Włochy zostajˆ same z uchodźcami

W euroentuzjastycznych Włoszech po raz pierwszy słychać powszechną, antyunijną retorykę. Najpierw poszło o imigrantów z Tunezji, ale chodzi też o interwencję w Libii. Włosi są przekonani, że w ten sposób Francja wypowiedziała im wojnę

Publikacja: 16.04.2011 01:01

Pod koniec marca były dni, kiedy na wyspie Lampedusa przebywało więcej uchodźców niż miejscowych

Pod koniec marca były dni, kiedy na wyspie Lampedusa przebywało więcej uchodźców niż miejscowych

Foto: AFP

Piotr Kowalczuk z Rzymu



W ubiegły poniedziałek w Luksemburgu szefowie MSW państw Unii wraz z Cecylią Malmstroem, szwedzką komisarz spraw wewnętrznych, odrzucili wniosek Włoch i Malty, by uruchomić procedurę solidarnościową. Praktycznie oznacza to, że oba państwa muszą poradzić sobie same z 25 tysiącami tunezyjskich uchodźców – produktem ubocznym rebelii w Afryce Północnej i interwencji w Libii.



Rozżalony minister Roberto Maroni stwierdził, że Włochy są potrzebne Unii i społeczności międzynarodowej, gdy trzeba wyłożyć pieniądze dla bankrutującej Grecji albo wysłać wojsko na misję pokojową, natomiast gdy zwracają się o pomoc, oglądają plecy swoich partnerów. Szef MSZ Franco Frattini otwarcie oskarżył Unię o egoizm i hipokryzję. W prawicowej prasie pojawiają się sążniste artykuły i analizy, z których wynika, że członkostwo w Unii nie jest żadnym dogmatem i lepiej z niej wystąpić. Nawet stonowany „Avvenire", organ włoskiego episkopatu, w ostrych słowach zarzucił Unii cynizm i zdradę ideałów. Wszystko pod wymownym tytułem: „Bomby tak, uchodźcy nie".



Z niewłaściwego kraju

Gdy w Afryce Północnej rozpoczął się sezon rebelii, obejmując coraz więcej państw rządzonych przez satrapów, Liga Arabska, a także wielu europejskich politologów i ekspertów podnieśli alarm, że Europie grozi biblijnych rozmiarów exodus z Afryki Północnej. Mowa była nawet o milionie uchodźców. Tym bardziej że płk Kaddafi groził: „Zaleję was imigrantami". Wszyscy spodziewali się więc łódek i stateczków z Libii, a te przypłynęły z Tunezji. Pech przybyszy polegał na tym, że w Tunezji obalono reżim Ben Alego i w kraju panuje względny spokój. W świetle międzynarodowego i unijnego prawa mamy do czynienia z nielegalną imigracją zarobkową, a więc ludzie ci kwalifikują się do natychmiastowego wydalenia i zgodnie z układem z Schengen Unia się nimi nie interesuje. Co innego, gdyby pochodzili z sąsiedniej Libii, Erytrei czy Somalii, bo tam trwa wojna.



Z punktu widzenia Rzymu w interwencji w Libii chodzi o przejęcie przez Francję kwitnącego tam ogromnego włoskiego biznesu

Włosi przestali panować nad sytuacją, gdy pod koniec marca na leżącą o 113 km od Tunezji wyspę Lampedusa zaczęło przybywać dziennie ponad półtora tysięcy imigrantów. Nie nadążali z przewożeniem ich do ośrodków i obozów. 27 marca na wyspie (w sumie przewinęło się przez nią 27 tys. uchodźców) było niemal 7 tys. Tunezyjczyków przy 5,5 tys. miejscowych. Przybysze musieli koczować pod gołym niebem. Groziło epidemią. Być może wszystko skończyłoby się tragedią, gdyby nie wzruszające gesty solidarności wyspiarzy, którzy pomagali przybyszom na każdym kroku. W zamian przybysze wzięli się za szmaty i miotły, by po sobie posprzątać. Choć trudno w to uwierzyć, mimo dramatycznej sytuacji doszło do jednego tylko przypadku kradzieży, przy czym imigranci wydali sprawcę.



Włoskie regiony, cieszące się sporą autonomią, nie okazały Tunezyjczykom tyle serca.  Przeciw naprędce budowanym obozom i miasteczkom namiotowym protestowali miejscowi mieszkańcy. Trudno im się dziwić. Z jednej strony z ust włoskich polityków, szczególnie niechętnej obcym Ligi Północnej, ale też z mediów dowiadywali się, że chodzi o „fałszywych" uchodźców, bo przecież stać ich było na opłacenie się przemytnikom (1000 – 1500 euro za podróż), w dodatku niektórzy nosili markowe ciuchy i używali luksusowych telefonów komórkowych. A przecież wiadomo, że uchodźca ma być biedny, głodny i w łachmanach. Z drugiej – że to zbiegowie z tunezyjskich więzień (Berlusconi), wśród których może być wielu żołnierzy al Kaidy (Maroni). W końcu rząd zmusił regiony do ustępstw. 29 marca na wyspie pojawił się Berlusconi na czele flotylli sześciu statków, które rozładowały tłok.



Przybysze wsiadali na pokład z transparentami: „Dziękujemy ci, Lampeduso". Co zresztą nie przeszkodziło im całkowicie zdewastować po drodze dwa luksusowe statki wycieczkowe. Powybijali szyby, telewizory wyrzucili do morza, pocięli fotele i kanapy, rozbili wszystkie lustra. W jednym przypadku powodem była banalna awantura  o miejsce w kolejce po posiłek, która przekształciła się w totalną wojnę i orgię wandalizmu. W drugim Tunezyjczykom wydawało się, że statek wziął kurs na Afrykę i spełnia się koszmarny sen imigranta: ekspulsja. Dlatego podnieśli bunt.



Przybysze z Tunezji są święcie przekonani, że spore ryzyko, jakie podjęli, przypływając na chybotliwych stateczkach, to przepustka do europejskiej ziemi obiecanej. Na ogół nie wiedzą, że we Włoszech znaleźli się tylko z dwóch powodów. Po pierwsze, pomoc na morzu należy się każdemu. Po drugie, Włosi zobowiązani są międzynarodowymi konwencjami dać im szansę złożenia wniosku o status uchodźcy, którego zresztą żaden z tunezyjskich przybyszy nie złożył. Nie mieści im się w głowie, że gdyby nie wyrzekła się ich własna ojczyzna, a konkretnie tymczasowy rząd, próbujący w dodatku zbić na nich interes, Włosi już dawno ciupasem

odwieźliby ich do domu. I chyba nie zdają sobie w ogóle sprawy, że stali się przedmiotem cynicznej politycznej gry Włoch, Francji, Unii i własnych władz w Tunisie, a przy okazji sprawcami bardzo głębokiego kryzysu na linii Rzym – Paryż – Bruksela.

Francuska prowokacja

Problemu w ogóle nie byłoby, gdyby tymczasowy prezydent Tunezji Pouad Mebazaa i równie tymczasowy rząd Beji Caid Essebsiego zgodzili się przyjąć swoich obywateli z powrotem, a przede wszystkim wstrzymali nielegalną emigrację. Tunezyjczycy tłumaczą, że mają na głowie 150 tys. uchodźców z Libii, więc dla własnych nie mają miejsca, a na kontrolę wybrzeża brakuje im sił i środków. Ich minister spraw wewnętrznych (już trzeci od lutego) z rozbrajającą szczerością wyznał, że wobec tragicznej sytuacji ekonomicznej kraju po rewolcie jego rodacy dzielą się na tych, którzy już są w Europie, i na tych, którzy za wszelką cenę chcą się tam dostać.

Wobec tego Berlusconi na początku kwietnia poleciał do Tunisu przemówić tymczasowemu rządowi do kieszeni. W zamian za mgliste obietnice rząd włoski już na wstępie rozstał się z 300 mln euro, systemem radarowym i komputerowym, dżipami i łodziami patrolowymi. Na razie jednak łodzie z imigrantami wciąż wypływają z Tunezji, bo tamtejsze władze nie zgodziły się  na wspólne tunezyjsko-włoskie patrole wybrzeża. Zgodziły się co prawda na repatriację własnych obywateli z Włoch, ale po kilkudziesięciu dziennie, a więc o kilka razy mniej niż tych, którzy co dnia przybijają do włoskich wysp.

Trudno się więc oprzeć wrażeniu, że Tunezja podbija cenę. Jeśli ująć wszystko w kategoriach biznesu, nie można się tymczasowym władzom specjalnie dziwić. W końcu Kaddafi bombardował Italię uchodźcami tak długo (40 tys. w 2008 r.), aż wymusił na Berlusconim 5 mld euro (formalnie było to odszkodowanie za kolonialne zaszłości). Co prawda pułkownik miał dodatkowego asa w rękawie: ropę i gaz.

Równocześnie w tle rozpoczął się najpoważniejszy od czasów wojny konflikt włosko-francuski. Poszło o interwencję w Libii. Berlusconi, obśmiewany w mediach całego świata za całowanie libijskiego satrapy po rękach, ubił z Kaddafim świetny interes. Podpisany dwa lata temu układ o przyjaźni zapewnił włoskim firmom miliardowe kontrakty w Libii, Italii wieloletnie dostawy ropy i gazu po preferencyjnych cenach (Włochy sprowadzały w ubiegłym roku z Libii 31 proc. potrzebnej im ropy i 12 proc. gazu) i inwestycje libijskiego kapitału (np. w banku Unicredit), a przy okazji  położył kres docierającej do Włoch z libijskich wybrzeży nielegalnej imigracji. Z niedyskrecji WikiLeaks wynika, że amerykańsko-francusko-brytyjska konkurencja zieleniała z zazdrości. Dlatego upadek Kaddafiego jest Włochom bardzo nie na rękę i włoskie samoloty do dziś nie bombardują Libii.

Z włoskiego punktu widzenia w interwencji w Libii, która rozpoczęła się od francuskich nalotów, wcale nie chodziło o powstrzymanie rzezi rebeliantów, ale o przejęcie przez konkurencję kwitnącego tam ogromnego włoskiego biznesu. Zaraz potem we włoskich mediach pojawiły się doniesienia, oparte rzekomo na informacjach wywiadu, że Francja sprowokowała awanturę w Libii i uwikłała w nią Zachód, dostarczając wcześniej potajemnie broń rebeliantom. Włochów zastanawia, dlaczego Francja jako pierwsza uznała polityczną reprezentację rebeliantów w Bengazi, Narodową Radę Libijską, za jedynego partnera do rozmów, czyli de facto za prawowity rząd Libii, który przecież nikim i niczym nie rządzi. Sporo do myślenia daje im również to, że Francja i Wielka Brytania, podobnie jak bezwpływowa Rada, już dają do zrozumienia, że po upadku Kaddafiego, na razie w sferze pobożnych życzeń, przestaną obowiązywać umowy podpisane między Libią a Włochami.

Co więcej, według wielu włoskich poważnych analityków, a ze względu na długoletnią obecność Włoch w Libii trudno o lepszych specjalistów, Francja wmieszała Europę w libijską wojnę domową, w której jedna strona jest warta drugiej. Przy czym Kaddafi ma ten atut, że jest złem znanym i niejako oswojonym, podczas gdy o afiliacjach rebeliantów poza francuskimi nie wiadomo nic. Włochom też trudno zrozumieć, dlaczego do interwencji zbrojnej w imię obrony ludności cywilnej doszło właśnie w Libii, a nie gdzie indziej – na przykład w Erytrei, Somalii, Sudanie czy w Czadzie. Domyślają się, że nie idzie o ludność, lecz o ropę i gaz. Za palący i wiele mówiący policzek Włosi uznali to, że tuż przed międzynarodowym szczytem w Londynie poświęconym Libii wideokonferencję odbyli ze sobą przywódcy USA, Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii. Włoch o zdanie nie pytano.

Sarkozy, to twoi ludzie!

Poza tym Włosi, mający ogólnie Francuzów za zarozumiałych snobów, są przekonani, że cierpiący na manię wielkości prezydent Sarkozy sprowokował libijską awanturę, bo chciał poprawić sobie spadające słupki popularności, pozując na rzutkiego męża stanu i czempiona walki o wolność libijskich uciśnionych. Dlatego o francuskim prezydencie we Włoszech nie mówi się dziś inaczej jak „kieszonkowy Napoleon" i „mąż pani Bruni".

Dopiero w tym kontekście można zrozumieć prawdziwy sens i powód dyplomatycznej wojny włosko-francuskiej, która rozlała się na Unię. Włosi prowadzą ją pod hasłem „Dla was ropa, dla nas uchodźcy". Z włoskiego punktu widzenia Francuzi cynicznie sprowokowali tę wojnę we własnym egoistycznym interesie, ale nie chcą ponosić jej konsekwencji, czyli przyjąć tunezyjskich imigrantów. Włosi nie bez racji argumentują, że exodus do Italii rozpoczął się na dobre, gdy w efekcie zamieszek, a potem interwencji w Libii, w Tunezji pojawiło się 150 tys. uchodźców i w całym regionie zapanowały chaos, bezprawie, społeczny i gospodarczy kryzys.

Na dodatek Tunezja to była kolonia francuska. Przybywający do Włoch Tunezyjczycy mówią po francusku i jak jeden mąż chcą przedostać się do Francji, bo mają tam krewnych lub przyjaciół. Z tych obu powodów włoska, szczególnie prawicowa, prasa od trzech tygodni pisze: „Sarkozy! To są twoi imigranci. Zabierz ich sobie". Przypuszczalnie dlatego Włosi praktycznie nie pilnowali tunezyjskich przybyszy, licząc, że ci wyjadą do Francji i będzie po kłopocie. Tymczasem Francuzi postawili kontrole na granicy z Włochami, a wszystkich złapanych na drogach czy w pociągach zwracają Italii. Jak się zresztą okazało, przy okazji dorzucają Włochom trochę własnych nielegalnych imigrantów. Jako że prośby do unijnych partnerów o przejęcie części imigrantów padły na głuche uszy i spotkały się z bardzo ostrą reakcją rządów od Wiednia po Helsinki, Włosi postanowili zagrać va banque. Przyznali wszystkim Tunezyjczykom półroczne prawo pobytu, licząc, że będzie honorowane na terenie całej Unii, bo unijne regulacje przewidują taką możliwość, ale wyłącznie w sytuacjach kryzysowych.

Unia w poniedziałek w Luksemburgu nie dała na to zgody, wywołując swoją decyzją oburzenie we Włoszech. Nie tylko prawicowe i katolickie media piszą i mówią, że rządy państw unijnych z Francją i Niemcami na czele, działając w imię doraźnych, krótkowzrocznych korzyści politycznych, okryły się hańbą. Katolicki „Avvenire" cytuje francuskiego dyplomatę, który prosząc o anonimowość, stwierdził: „Dziś we Francji, podobnie jak w Niemczech, każdy przybywający imigrant to głos mniej na tracące wpływy rządzące partie umiarkowane, a głos więcej na ksenofobów". Dziennik jest pewien, że w tym konflikcie Włochy nie są stroną, która powinna się wstydzić.

Tym jeremiadom towarzyszą analizy, z których wynika, że Unia od lat haniebnie wykorzystuje Italię, a Włosi wraz z przyjęciem euro po wymuszonym, niekorzystym kursie z dnia na dzień stali się o połowę biedniejsi.

Za przykład unijnej rozrzutności i indolencji stawiana jest agencja Frontex z siedzibą w Warszawie. Ma czuwać nad bezpieczeństwem unijnych granic. Robi to za 88 mln euro rocznie, z czego 39 mln wydaje na siebie (pensje, siedziba itp.), a 13 mln na ekspertyzy. Europejskich granic na Morzu Śródziemnym Frontex broni jednym rumuńskim statkiem i 20-osobową grupą fachowców wysłanych do Włoch.

Antyunijnym nastrojom towarzyszy poczucie rozgoryczenia, osamotnienia i odrzucenia. Jak napisał weteran włoskich komentatorów politycznych i naczelny „Libero" Vittorio Feltri: „W Unii i dla Unii nie znaczymy nic. Oni się z nami w ogóle nie liczą". Za jedyny powód, dla którego Włochy powinny zostać w Unii, Feltri uznał potężny dług publiczny (ponad 120 proc. PKB). Obawia się, że po wystąpieniu z Unii włoskie papiery dłużne straciłyby połowę wartości.

Wiadomo, że na terenie Libii i Tunezji może znajdować się nawet 400 tys. uchodźców z afrykańskich krajów, którzy zrobią wszystko, by przedostać się do Europy, szczególnie gdy będzie cieplej i wody się uspokoją. Włosi obawiają się, że gdy głodna Afryka ruszy przez morze, będą musieli stawić czoło exodusowi sami, zwlaszcza że teraz, gdy chodzi o w sumie śmieszną liczbę 25 tysięcy Tunezyjczyków, Unia odwraca się plecami.

Piotr Kowalczuk z Rzymu

W ubiegły poniedziałek w Luksemburgu szefowie MSW państw Unii wraz z Cecylią Malmstroem, szwedzką komisarz spraw wewnętrznych, odrzucili wniosek Włoch i Malty, by uruchomić procedurę solidarnościową. Praktycznie oznacza to, że oba państwa muszą poradzić sobie same z 25 tysiącami tunezyjskich uchodźców – produktem ubocznym rebelii w Afryce Północnej i interwencji w Libii.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy