Z włoskiego punktu widzenia w interwencji w Libii, która rozpoczęła się od francuskich nalotów, wcale nie chodziło o powstrzymanie rzezi rebeliantów, ale o przejęcie przez konkurencję kwitnącego tam ogromnego włoskiego biznesu. Zaraz potem we włoskich mediach pojawiły się doniesienia, oparte rzekomo na informacjach wywiadu, że Francja sprowokowała awanturę w Libii i uwikłała w nią Zachód, dostarczając wcześniej potajemnie broń rebeliantom. Włochów zastanawia, dlaczego Francja jako pierwsza uznała polityczną reprezentację rebeliantów w Bengazi, Narodową Radę Libijską, za jedynego partnera do rozmów, czyli de facto za prawowity rząd Libii, który przecież nikim i niczym nie rządzi. Sporo do myślenia daje im również to, że Francja i Wielka Brytania, podobnie jak bezwpływowa Rada, już dają do zrozumienia, że po upadku Kaddafiego, na razie w sferze pobożnych życzeń, przestaną obowiązywać umowy podpisane między Libią a Włochami.
Co więcej, według wielu włoskich poważnych analityków, a ze względu na długoletnią obecność Włoch w Libii trudno o lepszych specjalistów, Francja wmieszała Europę w libijską wojnę domową, w której jedna strona jest warta drugiej. Przy czym Kaddafi ma ten atut, że jest złem znanym i niejako oswojonym, podczas gdy o afiliacjach rebeliantów poza francuskimi nie wiadomo nic. Włochom też trudno zrozumieć, dlaczego do interwencji zbrojnej w imię obrony ludności cywilnej doszło właśnie w Libii, a nie gdzie indziej – na przykład w Erytrei, Somalii, Sudanie czy w Czadzie. Domyślają się, że nie idzie o ludność, lecz o ropę i gaz. Za palący i wiele mówiący policzek Włosi uznali to, że tuż przed międzynarodowym szczytem w Londynie poświęconym Libii wideokonferencję odbyli ze sobą przywódcy USA, Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii. Włoch o zdanie nie pytano.
Sarkozy, to twoi ludzie!
Poza tym Włosi, mający ogólnie Francuzów za zarozumiałych snobów, są przekonani, że cierpiący na manię wielkości prezydent Sarkozy sprowokował libijską awanturę, bo chciał poprawić sobie spadające słupki popularności, pozując na rzutkiego męża stanu i czempiona walki o wolność libijskich uciśnionych. Dlatego o francuskim prezydencie we Włoszech nie mówi się dziś inaczej jak „kieszonkowy Napoleon" i „mąż pani Bruni".
Dopiero w tym kontekście można zrozumieć prawdziwy sens i powód dyplomatycznej wojny włosko-francuskiej, która rozlała się na Unię. Włosi prowadzą ją pod hasłem „Dla was ropa, dla nas uchodźcy". Z włoskiego punktu widzenia Francuzi cynicznie sprowokowali tę wojnę we własnym egoistycznym interesie, ale nie chcą ponosić jej konsekwencji, czyli przyjąć tunezyjskich imigrantów. Włosi nie bez racji argumentują, że exodus do Italii rozpoczął się na dobre, gdy w efekcie zamieszek, a potem interwencji w Libii, w Tunezji pojawiło się 150 tys. uchodźców i w całym regionie zapanowały chaos, bezprawie, społeczny i gospodarczy kryzys.
Na dodatek Tunezja to była kolonia francuska. Przybywający do Włoch Tunezyjczycy mówią po francusku i jak jeden mąż chcą przedostać się do Francji, bo mają tam krewnych lub przyjaciół. Z tych obu powodów włoska, szczególnie prawicowa, prasa od trzech tygodni pisze: „Sarkozy! To są twoi imigranci. Zabierz ich sobie". Przypuszczalnie dlatego Włosi praktycznie nie pilnowali tunezyjskich przybyszy, licząc, że ci wyjadą do Francji i będzie po kłopocie. Tymczasem Francuzi postawili kontrole na granicy z Włochami, a wszystkich złapanych na drogach czy w pociągach zwracają Italii. Jak się zresztą okazało, przy okazji dorzucają Włochom trochę własnych nielegalnych imigrantów. Jako że prośby do unijnych partnerów o przejęcie części imigrantów padły na głuche uszy i spotkały się z bardzo ostrą reakcją rządów od Wiednia po Helsinki, Włosi postanowili zagrać va banque. Przyznali wszystkim Tunezyjczykom półroczne prawo pobytu, licząc, że będzie honorowane na terenie całej Unii, bo unijne regulacje przewidują taką możliwość, ale wyłącznie w sytuacjach kryzysowych.