Siedem cudów Mazur

Obok gwarnej i zabrudzonej cywilizacji zachowały się na Mazurach miejsca o wciąż dziewiczej przyrodzie. Najsilniej doceniają to cudzoziemcy

Publikacja: 16.07.2011 01:01

Głazowisko Fuledzki Róg

Głazowisko Fuledzki Róg

Foto: Rzeczpospolita, Piotr Płaczkowski PP Piotr Płaczkowski

Instruktor jazdy konnej Mike Joung po raz pierwszy przyjechał z Niemiec na Mazury w 2009 r. Był wczesny listopad, ostre jesienne słońce podświetlało na złoto ostatnie liście brzóz rosnących na skrajach ciemnozielonych sosnowych i świerkowych lasów; między drzewami błyskała niebieskimi refleksami woda leśnych jezior, a nad nią białe chmury pędziły po błękitnym niebie.

– Oczu nie mogłem oderwać. Tyle tu było przestrzeni i tyle kolorów. Zaczynałem rozumieć, dlaczego w Niemczech ludzie, którzy się tutaj urodzili, nie mówili o sobie „Niemcy", ale „jesteśmy z Prus Wschodnich" albo „z Mazur" – opowiada.

Zanim został instruktorem jazdy, był zawodowym żołnierzem. Ale dusza wyrywała mu się ku naturze.

– Dla mnie przyroda jest najważniejsza. Szukałem więc miejsca, gdzie będzie jej najwięcej i to dostępnej dla każdego. W Niemczech większość terenów jest prywatnych, ogrodzonych. Nie jest możliwe, by tak jak tutaj (Sasek Mały pod Szczytnem – przyp. red.) swobodnie jeździć po lasach.

O Mazurach czytał najpierw w Internecie, oglądał dokumentalne filmy w telewizji; potem zaczął rozmawiać z tymi, którzy już tam byli.

– Wracali zachwyceni i deklarowali, że znów pojadą – dodaje.

Ze znalezieniem pracy w mazurskiej stadninie Mike nie miał trudności. Pierwsze było Gałkowo pod Uktą w sercu Puszczy Piskiej, przy szlaku Krutyni.

– Pracuję w Polsce trzeci rok i 95 proc. moich kontaktów z mieszkańcami Mazur, z turystami przyjeżdżającymi tutaj jest pozytywnych – przyznaje.

Gdy jedzie z grupą do lasu, to najchętniej wybiera scieżki blisko rzeki Sawicy. Lubi patrzeć na startujące z nadbrzeżnych sitowisk czaple siwe; na śródleśnych łąkach konie wychodzą na stadka saren.

– W Mazurach fascynuje mnie różnorodność. Są tu lasy, przez które można jechać dzień i nie spotkać osady; są wielkie jeziora i śródleśne oczka; górki, bystre rzeki, bagna – wylicza Mike.

I są jeszcze miejsca na tyle niezwykłe, że ich zachowanie do dziś może uchodzić za prawdziwy cud.

Cud pierwszy, czyli ptasi raj

Oświn zwany Jeziorem Siedmiu Wysp leży kilkaset metrów od granicy z Rosją, na północ od Węgorzewa. To najbardziej samotna część Mazur, gdzie większość osad dawno opustoszała. W 357-hektarowej niecce wyrytej przez lodowiec woda wypełnia jedno duże i kilka mniejszych zagłębień połączonych przesmykami. Latem jezioro jest tak ukryte za bujną roślinnością, że trudno je wypatrzyć.

Nie ma tu plaż, kąpielisk, ośrodków wypoczynkowych czy pól namiotowych, jest za to mnogość ptaków. Ze wzgórz otaczających jezioro można zobaczyć jego siedem lesistych wysp obleganych jesienią i wiosną przez ponad 130 skrzydlatych gatunków.

Wśród nich jest rzadki u nas ślepowron czy kureczka zielona; tysiące gęsi zbożowych nocuje nad Oświnem przy jesiennych przelotach. Pojawiają się nury czarnoszyje. Są liczne kaczki i drapieżniki – orły bieliki, rybołowy, orliki krzykliwe, kobczyki, kanie, błotniaki, czarne bociany. Żurawie nawołują się od świtu do zmierzchu.

Zielony Ostrów upodobały też sobie kumaki, ropuchy i traszki. Każdej wiosny żabie orkiestry dają tutaj nocne koncerty. Oświn to też ostatnie miejsce występowania raków błotnych w tej części Polski i najdalej wysunięte na północ tereny, na których żyją żółwie błotne.

Wyjątkowość Jeziora Siedmiu Wysp docenił jeszcze w latach 20. i 30. XX wieku Walter von Sanden, niemiecki przyrodnik, ornitolog i badacz Oświna. W pałacu w pobliskiej Gui Małej opisał przyrodę tego zakątku w wielu książkach zilustrowanych przez żonę malarkę. Dziś po pałacu Sandena pozostały ruiny, a po Zielonym Ostrowiu – jeden dom.

Od 1998 r. Oświn wpisany jest na europejską listę ptasich ostoi i objęty obszarem Natura 2000.

Ani kłusowników, ani myśliwych od tego czasu nie ubyło.

Holenderska reporterka i pisarka Irene van der Linde po raz pierwszy odwiedziła Mazury latem 2002 r. Objeżdżała wtedy wschodnie krańce rozszerzającej się Unii Europejskiej. Zbierała materiały do książki, która ukazała się rok później: „Koniec Europy. Spotkania na nowej wschodniej granicy".

– Moje pierwsze wrażenie? Uderzające piękno. Wokół delikatna zieleń, łagodnie falujące łąki. Od tamtej wizyty kocham ten region – jego jeziora, wioski, stolicę – Olsztyn. Do dziś pamiętam pewien gorący dzień, gdy pływałam w jeziorze otoczonym gęstym sosnowym lasem. Woda miała szmaragdowy odcień i przejrzystość kryształu. Wokół było tak cicho i spokojnie. W moim kraju nie sposób znaleźć takiego pięknego miejsca, bez tłumów, hałasu, turystów i brudu – opowiada.

Zdaniem Irene Mazury to prawdziwy cud: „Łączą się tutaj w jedno dwie unikalne rzeczy – przyroda i atmosfera".

Cud drugi, czyli polska tajga

Nie trzeba gnać na Syberię, by znaleźć się w tajdze. Rośnie w rezerwacie Dziki Kąt w Puszczy Rominckiej, pół kilometra od granicy z Rosją. To rzadki już naturalny las borealny (północny). Świerki, sosny, drzewa liściaste liczą tu sobie ponad 150 lat. Polska tajga przetrwała dzięki mikroklimatowi Puszczy Rominckiej.

– U nas przymrozki pojawiają się jeszcze w czerwcu. A pierwsze minusowe temperatury są już w sierpniu. Letnie dni są bardzo gorące, z dużą ilością owadów. Zimy mamy ciężkie jak w tajdze – obfitują w śnieg i ponad 20-stopniowy mróz. Sam bór to mroczny, stary las, którego dno pokrywają dywany mchów, borówek i jagód, a sosny liczą po dwie setki lat. Dużo tu terenów bagiennych, rosną storczyki i chroniony widłak jałowcowaty – opowiada Sylwester Grygo, leśniczy z leśnictwa Dziki Kąt.

Tutejszy las (34 ha) tak bardzo przypomina bory dalekiej Północy, że osiedlił się w nim niezmiernie rzadki pod tą szerokością geograficzną zając bielak. Leżąca w Polsce i Rosji (obwód kaliningradzki) Puszcza Romincka to kraina mało znana i poznana. Dzięki temu żyją tu wszystkie poza żubrem ssaki naszych lasów, w tym rzadkie rysie i łosie.

Dziki Kąt graniczy z rezerwatem obejmującym puszczański odcinek rzeki Struga Żytkiejmska wraz z bagnistą doliną i otaczającymi lasami. Sto metrów od granicy z Rosją bobrze rodziny kształtują krajobraz, tworząc groble, stawy i tamy; w rzece polują wydry, a łosie brną przez błota otoczone rojami nieznośnych meszek i komarów.

– To niedostępne tereny, więc przetrwały w prawie nienaruszonej postaci. Sprzyjała też temu granica. Za czasów ZSRR Rosjanie nie puszczali po swojej stronie nikogo bliżej niż na 5 km – opowiada leśniczy z Dzikiego Kąta.

Nicole Segers z Amsterdamu jest fotografem dokumentalistą. Z aparatem zjeździła szmat świata. Przez dziesięć lat fotografowała Afrykę. Czarno-białe prace z RPA, Malawi, Zimbabwe, Botswany, Zambii, Namibii prezentowała m. in. na afrykańskim biennale w Mali. Odwiedziła Europę Wschodnią, kraje bałtyckie; przez pół roku mieszkała i fotografowała w Turcji. Jej najważniejsze wystawy odbyły się m. in. w galeriach Maastricht, Brukseli, Rotterdamu, Amsterdamu, Krakowa i Brugii.

– Jako fotograf kocham Mazury. Ta kraina to kombinacja światła, przestrzeni, wody, ludzi i przyrody. Gdy myślę Mazury, widzę pola zbożowe ciągnące się po horyzont, rozpalone światłem zachodu; widzę, jak pływam w samotnych, zagubionych w lasach jeziorach; widzę piękne, wąskie drogi, przy których ludzie pracują pochyleni na poletkach z warzywami. To kraina, która pozostaje w pamięci na długo.

Cud trzeci, czyli pływające wyspy

Gdy o świcie leśniczy Krzysztof Stasiaczek podkrada się do tego miejsca z aparatem, przebiega go mimowolny dreszcz. Pod nogami mocno ugina się kożuch z torfu, tak że każdy krok wydaje się ostatnim. W powietrzu unosi się kwaśny zapach borowin. Z obłoków białej mgły podnoszących się powoli wyłania się czarna woda. Wiatr pcha po niej wysepki z mchu i sitowia. Na jednej z nich wyrosła brzoza. I pięknie tu, i strasznie.

– Mamy w nadleśnictwie Strzałowo dwa wyjątkowe obiekty przyrodnicze. To dystroficzne jeziorka w lasach przy leśniczówce Lisiny. Są pozostałością epoki lodowcowej. Mają 1 – 2 ha średnicy i są wielkimi misami, w których przez tysiące lat topniały bryły lodu, pozostawione przez ustępujący lodowiec. Takie jeziorka występują w niewielu miejscach w Polsce – na Polesiu, w Puszczy Augustowskiej, Borach Tucholskich i Lasach Taborskich. Zazwyczaj są płytkie, jak jedno z naszych jeziorek. Drugie natomiast jest wyjątkiem. Ma głębokość ponad 15 m. To prawdziwa dziura w ziemi – opowiada leśniczy, który od 30 lat z zamiłowaniem fotografuje mazurską przyrodę.

Często na jeziorach dystroficznych pojawia się pło, czyli pływające wysepki zbudowane z mchów i drobnych roślin. Pło to albo oderwane fragmenty torfowego kożucha (tzw. spleja), albo wyspy powstałe samoistnie.

– Wiosną całe otoczenie intensywnie kwitnie, bo na splei rośnie owadożerna rosiczka, storczyki krwisty i plamisty, wełnianka i bagno – wylicza Stasiaczek.

Ałła Arciszewska pracuje w Moskiewskim Instytucie Stosunków Międzynarodowych. Przyznaje, że Rosjanom nazwa Mazury niewiele mówi.

– Pierwsze wrażenie to wszechobecne bociany. Moja trójka dzieci chowana w wielkim mieście myślała, że ogromne gniazda tych ptaków to sztuczne dekoracje. Na mnie największe wrażenie robią niesamowite mazurskie zachody słońca. Takich kolorów nieba nigdzie indziej nie widziałam. W tym roku w sierpniu znów przyjadę do Saska Małego pod Szczytnem. To moje ulubione miejsce.

Cud czwarty, czyli żurawisko

Zanim pojawiły się tu największe bagna Mazur, spokojne wody toczyło jezioro Wąż wciśnięte między dwa giganty – Śniardwy i Niegocin. Dwieście lat temu człowiek postanowił zmeliorować tereny wokół jeziora. Efekt: jezioro Wąż też zamieniło się w bagno i powstał największy dziś (550 ha) na północ od Biebrzy kompleks mokradeł – Bagno Nietlickie.

Te bagna zawsze robiły na ludziach wrażenie. Jako coś niezwykłego opisuje je w swoich wspomnieniach z konnej wyprawy po Mazurach jesienią 1941 r. hrabina Marion Dönhoff, wieloletnia redaktor naczelna i wydawczyni „Die Zeit". Dziś tereny są jeszcze bardziej wyludnione aniżeli przed drugą wojną. Nieliczne gospodarstwa dzielą kilometry. Szerokie, płaskie łąki ciągną się po horyzont. Ma się wrażenie końca świata, w którym myśli zakłóca tylko głośny klangor żurawi.

Na bagnach żyją łosie, bobry, wydry, borsuki, rzadkie żaby i motyle. Są bieliki, bąki, kobuzy, cietrzewie, orlik krzykliwy i bociany czarne, mnóstwo kaczek. Ale królami Nietlic są żurawie. Podczas przelotów jesiennych robi tu sobie odpoczynek nawet 4 tysiące ptaków.

Teren jest chroniony przez Naturę 2000, a jego izolację zwiększa jeszcze brak wytyczonych ścieżek ekologicznych i szlaków.

– Mimo zagrożeń ze strony człowieka Bagno Nietlickie w porównaniu z innymi tego typu miejscami w Europie ma się dobrze i z roku na rok coraz lepiej. I pozostaje mieć nadzieję, że moje i przyszłe pokolenia utrzymają to miejsce przynajmniej w nienaruszonym stanie – uważa Krzysztof Szyszkowski z Pisza, który od lat fotografuje Nietlice.

Cud piąty, czyli zapomniane jeziorko

To miejsce od zniknięcia uratowały bobry. Dzięki ich tamom i żeremiom ocalało wyjątkowe torfowe Jeziorko w giżyckich lasach niedaleko jeziora Tyrkło. Wstęp na teren torfowisk otaczających rezerwat Jeziorko koło Drozdowa jest tylko za zgodą wojewódzkiego konserwatora przyrody.

To najlepiej zachowane w Polsce stanowisko brzozy niskiej. Smukłe, białe pnie wyrastają tu z rudego, torfowego kożucha pokrywającego jeziorko. Wokół obficie kwitną storczyki, w tym rzadki kruszczyk błotny.

Sabine Rückert, dziennikarka hamburskiego tygodnika „Die Zeit", trzy lata temu konno przez tydzień jechała po Mazurach szlakiem hrabiny Dönhoff. Na początku była krytyczna: – Do jazdy konnej południowe Mazury są wspaniałe. Ale dla tutejszych ludzi życie musi być niewesołe i monotonne. Nie chciałabym żyć w takich miejscach – mówiła na postoju pierwszego dnia.

W miarę zagłębiania się w Puszczę Piską, popasów nad brzegami jezior i noclegów w odludnych leśniczówkach jej nastawienie się zmieniało. Ostatniego wieczoru, gdy morenowymi wzgórzami podjeżdżała na nocleg w wiosce Przykop pod Miłkami, krzyczała wunderbar! do klucza żurawi przelatujących na tle wielkiej kuli księżyca w pełni.

Cud szósty – cmentarz lodowca

Fuledzki Róg to bezleśny cypel wciśnięty między jeziora: Dobskie, Kisajno i Łabap. To tutaj lodowiec dopchał ponad 7 tysięcy głazów (głównie szarych i różowych granitów) zabranych z Gotlandii i Skandynawii. Tutaj, jakby zmęczony robotą, stanął, a potem zaczął się wycofywać na północ.

Głazy zostały. Największy ma 9,3 m w obwodzie i 2 m wysokości. Przez tysiąclecia porosły rzadką roślinnością; część kamieni umocniła brzegi jezior, część tworzy oryginalną kamienistą plażę Jeziora Dobskiego, a część została na dnie zatok, dybiąc na nieostrożnych żeglarzy.

Jeszcze 200 lat temu łodzie tędy nie pływały, bowiem Fuledzki Róg nie był cyplem, ale częścią wąskiego pasa lądu, po którym biegła wiejska droga z Fuledy do Radziej. Dziś śladami po zatopionym przesmyku są położone naprzeciw siebie cyple: Fuledzki i Krzywy Róg, wysepka i pas płycizn między nimi.

Cudzoziemcy pytani o Mazury nie tylko zachwycają się ich urodą. Mike Joung zżyma się na wszechobecne śmieci i wielkie wille szpecące mazurski krajobraz.

– Tutaj architektura i przyroda powinny tworzyć jedno. Domy muszą być drewniane lub ceglane, tak jak to kiedyś budowano; dachy z dachówki – opisuje.

Nicole Segers: – To powinna być kraina z turystyką na wysokim poziomie. By nie popsuła tej niezwykłej przyrody.

Ałła Arciszewska: – Nie wolno wpuszczać na Mazury masowej turystyki. Wystarczy agroturystyka. Tę trzeba wspierać.

Irene van den Linde: – Musicie chronić to unikalne piękno. Nie zniszczcie go przez szpetne hotele i jarmarczny handel. Przyjmujcie ludzi, którzy doceniają przyrodę; poszukują ciszy.

Cud siódmy – jezioro łabędzie

Jezioro Łuknajno na północ od Mikołajek to chyba najcichsze jezioro Mazur. Człowiek nie może tu wędkować ani pływać żadnym sprzętem. Nie może zasiedlać jego brzegów. Może tylko obserwować zwierzęta z ustawionych wież. Każdej wiosny i jesieni odwiedzają Łuknajno tysiące ptaków, a najbardziej upodobały je sobie łabędzie. Oczywiście nieme.

Można ich tutaj zobaczyć i tysiąc, jak białym stadem płyną w zachodzącym słońcu. Łuknajno to jedyny taki rezerwat biosfery w Europie; wpisany na światową listę UNESCO i jeden z najstarszych. Jezioro chronione było już w 1937 r. A po drugiej wojnie od 1947 r. Nazwa pochodzi od pruskiego słowa „lukne" oznaczającego „grzybień" – roślinę występującą tutaj licznie.

Australijczyk Ken Smith wędruje po Europie trzeci miesiąc. Z zawodu jest informatykiem, z zamiłowania globtroterem. W Sydney, gdzie mieszka, ma przyjaciela – Polaka, który opowiedział mu o Mazurach.

– Nie przesadził. Widziałem już Portugalię, Hiszpanię, Francję, Bałkany, Czechy. To piękne, ciekawe kraje. Każdy inny. Ale na Mazurach odnalazłem coś, co znam z Australii – przestrzeń, wielkie niebo i miejsca, w których wciąż jeszcze przyroda rządzi. Myślę, że w coraz bardziej zdominowanym przez człowieka świecie to jest skarb, który trzeba chronić. Mam tylko trochę wątpliwości, czy Polacy są tego świadomi.

Instruktor jazdy konnej Mike Joung po raz pierwszy przyjechał z Niemiec na Mazury w 2009 r. Był wczesny listopad, ostre jesienne słońce podświetlało na złoto ostatnie liście brzóz rosnących na skrajach ciemnozielonych sosnowych i świerkowych lasów; między drzewami błyskała niebieskimi refleksami woda leśnych jezior, a nad nią białe chmury pędziły po błękitnym niebie.

– Oczu nie mogłem oderwać. Tyle tu było przestrzeni i tyle kolorów. Zaczynałem rozumieć, dlaczego w Niemczech ludzie, którzy się tutaj urodzili, nie mówili o sobie „Niemcy", ale „jesteśmy z Prus Wschodnich" albo „z Mazur" – opowiada.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy