Przed dwoma laty relacjonowałem finały piłkarskich Mistrzostw Afryki w Ghanie. Tuż przed meczem gospodarzy z Nigerią w Akrze emocje fruwały na cienkich postronkach. Grzali się kibice obu drużyn, bo mecze Ghany z Nigerią to jedna z najbardziej dramatycznych rywalizacji piłkarskich w Afryce, odpowiednik pojedynków Anglia – Niemcy czy Niemcy – Holandia w Europie. Grzali się również dziennikarze, bo nie wszyscy mieliśmy pewność wejścia na trybuny. Trzeba było stać w kolejce po wejściówkę, w wąskim przejściu tłoczyło się kilkuset ludzi, nad którymi nikt z organizatorów nie panował.
Wreszcie ktoś z gospodarzy stadionu wpadł na rewelacyjny, w swoim mniemaniu, pomysł. Postanowił, że pierwszeństwo w dostępie do wejściówek będą mieli posiadacze legitymacji dziennikarskiej. Nie wiadomo dlaczego, w końcu wszyscy obecni mieli akredytacje, a zatem zostali już wcześniej zweryfikowani jako dziennikarze. Jednak skoro nie dla wszystkich miało starczyć wejściówek, to coś nas musiało odróżniać i tym czymś miał być fakt posiadania albo nie legitymacji dziennikarskiej.
Spocony, ale szczęśliwy wymacałem w kieszeni legitymację „Rzepy” i przeszedłem zgodnie z poleceniem szefa organizatorów pod ścianę triumfatorów. Podobnie koledzy z Francji, Anglii, Niemiec. Po chwili po naszej stronie wąskiego korytarza ustawiła się dwudziestka szczęśliwców z wejściówkami – sami biali. Po drugiej stronie, pod ścianą płaczu, stali dziennikarze, którzy nie mieli legitymacji. Sami czarni. Nie mieli ich przy sobie albo w ogóle nie mieli, bo ich firmy nie zadbały o to, by je im wyrobić, a może nie mieli zwyczaju ich nosić.
Staliśmy naprzeciw siebie – biali i czarni – w milczeniu, bo dialogi na temat futbolu nagle ucichły. Wskutek niemądrej decyzji działacza gospodarzy odkryliśmy nasz kolor, i to w sposób, który cofał nas do Afryki kilkadziesiąt lat wstecz, gdy po jednej stronie stali biali, którzy mają, a po drugiej czarni, którzy nie mają. Byliśmy dla siebie nawzajem inni, oddzieleni granicą „naszości”, która od wieków dzieli narody, plemiona, społeczności. Gdzienie- gdzie, np. w Europie, kształt tej granicy jest wynikiem skomplikowanych tradycji historycznych i politycznych, subtelnych różnic bagażu kulturowego, pokręconych dróg rozwoju. Ale tutaj, w tym korytarzu na stadionie narodowym w Akrze nasza naszość i ich inność były proste jak konstrukcja cepa. My byliśmy biali – oni czarni.
Szybko pobrałem wejściówkę i wymknąłem się na zewnątrz, gdzie wśród około setki mężczyzn zmęczonych ponad godzinnym czekaniem i poważnie wnerwionych biletową nieudolnością organizatorów pojawiła się młoda wydekoltowana Amerykanka przy kości z napisem na bluzce głoszącym pochwałę kondomów – chodząca reklama firmy Durex.
Amerykanka trzymała w ręku harmonię prezerwatyw i zachęcała nas do pobrania od niej kilku sztuk gratis. Na moment męskie nerwy prysnęły i zmysły wzięły górę. Amerykankę otoczył wianuszek afrykańskich dziennikarzy wpatrzonych w jej dekolt i spijających słowa z jej ust. A ona wygłaszała wykład na temat technik prawidłowego zakładania prezerwatyw na członka. Miała zresztą przy sobie członek treningowy, na którym pokazywała, jak zrobić, żeby było dobrze. W sposób niesłychanie precyzyjny od strony technicznej opisała wszystkie możliwe aspekty użycia prezerwatywy, włącznie z właściwym „zarządzaniem odpadami”, czyli zużytym kondomem (tak, właśnie tego zwrotu użyła: „waste management”). Podkreśliła również, że zbyt ambicjonalne podejście mężczyzny do tematu, zwłaszcza nieprawidłowy dobór rozmiaru kondoma, bywa przyczyną wielu nieporozumień, a nawet tragedii.