Platforma a`la Kołakowski

Byłoby żartem historii, gdyby Donald Tusk skończył jako przywódca socjaldemokracji skrytej za ogólnonarodowym szyldem

Publikacja: 17.09.2011 01:01

Platforma a`la Kołakowski

Foto: Fotorzepa, Kuba Kamiński Kub Kuba Kamiński

Uczestnicy kolejnej konwencji wyborczej Platformy Obywatelskiej zapoznali się z nowym programem partyjnym w ostatniej chwili i przyjęli go bez dyskusji. W samej partii szemrze jak zwykle Jarosław Gowin, który zakwestionował nie tylko formę przyjęcia tego tekstu. Zdążył zasugerować, że bliżej mu do Margaret Thatcher niż do Tony'ego Blaira, z którym kojarzony jest premier. Ale to jedyny polityk, który tak otwarcie definiuje różnice między dawną i obecną Platformą.

Z kolei na forach internetowych zwolennicy PiS dalejże się naśmiewać z PO zdominowanej przez jednego człowieka. Nie pamiętają już, jak na początku 2009 roku przyjęto fundamentalny program PiS? Przypomnę: napisał go w odosobnieniu sam prezes, a delegatom nie pozostało nic innego jak oklaskiwać go po pobieżnej lekturze. Też nie było debaty ani poprawek.

Zarazem ludziom Platformy coraz trudniej śmiać się z PiS jako partii wodzowskiej. W obu ugrupowaniach tak zwane prace programowe już dawno stały się głównie elementem marketingu. Tyle że pracowicie piszący sążniste rozdziały w iście monarszym stylu Jarosław Kaczyński traktował tę pracę bardziej serio niż enigmatyczny zespół Radosława Sikorskiego.

Gubienie rynku


Donald Tusk został, w związku z tym programem, i z kolejnym wystąpieniem na konwencji, nazwany przez „Gazetę Wyborczą" socjalliberałem. „W przeciwieństwie do koncepcji omnipotentnego państwa PiS państwo PO ma zapewnić ludziom wolność światopoglądowo-obyczajową, minimum socjalne, dostęp do wykształcenia i innych podstawowych potrzeb, ale też wolność od biedy" – orzekła Renata Grochal.

Zaprezentowano tę przemianę raczej życzliwie, bo w międzyczasie przesunięciu w lewo uległa także gazeta Michnika. Dziś, zgodnie z europejskimi trendami, nie przebija już z jej łamów taka pewność, że liberalne reformy są czymś bezdyskusyjnym.

Pojęcie „socjalliberał" nie jest precyzyjne. Oznacza mieszankę poglądów socjaldemokratycznych i liberalnych, ale nie przesądza o ich proporcjach. Odnosi się również do spraw ideowych – socjalliberał to nie konserwatywny liberał, a więc można go podejrzewać o sprzyjanie lewicowej inżynierii społecznej: więcej równości i odrzucania różnych tabu tradycyjnego społeczeństwa.

Pisząc o sprzeciwie wobec pisowskiego „omnipotentnego państwa" dziennikarka „Wyborczej" ma na myśli najwyraźniej bardziej „nadbudowę" niż program społeczno-gospodarczy. Bo w tej ostatniej dziedzinie Tusk raczej się do „omnipotentnego państwa" zbliżył. Rację ma Jadwiga Staniszkis, twierdząc, że między niektórymi pomysłami Jana Krzysztofa Bieleckiego (ochrona własnego rynku, duże gospodarcze organizmy narodowe) a intuicjami Jarosława Kaczyńskiego w tej sferze nie ma zasadniczych sprzeczności, choć obie strony upierają się, że jest inaczej. W ogóle różnice w programach ekonomicznych głównych formacji są w Polsce może mniejsze niż kiedykolwiek. Porównajmy to, co PO, PiS, SLD i PSL mówią w tej kampanii o podatkach.

Już porażkę w 2005 roku platformerska góra odebrała jako sygnał do rozstania się z romantycznymi wyobrażeniami o wolnorynkowej krucjacie. Ale nie trzeba było jej jeszcze zastępować czymś innym, kiedy główną metodą uprawiania polityki stało się bicie w pisowski rząd, czasem przy użyciu sprzecznych argumentów.

