Wspomnienie o Jonaszu Kofcie

Mówił autoironicznie o sobie „tekściarz", pozornie lekceważył swoją pracę, pozował na błazenka, choć był lirykiem najczystszej wody

Publikacja: 16.07.2011 01:01

Wspomnienie o Jonaszu Kofcie

Foto: Forum

W kabarecie, najpierw w Hybrydach, potem Pod Egidą, obsadził się w roli Arlekina, Pierrota, trochę takiego Bipa od Marcela Marceau, groteskowego, zagubionego w świecie, lirycznego błazna. Publiczność widziała w nim ostatniego z bohemy, modernistycznego poetę jakimś cudem przeniesionego w zgrzebne klimaty PRL. A on przypominał tylko, że „dano nam do inności prawo". Dlatego Janusz stał się Jonaszem, wcześniej, o czym nie on jeszcze decydował, z Kaftala zrobił się Kofta.

Ze SPATiF zapamiętałem, jak któregoś dnia Adam Ważyk, wyraźnie rozjuszony, zapiał swoim charakterystycznym dyszkancikiem, głośno się na coś oburzając. Wystarczyło tego, by w gronie, w którym biesiadowaliśmy, znalazł się ktoś, kto korzystając z okazji, wyliczać zaczął „zasługi" stalinowskiego poety, ale że po większej dawce alkoholu temat wydał się mało nośny, przerwano mu słowami: – Daj spokój, to jeszcze jeden smutny Żyd. Co Jonasz z godnością sprostował: – O, przepraszam. Ja jestem bardzo smutny Żyd. Czym, oczywiście, wzbudził powszechną wesołość.

Jak każdy prawdziwy artysta był czuły na punkcie swojej twórczości. Sam niejednokrotnie mówił autoironicznie o sobie „tekściarz", pozornie lekceważył swoją pracę i osiągnięte w niej sukcesy, pozował na błazenka, choć był lirykiem najczystszej wody. Ale niech no komuś pomyliła się fraza w jego wierszu, natychmiast ją poprawiał, wyraźnie zagniewany; sam, recytując swoje wiersze, nie mylił się nigdy. A, oczywiście wtedy, gdy miał na to ochotę, wyrzucał z siebie jeden utwór za drugim. Wówczas towarzystwo milkło, chyba że jakiś osobnik na bezfilmiu, nie wiedząc co, gdzie, z kim i jak, przerywał Jonaszowy monolog jakąś uwagą, która zawsze wydawała się kretyńska. I obłok podlanej alkoholem poezji rozwiewał się w okamgnieniu. A Jonasz niechętnie wracał do rzeczywistości.

W tym stosunku do swojej poezji nieco przypominał... Władysława Broniewskiego, którego swoją drogą wspomniał w pewnym czterowierszu, jaki ku niekłamanej satysfakcji odnalazłem w drugim tomie jego „Wierszy i piosenek zebranych" (w listopadzie ukaże się, oczywiście, także nakładem Prószyńskiego, tom trzeci). Napisał go po tym, jak Tadeusz Woźniak wygrał festiwal opolski piosenką do słów Bohdana Chorążuka. Jonasz skwitował to wydarzenie następująco:

Wstałem dziś jasny i gotowy

We śnie Broniewski przyszedł i poradził mi:

Kiedy przyjdzie po ciebie zegarmistrz

światła purpurowy

Daj mu w mordę i wyrzuć za drzwi.

Z estrady wzięła się jego słabość do aforystyki. Te „złote myśli", na które świetnie reagowała kabaretowa publika, a przy kawiarnianym stoliku robiły furorę, zupełnie jednak nie sprawdzały się w druku, co potwierdza i najnowsza edycja „Wierszy i piosenek zebranych". Bo też takie sentencje, w ogóle cała aforystyka chyba, rodzą się samorzutnie, niejako przy okazji, jako cząstka jakiegoś innego utworu (np. w jednym z najlepszych wierszy Kofty „Rimbaud  Aniele Stróżu mój" jest taka strofa: „Dlatego nie ma w nas, Arturze/ Wiary, że wzbogacimy świat/ Nie przez łatanie dziury w rurze/ Ale przez wyobraźni ład/ Za dobrze wiemy, co nas czeka/ Kanalizacja to nie rzeka") ma w sobie coś sztucznego i niezależnie od błyskotliwości danej maksymy wyczuwa się w niej wysiłek autorski: żeby to było możliwie głębokie, dwuznaczne, dowcipne. A zazwyczaj nie jest i najlepiej prezentuje się w humorystycznych kącikach pism satyrycznych z nazwy (w PRL czymś takim była „Karuzela").

