W kabarecie, najpierw w Hybrydach, potem Pod Egidą, obsadził się w roli Arlekina, Pierrota, trochę takiego Bipa od Marcela Marceau, groteskowego, zagubionego w świecie, lirycznego błazna. Publiczność widziała w nim ostatniego z bohemy, modernistycznego poetę jakimś cudem przeniesionego w zgrzebne klimaty PRL. A on przypominał tylko, że „dano nam do inności prawo". Dlatego Janusz stał się Jonaszem, wcześniej, o czym nie on jeszcze decydował, z Kaftala zrobił się Kofta.
Ze SPATiF zapamiętałem, jak któregoś dnia Adam Ważyk, wyraźnie rozjuszony, zapiał swoim charakterystycznym dyszkancikiem, głośno się na coś oburzając. Wystarczyło tego, by w gronie, w którym biesiadowaliśmy, znalazł się ktoś, kto korzystając z okazji, wyliczać zaczął „zasługi" stalinowskiego poety, ale że po większej dawce alkoholu temat wydał się mało nośny, przerwano mu słowami: – Daj spokój, to jeszcze jeden smutny Żyd. Co Jonasz z godnością sprostował: – O, przepraszam. Ja jestem bardzo smutny Żyd. Czym, oczywiście, wzbudził powszechną wesołość.
Jak każdy prawdziwy artysta był czuły na punkcie swojej twórczości. Sam niejednokrotnie mówił autoironicznie o sobie „tekściarz", pozornie lekceważył swoją pracę i osiągnięte w niej sukcesy, pozował na błazenka, choć był lirykiem najczystszej wody. Ale niech no komuś pomyliła się fraza w jego wierszu, natychmiast ją poprawiał, wyraźnie zagniewany; sam, recytując swoje wiersze, nie mylił się nigdy. A, oczywiście wtedy, gdy miał na to ochotę, wyrzucał z siebie jeden utwór za drugim. Wówczas towarzystwo milkło, chyba że jakiś osobnik na bezfilmiu, nie wiedząc co, gdzie, z kim i jak, przerywał Jonaszowy monolog jakąś uwagą, która zawsze wydawała się kretyńska. I obłok podlanej alkoholem poezji rozwiewał się w okamgnieniu. A Jonasz niechętnie wracał do rzeczywistości.
W tym stosunku do swojej poezji nieco przypominał... Władysława Broniewskiego, którego swoją drogą wspomniał w pewnym czterowierszu, jaki ku niekłamanej satysfakcji odnalazłem w drugim tomie jego „Wierszy i piosenek zebranych" (w listopadzie ukaże się, oczywiście, także nakładem Prószyńskiego, tom trzeci). Napisał go po tym, jak Tadeusz Woźniak wygrał festiwal opolski piosenką do słów Bohdana Chorążuka. Jonasz skwitował to wydarzenie następująco:
Wstałem dziś jasny i gotowy
We śnie Broniewski przyszedł i poradził mi:
Kiedy przyjdzie po ciebie zegarmistrz
światła purpurowy
Daj mu w mordę i wyrzuć za drzwi.
Z estrady wzięła się jego słabość do aforystyki. Te „złote myśli", na które świetnie reagowała kabaretowa publika, a przy kawiarnianym stoliku robiły furorę, zupełnie jednak nie sprawdzały się w druku, co potwierdza i najnowsza edycja „Wierszy i piosenek zebranych". Bo też takie sentencje, w ogóle cała aforystyka chyba, rodzą się samorzutnie, niejako przy okazji, jako cząstka jakiegoś innego utworu (np. w jednym z najlepszych wierszy Kofty „Rimbaud Aniele Stróżu mój" jest taka strofa: „Dlatego nie ma w nas, Arturze/ Wiary, że wzbogacimy świat/ Nie przez łatanie dziury w rurze/ Ale przez wyobraźni ład/ Za dobrze wiemy, co nas czeka/ Kanalizacja to nie rzeka") ma w sobie coś sztucznego i niezależnie od błyskotliwości danej maksymy wyczuwa się w niej wysiłek autorski: żeby to było możliwie głębokie, dwuznaczne, dowcipne. A zazwyczaj nie jest i najlepiej prezentuje się w humorystycznych kącikach pism satyrycznych z nazwy (w PRL czymś takim była „Karuzela").
Żeby nie być gołosłownym, zacytuję kilka Jonaszowych myśli:
„Nowa wersja »Wesela« powinna się dzisiaj zaczynać od słów: »Co tam panie w potylicy?«; „Polska narządem stoi (ks. Piotr Skarżypyta)"; „Człowiek żyje jak kartofel. Raz w mundurku, a raz w zupie"; „Czy szczery idealista może się zdematerializować? Może, o ile dysponuje odpowiednią siłą wybuchu".
Będzie dosyć. Jonasz Kofta jak nikt potrafił pisać o miłości i o wódce. Poza wyjątkami cała reszta mu nie wychodziła. O miłości to, co najważniejsze, powiedział w swoich piosenkach. A o wódce? Oto „Uogólnienie":