W roku 2007 to bicie stało się także głównym tematem kampanii. Widać było pewne przesunięcia akcentów

– Donald Tusk jawił się jako lider, który nie chce fundować społeczeństwu twardych pogadanek o nieuchronności reform a'    la Leszek Balcerowicz, ale niekoniecznie rezygnuje z ich przeprowadzenia. Już pod koniec lat 90., aspirując do przywództwa w Unii Wolności, Tusk przekonywał, że możliwy jest „liberalizm z ludzką twarzą". W zwycięskiej kampanii uzupełnił też liberalną wizję modernizacji takimi nowymi priorytetami jak troska o służbę zdrowia i edukację. Porównałem to wtedy ze „współczującym konserwatyzmem" George'a Busha. Nadal mógł być to jednak program liberalnej prawicy.

Po wygranych wyborach nastąpiła głębsza zmiana, choć nigdy nie zadekretowana. Wojny rządu z „partią liberalnych ekonomistów" dotyczyły i jego gotowości odstąpienia od oszczędnościowych reform i przedsięwzięć otwarcie etatystycznych – jak przywoływane już nacjonalizacyjne pomysły Jana Krzysztofa Bieleckiego. Wszystko to nie było jednak spójne, i częściej polegało na zaniechaniu rozmaitych działań niż na samych działaniach.

I trucizna, i lekarstwo

W tym sensie Tusk stał się bratem bliźniakiem Kaczyńskiego, który różnych delikatnych kwestii społecznych także  nie chciał ruszać. Tusk robił to nawet bardziej ostentacyjnie, by przypomnieć jego deklarację, że nie liczą się przyszłe pokolenia, a jedynie to, co „tu i teraz". Coraz częściej chwalił go za to lewicowiec Jacek Żakowski. Pochwały ludzi typu Witolda Gadomskiego stały się rzadsze i bardziej kwaśne. Gdyby nie zapędzający wszystkich ludzi mainstreamu do wspólnego kojca strach przed PiS, możliwe, że nie byłoby ich wcale.

Sam Tusk zbyt politologicznej etykietki socjalliberała unika. Na konwencji wolał o sobie mówić jako o ucieleśnieniu centrum pomiędzy skrajnościami – co ma największy sens w sprawach ideowych. Z kolei na łamach „Rzeczpospolitej" szef think tanku Platformy Jarosław Makowski spróbował spopularyzować inną formułkę: jesteśmy liberalno-konserwatywnymi socjalistami.

Ten koncept Leszka Kołakowskiego ma w Polsce tradycję polityczną. W latach 1989 – 1990 odwoływało się do niego środowisko Adama Michnika, tłumacząc Polakom, że nie potrzebują partii: ani prawicowych, ani lewicowych. Światłe otoczenie Bronisława Geremka miało zaspokoić ich wszystkie potrzeby równocześnie. Platforma sięga po ten koncept w momencie, gdy staje się kandydatem na bezwzględnego hegemona sceny, spraszającego pod swoje skrzydła ludzi z lewa i prawa. I tym razem więc nieufność jest uprawniona. Choć powiedzmy szczerze: wiele współczesnych partii w państwach demokratycznych ma aspiracje: aby reprezentować wszystkie poglądy i interesy, a w każdym razie markować to przed wyborcami.

I wbrew temu, co pisał ostatnio Rafał Ziemkiewicz, nie jest tak łatwo te wszystkie konstrukcje podważyć. To nieprawda, że polityka jest zawsze przestrzenią klarownych wyborów „pomiędzy trucizną i lekarstwem". Przeciwnie, bywa przestrzenią wyborów „mieszanych". A już świat współczesny staje wobec dylematów coraz bardziej skomplikowanych i nieoczywistych.

Jeden przykład: ekspert, a ostatnio polityk PiS Paweł Szałamacha przekonywał nas od dawna, że proste przeciwieństwo: liberałowie kontra etatyści

– to grube uproszczenie. I oferował w zamian postawę „republikańską": państwo mocno wchodzi w pewne dziedziny, a z innych się wycofuje. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby politycy PO sięgali po podobne „mieszane" oferty. Pojawiają się one w wielu krajach.

Teatralność etykietkowania widać przy okazji poszczególnych sporów. Kto jest liberałem, a kto etatystą w starciu obrońców OFE i zwolenników przytarcia im rogów? Ci pierwsi ogłaszają, że bronią obywateli przed skokiem na ich pieniądze: klasyczne powołanie wolnorynkowców. Ale ci drudzy mogą dowodzić, że cała konstrukcja OFE z prawdziwie wolnorynkowymi mechanizmami nie ma nic wspólnego. Jest za to okazją do wyciskania dodatkowych pieniędzy z budżetu.

Stosunkowo najskuteczniej tej relatywizacji opiera się sfera wartości. Tu w wielu wypadkach trzeba wybierać: tak lub nie. Ale i w tym przypadku możliwy jest złoty środek w niektórych sejmowych głosowaniach. PO dowiodła tego ostatnio, odrzucając pełną legalizację aborcji (razem z prawicą) i odrzucając pełny zakaz aborcji (razem z SLD). Uszczypliwe uwagi Jarosława Kaczyńskiego, że partia od katolika Gowina po wolnomyślicielkę Kluzik-Rostkowską to absurd, można zderzyć z niedawną przeszłością. Przecież Kluzik-Rostkowska była zaledwie przed rokiem posłanką PiS. Zachwalaną przez prezesa jako jej lewe skrzydło.

Zrzucając skórę

Wszystko to prawda. A jednak formułki Tuska o Platformie jako ucieleśnionym centrum i Makowskiego o liberalno-konserwatywnych socjalistach mogą budzić uzasadnioną nieufność. Tusk nigdy nie został rozliczony ze swojej wolty.

O ile u Bieleckiego była ona następstwem wieloletnich przemyśleń (już w roku 1993 bronił prozwiązkowego Paktu o Przedsiębiorstwie, już dawno temu przestrzegał byłych kolegów z KLD przed podatkiem liniowym), o tyle u jego młodszego kolegi robi to wrażenie zmiany rękawiczek albo maseczki balowej między jednym i drugim tańcem.

Kaczyński, skądinąd także nie dawał się wepchnąć w jeden schemat. Ale jego krytykowano za to, że w 2005 roku wygrał, obiecując budowę solidarnego państwa, a potem obniżał rękami Zyty Gilowskiej podatki. Często wypominano mu to równolegle z liberalnych i  socjaldemokratycznych pozycji – na łamach tej samej „Wyborczej", która w walce z odwiecznym wrogiem nie dbała o konsekwencję.

Skądinąd zresztą twarda tożsamość Kaczyńskiego objawiała się najsilniej w poglądach na inne sprawy: na kształt machiny państwowej, na politykę karną czy na relacje z innymi państwami. A Tusk określał się przede wszystkim przez pryzmat relacji państwo – gospodarka. I tego wyrzekł się najłatwiej.

Jego jednak nikt pytaniami o bezszelestne pozbycie się własnej skóry nie niepokoi. Niektórzy wręcz upierają się, że to dokładnie ten sam Donald, którego kochali kilka lat temu.

Być może Renata Grochal wie, co to jest „socjalliberalizm", a Jarosław Makowski przemyślał sobie granice liberalizmu w zderzeniu z konserwatyzmem. Nie mamy jednak poczucia, aby choć przez moment zaprzątało to głowę Tuskowi podczas jego codziennych narad z Igorem Ostachowiczem. To, co produkują oni, to barwna układanka na potrzeby publiczności. Dziś jest taka, jutro może być inna.

Bez etykietek

Ma to konsekwencje. Choćby symboliczny związek tej czy innej partii z jakąś tradycją ułatwia jej rozliczanie. Nie tylko z konkretnych obietnic, ale z filozofii rządzenia. SLD bywa lewicą tylko w pewnych sferach i od święta, a jednak ten szyld daje jakiś punkt zahaczenia do jego recenzowania. Na przykład jego stosunku do ludzi biednych, wykluczonych.

Czy równie łatwo rozliczać Platformę? Przykładowo, w swoim najnowszym programie, i w kampanijnym dokumencie „Młodzi 2011", PO i rząd zapowiadają rozprawę ze śmieciowymi umowami. To reakcja na konkretny problem, ale i gest Tuska na rzecz lewicowej filozofii. Tyle że bez choćby śladowych linków ideowych Tusk może równie łatwo te rozwiązania przyjąć albo z nich zrezygnować. W jego wizji społeczeństwa elastyczny rynek pracy mieści się przecież tak samo logicznie co jego ograniczanie.

To samo dotyczy tych punktów najnowszego programu Platformy, które są reliktami dawnego liberalizmu ekonomicznego, jak powtarzana przy okazji kolejnych wyborów obietnica stworzenia ubezpieczalni konkurencyjnych wobec NFZ. Nie dość, że już tylko ostatni Mohikanie typu profesora Krzysztofa Rybińskiego w ogóle o niespełnieniu tych zapowiedzi przypominali, ale na dokładkę nie wiadomo, jakim językiem ci Mohikanie mieliby z Tuskiem o tym dyskutować. Zawsze wywinie im się jak piskorz.

