Uczestnicy kolejnej konwencji wyborczej Platformy Obywatelskiej zapoznali się z nowym programem partyjnym w ostatniej chwili i przyjęli go bez dyskusji. W samej partii szemrze jak zwykle Jarosław Gowin, który zakwestionował nie tylko formę przyjęcia tego tekstu. Zdążył zasugerować, że bliżej mu do Margaret Thatcher niż do Tony'ego Blaira, z którym kojarzony jest premier. Ale to jedyny polityk, który tak otwarcie definiuje różnice między dawną i obecną Platformą.
Z kolei na forach internetowych zwolennicy PiS dalejże się naśmiewać z PO zdominowanej przez jednego człowieka. Nie pamiętają już, jak na początku 2009 roku przyjęto fundamentalny program PiS? Przypomnę: napisał go w odosobnieniu sam prezes, a delegatom nie pozostało nic innego jak oklaskiwać go po pobieżnej lekturze. Też nie było debaty ani poprawek.
Zarazem ludziom Platformy coraz trudniej śmiać się z PiS jako partii wodzowskiej. W obu ugrupowaniach tak zwane prace programowe już dawno stały się głównie elementem marketingu. Tyle że pracowicie piszący sążniste rozdziały w iście monarszym stylu Jarosław Kaczyński traktował tę pracę bardziej serio niż enigmatyczny zespół Radosława Sikorskiego.
Gubienie rynku
Donald Tusk został, w związku z tym programem, i z kolejnym wystąpieniem na konwencji, nazwany przez „Gazetę Wyborczą" socjalliberałem. „W przeciwieństwie do koncepcji omnipotentnego państwa PiS państwo PO ma zapewnić ludziom wolność światopoglądowo-obyczajową, minimum socjalne, dostęp do wykształcenia i innych podstawowych potrzeb, ale też wolność od biedy" – orzekła Renata Grochal.
Zaprezentowano tę przemianę raczej życzliwie, bo w międzyczasie przesunięciu w lewo uległa także gazeta Michnika. Dziś, zgodnie z europejskimi trendami, nie przebija już z jej łamów taka pewność, że liberalne reformy są czymś bezdyskusyjnym.
Pojęcie „socjalliberał" nie jest precyzyjne. Oznacza mieszankę poglądów socjaldemokratycznych i liberalnych, ale nie przesądza o ich proporcjach. Odnosi się również do spraw ideowych – socjalliberał to nie konserwatywny liberał, a więc można go podejrzewać o sprzyjanie lewicowej inżynierii społecznej: więcej równości i odrzucania różnych tabu tradycyjnego społeczeństwa.
Pisząc o sprzeciwie wobec pisowskiego „omnipotentnego państwa" dziennikarka „Wyborczej" ma na myśli najwyraźniej bardziej „nadbudowę" niż program społeczno-gospodarczy. Bo w tej ostatniej dziedzinie Tusk raczej się do „omnipotentnego państwa" zbliżył. Rację ma Jadwiga Staniszkis, twierdząc, że między niektórymi pomysłami Jana Krzysztofa Bieleckiego (ochrona własnego rynku, duże gospodarcze organizmy narodowe) a intuicjami Jarosława Kaczyńskiego w tej sferze nie ma zasadniczych sprzeczności, choć obie strony upierają się, że jest inaczej. W ogóle różnice w programach ekonomicznych głównych formacji są w Polsce może mniejsze niż kiedykolwiek. Porównajmy to, co PO, PiS, SLD i PSL mówią w tej kampanii o podatkach.
Już porażkę w 2005 roku platformerska góra odebrała jako sygnał do rozstania się z romantycznymi wyobrażeniami o wolnorynkowej krucjacie. Ale nie trzeba było jej jeszcze zastępować czymś innym, kiedy główną metodą uprawiania polityki stało się bicie w pisowski rząd, czasem przy użyciu sprzecznych argumentów.
W roku 2007 to bicie stało się także głównym tematem kampanii. Widać było pewne przesunięcia akcentów
– Donald Tusk jawił się jako lider, który nie chce fundować społeczeństwu twardych pogadanek o nieuchronności reform a' la Leszek Balcerowicz, ale niekoniecznie rezygnuje z ich przeprowadzenia. Już pod koniec lat 90., aspirując do przywództwa w Unii Wolności, Tusk przekonywał, że możliwy jest „liberalizm z ludzką twarzą". W zwycięskiej kampanii uzupełnił też liberalną wizję modernizacji takimi nowymi priorytetami jak troska o służbę zdrowia i edukację. Porównałem to wtedy ze „współczującym konserwatyzmem" George'a Busha. Nadal mógł być to jednak program liberalnej prawicy.