Żeby nie być gołosłownym, zacytuję kilka Jonaszowych myśli:

„Nowa wersja »Wesela« powinna się dzisiaj zaczynać od słów: »Co tam panie w potylicy?«; „Polska narządem stoi (ks. Piotr Skarżypyta)"; „Człowiek żyje jak kartofel. Raz w mundurku, a raz w zupie"; „Czy szczery idealista może się zdematerializować? Może, o ile dysponuje odpowiednią siłą wybuchu".

Będzie dosyć. Jonasz Kofta  jak nikt  potrafił pisać o miłości i o wódce. Poza wyjątkami cała reszta mu nie wychodziła. O miłości to, co najważniejsze, powiedział w swoich piosenkach. A o wódce? Oto „Uogólnienie":

Przy stoliku w knajpie, gdzieś o bladym

świcie

Sterany obywatel chciał dociec, czym jest

życie.

Nękany brakiem sensu powiedział sobie

kurde

Choć mam poczucie klęski, nie wszystko

jest absurdem

W skupieniu medytował, oparłszy się o blat

Aż ujął w paru słowach pogląd na życie i

świat:

Życie to jest butelka

Tylko niemożliwie wielka

No i to dopiero była aforystyka na miarę jego talentu.

Mimo że bywał autorem, a jeszcze częściej współautorem większych form literackich, że wspomnę tylko o napisanym z Bene Rychterem musicalu „Kompot" czy o sztuce „Wojna chłopska", w pamięci sobie współczesnych zapisał się jako autor piosenek. Zdarzało się, że genialnych, jak ewidentnie najlepsza powojenna piosenka o miłości, czyli „Jej portret", jak późna, przejmująca miłosna modlitwa „Samba przed rozstaniem". Ale bywało, że i byle jakich, z którymi często nie kojarzymy nawet jego nazwiska. Tyle że często były to pastisze, które uwielbiał. Pamiętacie państwo film Feliksa Falka „Wodzirej" i rozśpiewanego Edwarda Hulewicza wykonującego, jak to miał w zwyczaju, utworek-potworek „Ritmo carnavale"? To też Kofta.

Ryszard Marek Groński w przedmowie do pierwszego tomu „Wierszy i piosenek zebranych" przywołuje starą anegdotę: „Kofta wybrał się do lekarza. – Panie doktorze – jęknął – kapie mi z ZAiKS-u". Nawiasem mówiąc, tej samej treści anegdota za bohaterów miała i Agnieszkę Osiecką, i Wojciecha Młynarskiego. Ale też, z ręką na sercu, kto poza najbliższymi autorowi pamiętał, że to spod jego pióra wyszedł „piłkarski" przebój Maryli Rodowicz z „polskich" mistrzostw świata w 1974 roku „Futbol, futbol, futbol", że pisał dla Niemena („Cztery strony świata"), że jego są „Serca gwiazd" Haliny Frąckowiak, „Kochajcie starszych panów" Alibabek, „Z moich wad jestem rad" Andrzeja Dąbrowskiego, „Z tobą chcę oglądać świat" Zbigniewa Wodeckiego, że harcerze przy ogniskach, jak Polska długa i szeroka, śpiewali przy gitarze jego „Płomienie" etc., etc. Wdowa po Jonaszu Jaga Kofta twierdzi, że w sumie napisał około 600 wierszy i piosenek. Wiele z nich zostało przebojami, a przynajmniej kilka tak wielkimi, że z trudnością daje się jeszcze ich słuchać. No bo ile razy można było przeklinać Polskie Radio (razem z autorem tekstu) zapewniające nad ranem: „Jak dobrze wstać skoro świt", ile razy szukać „Kwiatu jednej nocy", ile razy wspominać „Wakacje z blondynką", rozbrzmiewające latem, jak zapewniał sam Jonasz, z każdej szafy grającej (były takie) nad morzem, nad jeziorami, w górach... Zgroza.

Niemal od samego początku świetnie odnalazł się Kofta w piosence, powiedziałbym, ekologicznej. Do dziś na tym polu nie ma żadnej konkurencji. „Pamiętajcie o ogrodach" to istny hymn zielonych, ale były przecież i „Duże drzewa", i wspaniała piosenka Haliny Frąckowiak „Jak pięknie by mogło być", i ekspresyjnie wykonana przez Stana Borysa „To ziemia", i cały szereg mniej popularnych, a przecież równie wartościowych utworów, włącznie ze śpiewanym przez samego autora „Songiem o ciszy", mającym obok innych i ten właśnie walor dbałości o naturalne środowisko człowieka.

Niewiele za to napisał wierszy politycznych. Zresztą trudno dziś dociec, co w istocie decydowało w PRL, że konkretny utwór otrzymywał polityczną etykietę. Tak było z wierszem „W moim domu", który znakomicie wpisał się w nastrój posierpniowy 1980 roku:

Wiem na pewno, że ze sobą zostaniemy

Chociaż życie nam układa się nieprosto

Nie możemy rozstać się, trzasnąwszy

drzwiami

Moja droga, moja miła

Moja

Polsko

Jednocześnie jeszcze bardziej niewinnym tekstom kontekst przydawał całkiem nieoczekiwanych znaczeń. Wśród piosenek Jonasza Kofty jest na przykład taki „Twój czas" ze słowami:

Przed nami droga niejedna

Droga ludzkiego istnienia

Jesteś siostrą i bratem

Jesteś jednym z nas

Szukaj zgody ze światem

Ruszaj!

Przyszedł twój czas

Długo można zachodzić w głowę, co takiego odkryli w tym tekście ZSMP-owscy działacze, by uczynić z niego szlagier rozmaitych „letnich obozów aktywu".

Kofta nie tylko kreował się na „pijane dziecko we mgle", często i postępował jak ktoś taki. Wdowa po nim wspomina: „Stara Egida rozpadła się pod koniec lat 70., gdy zabrakło cudownego profesora Kazimierza Rudzkiego. To on, często wybornym żartem, łagodził napięcia, których nie dało się uniknąć przy tak zdecydowanie różnych osobowościach twórców. Wtedy Jonasz stwierdził, że teraz pójdzie w innym kierunku i zrobi prawdziwy kabaret literacki. Bez polityki, bez aktualnościowego komentowania rzeczywistości". Czy sam wpadł na ten pomysł, czy też mu go podpowiedziano, i to w okolicach MSW, tego nie wiem. W każdym razie też pamiętam te jego mrzonki, bo nie tylko, jak sugeruje Jaga Kofta, dyskwalifikował go, określmy to tymi słowy, niedowład organizacyjny. Jest coś jeszcze. Jonasz nie tylko najlepiej wypadał w duetach (i jako autor, i jako wykonawca), ale w Egidzie tworzył z Janem Pietrzakiem fascynujący duet. Pan Janek walił pięścią w czoło, a Kofta łagodził skutki wstrząsu liryczną frazą. Jonasz bez wsparcia bywał nudny, Pietrzak zbyt dosłowny. Inne, zgoła nieegzotyczne, duo stworzył w radiowej Trójce ze Stefanem Friedmannem: „Dialogi na cztery nogi" i „Fachowcy" to dziś klasyka humoru. I szkoda, że promowanie edycji „Wierszy i piosenek zebranych" odbyło się z pominięciem, a przynajmniej ze zmarginalizowaniem zarówno Pietrzaka, jak i Friedmanna. Opcja reprezentowana przez Ryszarda Marka Grońskiego niekoniecznie pokrywa się ze wszystkimi wyborami życiowymi i ideowymi autora „Szarego poematu". Choć ma rację Groński, akcentując znaczenie kącika Kofty, który pojawił się w „Polityce" w połowie lat 80. Przyjęty on został niejednoznacznie, a właściwie inaczej – jako wyraz lojalności autora wobec władzy. Powtórzyła się tu historia Agnieszki Osieckiej, z której Zygmunt Hertz żartował, że nazbyt ważne są dla niej tantiemy z ZAiKS, by pozwoliła sobie na jawną opozycyjność. Żart to okrutny, bo akurat dla Kofty pieniądze były czymś, co się wydaje i niczym  więcej, ale długie stanie w rozkroku na barykadzie każdemu dokuczy.

Współpracował Jonasz z Janczarskim i Kreczmarem, z Markiem Grońskim, Stefanem Friedmannem, Andrzejem Dudzińskim, przede wszystkim zaś, jak to już zostało powiedziane, z Janem Pietrzakiem. Zawsze szukał dla siebie i swojej twórczości kontrapunktu. I znajdował. Był człowiekiem kabaretu, ale i radia, i wielkiej estrady – przy swoim organizacyjnym „niedowładzie" zrobił jako dyrektor artystyczny festiwalu  najlepsze Opole w historii, w 1977 roku: z „Hop szklankę piwa" Marka Grechuty i „Gumą do żucia" Krystyny Jandy, z „Bzz, bzz, bzz" Andrzeja Rosiewicza i „Kolorowymi jarmarkami". Także z pamiętnym koncertem „Nastroje nas troje" z Osiecką, Młynarskim i Koftą w rolach głównych. Jak skomentować tamto wydarzenie, jeśli nie słowami noblisty: „Nigdy nie było tak pięknej plejady...".

I w tym samym 1977 roku napisał Jonasz może najmocniejszy swój utwór, z oczywistych powodów niespopularyzowany „Szary poemat". Aż lepki od błota i gówna, w czym unurzano Polskę w czerwcu poprzedniego roku. Ale Jonasz był zwyczajnie za dobry, by napisać utwór doraźny, interwencyjny.

Dlatego „Szary poemat", podobnie jak „Epitafium dla frajera" (pamiętne z wykonania Janusza Gajosa na tym samym Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, na którym Stanisława Celińska podbiła słuchaczy innym tekstem Kofty, „Songiem sprzątaczki") wciąż robi wstrząsające wrażenie. Bez względu na wszystkie uniki dokonywane przez autora w jego grze z władzą. Grze, rzekłbym, w piczi polo, której śladem są dziś jedynie IPN-owskie teczki. A „Szary poemat" kończył Jonasz Kofta słowami:

Dla jednych gwiazda spada smugą

Dla drugich wolno, godnie, długo

Już się nie zrośnie nigdy noc na pół przecięta

Tak ogromnieje co ogromne

Niektórzy piją, by zapomnieć

Ja piję, żeby zapamiętać

Karleje wbrew sumieniu zbrodnia

Do wiadomości sprzed tygodnia

A droga naszych prawd

Kurewsko kręta

Choć już złamana, to niezłomna

(...)

Ojczyzno

Matko

Przebacz

Nam

Ociemniały byt

Tak nam niewiele trzeba

Tak nam za mało wstyd

Butelka świeci jakby siwizną

Być może dnieje

Przysięgam ci

Moja

Ojczyzno

Nigdy

Nie wytrzeźwieję

 

W kabarecie, najpierw w Hybrydach, potem Pod Egidą, obsadził się w roli Arlekina, Pierrota, trochę takiego Bipa od Marcela Marceau, groteskowego, zagubionego w świecie, lirycznego błazna. Publiczność widziała w nim ostatniego z bohemy, modernistycznego poetę jakimś cudem przeniesionego w zgrzebne klimaty PRL. A on przypominał tylko, że „dano nam do inności prawo". Dlatego Janusz stał się Jonaszem, wcześniej, o czym nie on jeszcze decydował, z Kaftala zrobił się Kofta.

Ze SPATiF zapamiętałem, jak któregoś dnia Adam Ważyk, wyraźnie rozjuszony, zapiał swoim charakterystycznym dyszkancikiem, głośno się na coś oburzając. Wystarczyło tego, by w gronie, w którym biesiadowaliśmy, znalazł się ktoś, kto korzystając z okazji, wyliczać zaczął „zasługi" stalinowskiego poety, ale że po większej dawce alkoholu temat wydał się mało nośny, przerwano mu słowami: – Daj spokój, to jeszcze jeden smutny Żyd. Co Jonasz z godnością sprostował: – O, przepraszam. Ja jestem bardzo smutny Żyd. Czym, oczywiście, wzbudził powszechną wesołość.

Jak każdy prawdziwy artysta był czuły na punkcie swojej twórczości. Sam niejednokrotnie mówił autoironicznie o sobie „tekściarz", pozornie lekceważył swoją pracę i osiągnięte w niej sukcesy, pozował na błazenka, choć był lirykiem najczystszej wody. Ale niech no komuś pomyliła się fraza w jego wierszu, natychmiast ją poprawiał, wyraźnie zagniewany; sam, recytując swoje wiersze, nie mylił się nigdy. A, oczywiście wtedy, gdy miał na to ochotę, wyrzucał z siebie jeden utwór za drugim. Wówczas towarzystwo milkło, chyba że jakiś osobnik na bezfilmiu, nie wiedząc co, gdzie, z kim i jak, przerywał Jonaszowy monolog jakąś uwagą, która zawsze wydawała się kretyńska. I obłok podlanej alkoholem poezji rozwiewał się w okamgnieniu. A Jonasz niechętnie wracał do rzeczywistości.

W tym stosunku do swojej poezji nieco przypominał... Władysława Broniewskiego, którego swoją drogą wspomniał w pewnym czterowierszu, jaki ku niekłamanej satysfakcji odnalazłem w drugim tomie jego „Wierszy i piosenek zebranych" (w listopadzie ukaże się, oczywiście, także nakładem Prószyńskiego, tom trzeci). Napisał go po tym, jak Tadeusz Woźniak wygrał festiwal opolski piosenką do słów Bohdana Chorążuka. Jonasz skwitował to wydarzenie następująco:

Wstałem dziś jasny i gotowy

We śnie Broniewski przyszedł i poradził mi:

Kiedy przyjdzie po ciebie zegarmistrz

światła purpurowy

Daj mu w mordę i wyrzuć za drzwi.

Pozostało 80% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą