Dokładnie 70 lat temu Adolf Hitler uprzedził Józefa Stalina i niemieckie siły zbrojne zaatakowały Armię Czerwoną. Rozpoczęła się największa i najbrutalniejsza z wojen ludzkości. Wojna, która przesądziła losy nie tylko obu walczących stron, ale również połowy Europy z Rzecząpospolitą na czele. Polska, choć formalnie nie uczestniczyła w zmaganiach niemiecko-sowieckich, poniosła w ich wyniku klęskę.
W dyskusjach na ten temat dominuje dziś u nas teoria „mniejszego zła". Przekonanie, że lepiej się stało, że to bolszewicy pobili Niemców, a nie odwrotnie. To prawda – przyznają jej zwolennicy – czerwoni odebrali nam pół państwa i okupowali nas przez pół wieku. Ale gdyby zwyciężyli brunatni, w najlepszym wypadku zamieniliby nas w niewolników i przesiedlili za Ural, a w najgorszym wydusili w komorach gazowych jak Żydów.
Zwolennicy tej teorii wydają się zapominać, że Niemcy, w przeciwieństwie do Sowietów, nie prowadzili wojny tylko na jednym froncie. Zwycięstwo Hitlera na Wschodzie wcale nie gwarantowało mu, że wygra całą wojnę. Wprost przeciwnie, od grudnia 1941 roku i przystąpienia do wojny Stanów Zjednoczonych z ich niewyczerpanym potencjałem los Trzeciej Rzeszy był przypieczętowany. Niezależnie od rozstrzygnięcia na froncie wschodnim.
Warto więc przypomnieć wyświechtaną maksymę „historia jest nauczycielką życia". I wojna światowa – choć Polska podobnie jak w wojnie niemiecko-sowieckiej nie brała w niej udziału – zakończyła się dla nas zwycięsko. W jej wyniku odzyskaliśmy niepodległość. Stało się tak, bo klęskę poniosły obie zaborcze potęgi, zarówno Niemcy, jak i Rosja (Austrii już właściwie nie było wówczas co liczyć).
Polska podczas II wojny światowej mogła uzyskać niepodległość, tylko gdyby powtórzył się scenariusz z lat 1917 – 1918.
A więc najpierw Niemcy rozbiłyby ZSRS (najlepiej przy jak największych stratach własnych), a następnie same uległy aliantom zachodnim. Polska w obliczu katastrofy obu swoich wrogów nie tylko uzyskałaby szansę na wybicie się na niezależność, ale także, tak jak w latach 1918 – 1921, mogłaby rozepchnąć się nieco łokciami w powstałej próżni.
Innymi słowy: wydaje się, że na froncie zachodnim w naszym interesie było zwycięstwo Amerykanów i Brytyjczyków. Na froncie wschodnim zaś – Niemców. W roku 2011 podobna konstatacja może się wydać zaskakująca, ale nie była taka dla współczesnych. Spójrzmy na numery „Biuletynu Informacyjnego", oficjalnego organu ZWZ, wydane po rozpoczęciu operacji „Barbarossa".
„Dla wyzwolenia naszej ojczyzny korzystniejsza jest przegrana Sowietów" („Biuletyn Informacyjny" z 26 czerwca 1941), „Wrogowie nasi niszczą się wzajemnie na naszych oczach. Każdy celny pocisk niemiecki czy sowiecki zabija naszego nieprzyjaciela. Czy istnieją choćby najmniejsze powody do smutku? Stanowczo nie. Rozbicie zaborczej potęgi moskiewskiej jest nieodzownym warunkiem dla odzyskania przez nas wolności. Niemcy czynią to za nas" („Biuletyn Informacyjny" z 24 lipca 1941).
„Rzeczpospolita Polska" pisała: „Tylko na gruzach hitlerowskich Niemiec i bolszewickiej Rosji zakwitnąć może trwały pokój i szczęście wolnych narodów świata" (7 lipca 1941). Do tych oficjalnych enuncjacji można dodać żart powtarzany wówczas na warszawskiej ulicy, przypomniany w jednej z książek Piotra Gontarczyka. Dowcip ten mówił o „smarowaniu masłem" torów, którymi niemieckie transporty podążały na front wschodni.
Nie miejsce tu na analizę, dlaczego rząd Rzeczypospolitej na uchodźstwie wsparł Stalina przeciwko Niemcom. Można tylko wymienić kilka z nich: potężny nacisk Anglików, którym zależało na „spójności koalicji", sowiecka infiltracja struktur państwa podziemnego i rządu londyńskiego oraz – przede wszystkim! – straszliwe niemieckie zbrodnie, które pchały Polaków w ramiona bolszewików.