Prognozy polityczne na 2011 rok Piotra Zaremby

Prognoza polityczna Piotra Zaremby

Publikacja: 08.01.2011 00:01

Prognozy polityczne na 2011 rok Piotra Zaremby

Foto: ROL

W roku 1858 dwaj amerykańscy politycy: republikanin Abraham Lincoln i demokrata Stephen Douglas, stoczyli słynną debatę dotyczącą przyszłości niewolnictwa. Przemawiali kilka godzin ze wzgórza, a ich wystąpienia stały się inspiracją pokoleń Amerykanów ćwiczących się w sztuce retoryki.

Ta debata była elementem walki o fotel senatora w Illinois. Ale Lincolnowi, nowicjuszowi wykonującemu zawód adwokata, otworzyła już dwa lata później drogę do prezydentury uznanej za wybitną. Czy równie łatwo uzyskałby ją dziś, w czasach telewizji? Nie był piękny, a jego wystąpienia zostałyby zakwalifikowane jako nudziarstwo.

[srodtytul]Za starzy, za nudni…[/srodtytul]

Nie wiemy, jak wyglądałby los innych demokratycznych przywódców, gdyby żyli w późniejszych czasach. Czy Franklin Delano

Roosevelt zostałby prezydentem w dobie wszędobylskiej telewizji? Miał cechy świetnego oratora i błyskotliwego gracza, ale jego kalectwo ówczesne media faktycznie ukryły przed większością społeczeństwa. Dziś być może pozyskałby wyborców siłą charakteru inwalidy – byłoby to zgodne z duchem politycznej poprawności. Ale może by zniechęcał w dobie kultu młodości i sprawności.

A czy serca współczesnych podbiliby inni? Konrad Adenauer mógłby się okazać za stary i za nudny. A Charles de Gaulle czy nie zniechęciłby Francuzów swoimi pompatycznymi napomnieniami? Winston Churchill nie okazałby się gadułą o zbyt niewyparzonym języku? Może tak, może nie.

Polska zdawała się przez pierwsze lata niepodległości rządzić innymi prawami niż bardziej zaawansowane demokracje medialne. Symbolem tej inności mogły być wybory samorządowe z 2002 roku, kiedy to chropawy, rozczochrany, nikogo nieudający, niski Lech Kaczyński zwyciężył wśród wybrednych mieszkańców stolicy z wysokim, eleganckim i złotoustym Andrzejem Olechowskim. Bo uchodził za skutecznego szeryfa. Ale nie przywiązujmy się do tego schematu: od tego czasu preferencje mieszkańców Warszawy mocno się zmieniły. Zresztą przez cały czas jednym z najukochańszych przez Polaków polityków był obły, umiejący czarować Aleksander Kwaśniewski. Nie da się nakreślić jednego kanonu polskiego polityka.

Jarosław Kaczyński i Donald Tusk przy wszystkich różnicach mieli jedną cechę wspólną: przez lata zmarginalizowani, umieli czekać. Ich strategia osobista była odmienna: Kaczyński licytował zbyt wysoko w myśl zasady: wszystko albo nic. Tusk był bardziej miękki, tyle że umiał wykorzystywać życiowe okazje. W ostateczności obaj okazali się rasowymi drapieżnikami, którzy obsikali swój teren, podporządkowali sobie innych. Jako liderzy nie powiedzieli może ostatniego słowa, ale albo stają się z wolna anachroniczni (Kaczyński), albo będą musieli siłą rzeczy odejść, gdy ich epoka dobiegnie końca (Tusk). Kto nastanie po nich?

A mówiąc szerzej: kto się wybije, kiedy nie decydują już piękne mowy jak w czasach Lincolna? A w każdym razie nie tylko mowy i nie takie jak kiedyś. Wróżenie jest ciężkim zadaniem, a wróżbita będzie miał skłonność do mieszania swoich sympatii z obiektywnymi prognozami.

[srodtytul]Budowniczowie Platformy[/srodtytul]

W dodatku programowanie cudzych karier wymagałoby programowania całego życia politycznego, a Polska wyjątkowo mocno opiera się wszelkim prawidłowościom. Kto w dobie triumfów Leszka Millera mógł przewidzieć moralne wzmożenie po aferze Rywina? A kto z perspektywy lat 2004 – 2005 widział Polskę jako kraj wielkiego grillowania i przewagi marketingowych sztuczek? Jak długo taką pozostanie?

Zacznijmy jednak wróżyć. Jeśli założyć, że Platforma zachowa obecny charakter „obozu umiarkowanego postępu w granicach prawa”, szanse odegrania w nim znaczącej roli ma Radosław Sikorski. To prawda, wiele osobistych cech tej kariery mu nie ułatwia: arogancja, pewien rys nieprzewidywalności, brak więzi z partyjnym aparatem. Jest jednak idealnym przywódcą demokracji medialnej komunikującym się ze społeczeństwem nie tylko ponad głowami dziennikarzy, ale i politycznych funkcjonariuszy. Innym naturalnym kierunkiem ekspansji Sikorskiego wydaje się być polityka europejska i rozmaite fora międzynarodowe. Jest często występującym w światowych realiach politykiem nowego typu, rozwadniającym wszystko konsekwentnie używaną nowomową. W polityce krajowej jego awans byłby triumfem strategii trzymania języka za zębami,. Zarazem jako szef MSZ Sikorski może łatwiej niż inni platformersi uniknąć rozliczania go za to, co w polityce krajowej okaże się kontrowersyjne. Zawsze może sugerować: mnie przy tym nie było. Wyborcy to kupią.

Przeciwieństwem Sikorskiego jest obecny prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz. Gdyby obóz Platformy miał się zmienić w kierunku formacji rozwiązującej realne problemy, inkorporacja Dutkiewicza byłaby naturalna. Pomimo niewątpliwej wady, jaką ujawnił podczas pierwszego nieudanego eksperymentu z polityką krajową, to znaczy zbyt słabych nerwów.

Jego sukces w pozyskaniu serc wrocławian dla modernizacji jest wciąż do powtórzenia na szczeblu ogólnopolskim. Dutkiewicz ma wszakże jeszcze jedną piętę achillesową: za kilka lat polskie metropolie, w tej liczbie Wrocław, mogą popaść w poważne kłopoty finansowe. Wtedy zaś obecne triumfy niezależnych prezydentów zmienią się w swoje przeciwieństwo.

Tylko warunkowo dodałbym do tego grona wiecznego wroga Dutkiewicza – Grzegorza Schetynę. To z kolei typowy polityk aparatu: taki, który zapewnia swojej partii dyscyplinę i pieniądze. Model uprawiania przez niego polityki, jest chwilami zbyt tradycyjny. Rozmaite biznesowe ogony bywają atutem Platformy, ale bywają jej obciążeniem, co pokazała już afera hazardowa. Z drugiej strony Schetyna zna dobrze państwo i umie okazjonalnie (pytanie – na ile szczerze?) odgrywać rolę reformatora. Dziś próbuje ją wygrywać, chwilami udatnie, przeciw Tuskowi.

Jego główna słabość jest jednak inna: właściwie wszystko już osiągnął. Na funkcje lidera partii i premiera (lub w dalszej przyszłości prezydenta) jest zbyt nieznany i nieśmiały. Owszem mocno pracuje nad sobą, ale charyzma nie jest towarem do kupienia. Zarazem na pewno pamięta, że Tuska też dyskwalifikowano kilka lat temu podobnymi zarzutami. I to chyba o nim myślał obecny premier, mówiąc w wywiadzie dla „Przekroju”, że nie wychowuje sobie w PO następcy, bo ten następca sam weźmie sobie przywództwo. Może więc jednak Schetyna…

[srodtytul]Ostatnie nadzieje białych[/srodtytul]

Szukanie przyszłych liderów na prawicy to zarazem pytanie o przyszłość samej prawicy. Można jednak domniemywać, że pomimo obecnego ciężkiego kryzysu, jaki zagubiona w insurekcyjnej retoryce przeżywa, coś z niej zostanie. Pytanie, jak duże „coś”.

Znajomi, których się radziłem, przestrzegali, abym nie wskazywał nikogo, kto nie istnieje bez Kaczyńskiego. Trzeba więc pominąć takie postaci, jak Mariusz Błaszczak, Adam Lipiński czy Joachim Brudziński – mimo ich niewątpliwych talentów.

Numerem jeden pozostaje Zbigniew Ziobro. Niezależnie od tego, że nie rządzi dziś PiS zza kulis, jak twierdzą PJN-owcy, dopiero wykuwa swojej wpływy, a często nawet musi się bronić przed podejrzeniami Kaczyńskiego. Na jego rzecz przemawia biologia i społeczne nastroje. Wciąż pozostaje najpopularniejszym obok lidera nosicielem PiS-owskiego zbioru przekonań.

Ma wiele wad: jest drętwy, żąda bezwzględnego posłuszeństwa, czym wiele osób sobie zraża. Ale bywa zaskakująco zręczny. Będąc przez lata sojusznikiem radiomaryjnej niszy, nie kojarzy się z ideologicznymi kontrowersjami, ma więc dużo szerszy osobisty elektorat. W telewizji zawsze przemawiał tylko na tematy praworządności, korupcji, wciąż istotne dla sporej grupy Polaków. Wykazał się cierpliwością i mocnymi nerwami w czasach, gdy Kaczyński go sekował. Takie cechy premiują.

Wyzbyty wyraźnych przekonań, nie nada pisowskiemu obozowi rozmachu, nie stanie się równorzędnym konkurentem dla PO. Ale sporą, wciąż wyraziście prawicową, partię pod swoimi skrzydłami może zachować. Chyba że ulegnie gorszym stronom swojej natury: podejrzliwości i pysze. Ale to do pewnego stopnia problem każdego polityka.

Jego przeciwieństwem jest Paweł Kowal. Ten nadałby pisowskiej myśli więcej głębi i blasku, ale to właśnie spowodowało dziś jego zepchnięcie na boczny tor. Bo Kaczyńskiemu potrzeba było nie ideologów, a żołnierzy. Nie jest jednak powiedziane, że zapotrzebowanie na tłumaczy „z pisowskiego na nasze” kiedyś się na powrót nie pojawi. Kowal jest chimeryczny i hamletyczny, ale nie pozbawiony taktycznej zręczności, której dowiódł przez lata w wewnątrzpisowskiej gimnastyce.

Uzupełniają go inni muzealnicy. Jan Ołdakowski czy Elżbieta Jakubiak mają swoje wady, ale są kompetentni w swoich dziedzinach, a na pisowskiej prawicy to wystarczy, aby być jednookim w krainie ślepców. Dziś grozi im taktyczne zagubienie, ale co będzie jutro, pojutrze? Wróżę Kowalowi i jego kolegom, jakby wbrew obecnym okolicznościom, sporą rolę do odegrania.

Tylko warunkowo wymieniam za to w tym gronie śmiertelnych wrogów Ziobry Adama Bielana i Michała Kamińskiego. To ludzie zręczni i kompetentni, ale też nieprzypadkowo kryjący się za plecami innych. Nie czują w sobie siły wystarczającej, aby się wyemancypować. Byli mózgami procesu wyodrębnienia się grupki pisowskich „młodych” w nową partię. I zarazem mają kłopot, aby nasycić ją realną treścią. Do tej pory zawsze uzupełniali swoją PR-owską magią myśl polityczną Kaczyńskiego. Na zdrowy rozum nie powinni zaginąć. Ale dziś nie bardzo widzę paliwo, które miałoby ich napędzać.

[srodtytul]Mojżeszowie lewicy[/srodtytul]

Lewica cała jest zagadką. Rafał Ziemkiewicz opisał ją ostatnio jako obóz minimalizmu celów, niezdolny do samodzielnych aspiracji, skazany na rolę młodszego brata Platformy. A jednak w następnych wyborach może się odbić od magicznego progu 13 procent. I wtedy te rozważania zderzą się z nową rzeczywistością.

Z kolei Piotr Skwieciński wymienił jako majstersztyk roku 2011 kampanię prezydencką Grzegorza Napieralskiego. Był to triumf polityki poprawnego politycznie frazesu, ale trzeba przyznać Napieralskiemu dar ogromnej pracowitości, a nawet wyczucia społecznych nastrojów. Pewną bezbarwność równoważy osobistą sympatycznością, którą z kolei pokrywa brutalność w rozgrywkach wewnątrzpartyjnych.

Jego relatywny sukces nie będzie triumfem polityki ambitnej, a on sam zdaje się nie interesować szczególnie jakimkolwiek segmentem państwa. Ale jego upór powinien i pewnie będzie nagrodzony. Zwłaszcza że jako młodszy przeszedł przez czyściec upokorzeń – i ze strony innych liderów, i kolegów z partii. Czyżby nadchodził czas odpłaty? Zbiegłby się on z wciąż wyczekiwanym czasem wahnięcia nastrojów Polaków w lewo.

Z pewnym namysłem do listy nadziei polskiej lewicy dodaję Bartosza Arłukowicza. Udział w komisji śledczej badającej hazardową aferę był jego osobistym sukcesem. Poseł jawił się jako autentycznie przejęty problematyką uczciwego państwa, a zarazem odnosił sukcesy medialne. Jednocześnie Arłukowicz to mieszanina braku wyraźnych przekonań i zdrowych odruchów. Gdy się okazało, że uczciwościowy sztandar na lewicy nie daje szczególnych forów, rozważał podobno nawet związanie się z PJN. Szybko się uczy, jest wrażliwy, ale chyba wciąż nie do końca wie, po co on, lekarz z pasją, jest w polityce. W starciach taktycznych przegrywa z twardszymi zawodnikami, takimi jak Napieralski. Tyle że „jest w nim coś”. Ale co?

Warunkowo dopisuję do tego rejestru jedną nogą tylko politycznego Sławomira Sierakowskiego. Już odniósł triumf w dziedzinie metapolityki. Projekt Krytyki Politycznej trafił nie tylko na salony, ale i pod strzechy, zwłaszcza pod dachy polskich uczelni. Sierakowski postanowił starszemu pokoleniu Polaków „odebrać” ich dzieci i w ograniczonym stopniu mu się to udaje. Jest nieodzownym uzupełnieniem szarego technokratyzmu Napieralskiego.

Ale do własnego udziału w polityce podchodzi zbyt hamletycznie, a ostatnio nazbyt często daje o sobie zapomnieć. Podobno prywatne słabości dominują u niego nad ambicjami, co może jest i sympatyczne, ale niekoniecznie obiecujące. Przecież kawiorowa lewica może pozyskać zwykłych zjadaczy chleba tylko w następstwie ciężkiej pracy.

PSL zachowa swoje wpływy i nadal będzie składnikiem obozu rządowego, może nawet istotniejszym niż do tej pory. Gdybym miał wskazać na ludzi z tej formacji, którzy pójdą jeszcze w górę, wybrałbym dwóch, zresztą ze sobą skontrastowanych.

Adam Struzik, dzisiejszy wpływowy, choć nieco ukryty, marszałek sejmiku mazowieckiego, to symbol polityki zawłaszczania instytucji i posługiwania się nią w partyjnych celach. Jest to filozofia rządzenia bardzo w Polsce popularna, więc wróżę Struzikowi awans. Inna sprawa, czy ten 54-letni partyjny wielkorządca jest reprezentantem modelu polityki dalszej przyszłości Jeśli brać pod uwagę perspektywę 10 – 15 lat, chyba nie. Na szczęście nie.

Jego przeciwieństwem jest Janusz Piechociński, poseł PSL wciąż spychany w dół przez Waldemara Pawlaka. On symbolizuje ambicje wielu ludowców, aby stać się partią mniej klasową, a bardziej nowoczesną. Przyznałbym mu punkt za osobistą gigantyczną pracę nad sobą. Nie wiem, czy jego gwiazda zabłyśnie tak jasno jakby mogła – bo musiałoby się to stać wbrew obecnemu prezesowi. PSL powinien sobie w każdym razie tego gorąco życzyć.

[srodtytul]Przyczajeni, kobiety, Gowin[/srodtytul]

Gdy mowa o ludziach przyczajonych na drugim planie, nie sposób nie odwołać się do intuicji. A ona podpowiada, że warto się uważnie przyjrzeć kilku osobom skupionym dziś na swoich pracach, nawet starającym się nie odróżniać zanadto od tła.

W Platformie wskazałbym dwóch ministrów: Bogdana Zdrojewskiego i Krzysztofa Kwiatkowskiego. Obaj odgrywają dziś rolę zapracowanych kompetentnych szefów swoich resortów. Ze średnimi możliwościami wykazania się. Zdrojewski ma do dyspozycji niewielkie środki, może tylko kokietować środowiska artystyczne. Kwiatkowski próbuje się kreować na „miękkiego Ziobrę”, ale własna partia pozbawiła go większości realnej władzy, zwłaszcza nad prokuraturą. A jednak słyszę i widzę, że obaj mają większe aspiracje i naturalną zdolność do budowania sobie sieci wpływów, pozyskiwania przyjaciół, zręcznego poruszania się w wewnątrzpartyjnych labiryntach. Obaj też nie zgrali się jałową antypisowską retoryką. Gdy definitywnie przestanie ona być głównym paliwem umiarkowanych liberałów (czyli po erze Tuska), mogą na tym tylko skorzystać.

Na prawym skrzydle polskiej polityki też wskazałbym ludzi, których czas może jeszcze nadejść. W moim przekonaniu zbyt pochopnie pogrzebano, jako anachronicznego, byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego. Jeśli naprawa państwa znów stanie się głównym tematem polskiej polityki, jego czysta, nawet jeśli powygniatana w politycznych starciach karta, okaże się atutem.

Jeszcze ciekawszą postacią wydaje mi się były prezydencki prawnik Andrzej Duda. Poznałem go dzięki jego wzruszającemu przemówieniu na pogrzebie Władyslawa Stasiaka i z wypowiedzi w filmie „Mgła”. Ale jego zrównoważona, ciekawa kampania na prezydenta Krakowa, w następstwie której zrazu prawie nierozpoznawalny, dostał w tym niezbyt pisowskim mieście 23 procent, pokazała jego duży potencjał.

Dawny zadymiarz Kamiński i harcerz Duda wybrali wierność Jarosławowi Kaczyńskiemu, co może ich dzisiaj ciągnąć w dół, ale może też zapewnić im reputację ludzi stabilnych i konsekwentnych. Zarazem obaj nie świecą wyłącznie światłem odbitym od lidera PiS. Gdyby był wizjonerem, Jaroslaw Kaczyński stawiałby w pierwszym rzędzie na takich ludzi. Gdyby…

Uderzająca jest nieobecność w tym gronie kobiet. Choć ich rola będzie jeszcze rosnąć, choćby w następstwie regulacji parytetowych, dziś są przeważnie paprotkami, powściąganymi w samodzielnych ambicjach. Najsilniejszą spośród nich Grażynę Gęsicką zabrała nam tragedia smoleńska. Inna, Zyta Gilowska, wycofała się sama.

Gdybym miał raz jeszcze, posługując się intuicją, szukać obiecującej kobiety w polityce, przypomniałbym o wciąż mało znanej posłance PO Agnieszce Rajewicz-Kozłowskiej. Stała się ona głośna przez moment przy okazji kontrowersji wokół in vitro, ale w parlamentarnych pracach odgrywa coraz większą rolę. Jest, zdaniem klubowych kolegów, uosobieniem twardego pragmatyzmu i zręczności w szukaniu sobie tematów i własnego wizerunku. Pasuje idealnie do modelu umiarkowanie progresywnej reformatorki obyczajów. Na dziwadła typu Joanny Senyszyn Polacy nie są wciąż przygotowani i – na szczęście – długo jeszcze nie będą.

Tylko warunkowo dołączyłbym do niej Joannę Kluzik-Rostkowską. Jest ona bowiem kompetentnym państwowcem, ale zbyt wcześnie – w następstwie splotu okoliczności – została wykreowana na lidera. Wizerunek „polskiej Angeli Merkel" może się dla niej okazać nadmiernym obciążeniem. Jednocześnie jej ambicje mogą owocować przyrostem nowych zdolności. Przypomnijmy raz jeszcze: w roku 2004 Donald Tusk był wyśmiewany jako polityk gabinetowy niezdolny do porwania tłumów. A dziś jest panem tych tłumów, nawet jeśli grillujących.

Ideowym kontrapunktem dla obu pań może się za to okazać Jarosław Gowin. Bywa niedoceniany – jako polityk staroświecki, nazbyt chłodny i uwikłany w platformerskie kompromisy. Jest jednak człowiekkiem, który umie ograniczać osobiste i programowe ambicje. A czekając na swoją chwilę, buduje sobie w Krakowie ciekawe środowisko młodych konserwatystów. Zręczność, z jaką forsował własny projekt dotyczący in vitro, pokazał go jako parlamentarnego machera. Bywa opisywany jako pierwszy naiwniak, ale to chyba dziś bardziej maska niż twarz. Jest równie łatwy do wyobrażenia jako skrzydłowy Platformy, jak i twórca nowej prawicy, jeśli na scenie doszłoby do trwalszych przemeblowań.

[srodtytul]Lista nieobecnych[/srodtytul]

Pisząc taki tekst, trzeba skręcić w kierunku wyliczanki, bo warstw i pięter polskiej polityki jest coraz więcej. Nie kładłbym krzyżyka na weteranach, nawet jeśli dziś są przedstawiani jako trudni we współpracy, przegrani ekscentrycy. Wiedza o państwie Ludwika Dorna czy rozwiedzionego (definitywnie?) z polityką Jana Rokity może się jeszcze przydać. Zwłaszcza kiedy skończy się czas grillowania.

Na koniec warto by też poszukać osób, które dopiero wejdą do polityki. Czas Tomaszów Lisów niby się skończył, nawet się nie zaczynając, a jednak... Ostatnio widzę postać, która szykuje się do tego konsekwentnie i w dobrym stylu: oponenta rządu z wolnorynkowych pozycji profesora Krzysztofa Rybińskiego. Konsekwentnie rozwodził się z prywatnym sektorem, przechodząc do roli wykładowcy. Umie się komunikować z potencjalnymi zwolennikami i przemawia już do nich językiem polityka, nie ekonomisty. Jego słabością jest liberalny fundamentalizm poglądów: parę lat temu słuchałem, jak karcił PO jako partię socjalistyczną, bo godzi się na ustawową płacę minimalną. Ale ten fundamentalizm uzupełnia się ze zgrabnym populizmem formy. Jeśli dobrze wyczuwam Rybińskiego, za kilka lat będzie elastycznością bliższy obecnemu ministrowi finansów Rostowskiemu niż okopanemu w szańcach niezłomnych przekonań Leszkowi Balcerowiczowi.

Wielu postaci nie wymieniłem. Polityków programowo „niezniszczalnych”, takich jak Sławomir Nowak z PO czy Ryszard Czarnecki z PiS, a dawniej z Samoobrony. Bo choć są zręczni, potrafią przemawiać na każdy temat i uciekali do tej pory z każdego kataklizmu, łatwo się ich też pozbyć na którymś z etapów. Nie wymieniłem wielu znakomitych posłów, takich jak lekarz z PiS Boleslaw Piecha czy spec od spraw wewnętrznych z PO Marek Biernacki. Bo choć są mądrymi znawcami swoich dziedzin, nie wyczuwam u nich twardych łokci ułatwiającym przedzieranie się przez świat polityki.

Nie wymieniłem także Janusza Palikota, bo choć wymyślił samego siebie od początku do końca, dziś pada ofiarą własnej zachłanności i chronicznej niezdolności do wspópracy z kimkolwiek. Żeby odzyskać szanse, musiałby się wymyślić raz jeszcze, od początku. Inaczej znajdą się spokojniejsi kandydaci do zagospodarowania antyklerykalnej niszy. Ludzie typu nowego radnego stolicy, ciemnoskórego reprezentanta gejów, Krystiana Legierskiego.

Za to szczególnie pouczający jest przykład Jerzego Buzka. Pamiętamy go jako z lekka wystraszonego, choć umiejętnego w sztuce przetrwania premiera przez pełną kadencję, zresztą jakoś tam zasłużonego w reformowaniu państwa. Dziś dzięki swojej miękkiej charyzmie zrobił karierę międzynarodową i wyćwiczył się w specyficznej sztuce – uśmiechania się i mówienia na okrągło. Tyle że jeśli w roku 2012 przestanie być przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, trudno będzie dla niego znaleźć odpowiednią rolę w kraju. A ma już ponad 70 lat. Ale to niewątpliwie polityk z przyszłością, tylko akurat trudno go dopasować do układanki. To też „urok” polityki.

A kto z tych ludzi będzie stanowił wartość dodaną, kto tylko dekorację? Osąd pozostawiam czytelnikom.

[i]Dziękuję moim doradcom,: Tomaszowi Butkiewiczowi, Piotrowi Gursztynowi, Michałowi Karnowskiemu i Piotrowi Skwiecińskiemu[/i]

W roku 1858 dwaj amerykańscy politycy: republikanin Abraham Lincoln i demokrata Stephen Douglas, stoczyli słynną debatę dotyczącą przyszłości niewolnictwa. Przemawiali kilka godzin ze wzgórza, a ich wystąpienia stały się inspiracją pokoleń Amerykanów ćwiczących się w sztuce retoryki.

Ta debata była elementem walki o fotel senatora w Illinois. Ale Lincolnowi, nowicjuszowi wykonującemu zawód adwokata, otworzyła już dwa lata później drogę do prezydentury uznanej za wybitną. Czy równie łatwo uzyskałby ją dziś, w czasach telewizji? Nie był piękny, a jego wystąpienia zostałyby zakwalifikowane jako nudziarstwo.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska