęga morska osiąga cel nie przez działanie, ale przez sam fakt bycia. Coś w tym „byciu” istotnie było. W wojnie pancerne okręty wprawdzie udziału praktycznie nie brały (Brytyjczycy używali ich do osłony konwojów, do czego lepiej nadałyby się małe niszczyciele), ale za to tłumy nudzących się latami w bazach marynarzy okazały się u jej schyłku wymarzonym zapalnikiem dla rewolucji. W Rosji „mariaki” z Kronsztadu odegrali decydującą rolę w zwycięstwie bolszewików, by potem stać się jednymi z pierwszych ofiar eksterminacji, w Niemczech ich rewolta przyniosła kres cesarstwu. Nie użyte w walce pancerne armady zmieniły więc historię samym swym istnieniem, i to aż dwukrotnie.

Szaleństwu budowania „drednotów” uległy nawet Austro-Węgry, które miały ledwie kilkadziesiąt kilometrów wybrzeża, jeden skrajnie niewygodny port i literalnie żadnych interesów na morzu. Ich pancernik „Viribus Unitis” wyszedł z tego portu raz, u schyłku wojny, i natychmiast zatopiony został jedną torpedą włoskiego okrętu podwodnego – dziwnym losu zrządzeniem przed kamerą filmową. Moment jego zatonięcia, z tłumem rozbitków biegnących po przewracającym się kadłubie, jest bodaj najczęściej używaną „przebitką” w filmach historycznych. Ilekroć ją widzę, muszę odłożyć inne zajęcia i przynajmniej przez parę minut zastanawiać się nad skłonnością ludzkich mas do ulegania psychozie i konsekwentnego kierowania się absolutnie fałszywymi przesłankami, wbrew najoczywistszym dowodom, iż prowadzi to do niczego albo wręcz do nieszczęścia. Niestety, temat jest niezgłębiony i można znaleźć wiele innych przykładów do jego analizy.