A jest coś jeszcze ważniejszego. Jeśli przez cztery lata rządów PO nie doczekaliśmy się spójnych i kompleksowych pomysłów na uzdrowienie służby zdrowia (a jedynie namiastki), rzecz nie w ideowych etykietkach, ale w zwykłej gnuśności, słabości personalnej, asekuranctwie. Brak etykietek jednak ułatwia przedwyborczą szermierkę. Można oznajmić: nie dokonaliśmy niczego konkretnego, bo właśnie dokonujemy kolejnego zwrotu. Bo znowu „przewartościowaliśmy". Taki los może czekać w przyszłości zarówno reformę umów o pracę, jak i pomysły na zdemonopolizowanie rynku ubezpieczeń zdrowotnych.

Jest to do pewnego stopnia tendencja ogólnoświatowa. I nie wszystko w polityce tego rządu było puszczaniem mydlanych baniek. Swoje plany snuł Michał Boni, o coś chodziło przynajmniej czasem niektórym ministrom tego rządu. Tu rozpoczęte wysiłki na rzecz deregulacji, ówdzie ślady poszukiwania nowego modelu polityki społecznej. Z drugiej zaś strony jego główny konkurent, Kaczyński, także miewa wiele twarzy. W 2006 roku postawił na kurs Zyty Gilowskiej, bo chciał mieć spokój na froncie finansów, a nadto jej zaufał.

Ale to Joanna Kluzik-Rostkowska w swojej poprzedniej postaci definiowała chyba szczerze różnicę między tymi dwoma liderami. Kaczyński chce coś zrobić, więc zaryzykuje, choć może nie zawsze, przestawianie klocków, które składają się na państwo. Zapatrzony w sondaże Tusk zrezygnuje z każdego nieostrożnego kroku w imię utrzymania czystej władzy. Jeśli w latach 90. jednym z sensownych podziałów naszej sceny był podział na tych, co chcą zaglądać za kulisy rozmaitych instytucji czy zjawisk, i tych, co nie chcą o kulisach nic wiedzieć, teraz można by zarysować podział inny. Na tych, co choć czasem są skłonni zaryzykować. I tych, którzy, używając dawnej metafory Jana Rokity, nie postawią nawet swojego zegarka.

Tak widzę, przy szacunku do niektórych ludzi działających na Tuskowym zapleczu, realny sens „socjalliberalizmu" Platformy, nie mówiąc o liberalno-konserwatywnym socjalizmie czy wzorcowej centrowości. Czasem więc w polskiej polityce o coś chodzi, choć niektóre debaty buzują pozornym dramatyzmem maskującym pustkę. Starcia o wykonanie, o skuteczność, jawią się na przykład jako jałowe. PO straszy, że PiS nie poradzi sobie z absorpcją unijnych środków, podnosi też (w dużej mierze trafnie), że wokół Kaczyńskiego nie widać speców od ekonomii. Sama ma jednak na sumieniu żenujące wpadki choćby z obsadą kluczowego dla naszego momentu dziejów resortu infrastruktury. Czy jest w Polsce ktoś, kto ma dziś prawo rzucić kamieniem w jakichkolwiek rządzących?

Nergal i Bauman

Z kolei inny wątek ostatniego wystąpienia Tuska to już coś więcej niż wojna na miny. Tu mamy kolejną realną różnicę, wpisującą się w naturalne różnice między prawicą (PiS) i lewicą (PO), choć też i w kontekst państwa wychodzącego z komunizmu, z brakiem reguł typowym dla czasów transformacji.

Premier przestrzegł, że PiS ze swoją obsesyjną troską o przejrzystość reguł hamuje rozwój. Dziwnie niepokojąco to brzmi w ustach lidera, który wpisał „rzeczywistą walkę z korupcją" na listę dziesięciu najważniejszych obietnic PO w roku 2007, a potem pozwolił, aby przekaz w tej dziedzinie zdominowały sztuczki z pudrowaniem Sobiesiaklandu.

Tusk oddał całą sferę walki z przestępczością i korupcją prawniczej korporacji, a sam umył od niej ręce (tak jak edukację oddał maleńkiej korporacji „edukatorów"). To akurat można podciągnąć pod „liberalizm", ale tylko w takim sensie, w jakim mówią o nim najbardziej naiwni adepci nauk „Wyborczej" z lat 90. Skoro nie oferujemy przedsiębiorcy niższych podatków i prostszych przepisów, zaoferujmy faktyczną bezkarność tym, co chcą łamać reguły.

Z kolei w sferze światopoglądowej sejmowe głosowania wciąż pokazują PO jako partię umiaru. Ale inne decyzje już niekoniecznie – kongres kultury we Wrocławiu to manifestacyjny pokaz oddania „nadbudowy" w ręce wojowniczej lewicy. Mamy na to setki innych przykładów: od list dotowanych periodyków po oblicze mediów publicznych pod kontrolą Platformy. PO w tej dziedzinie staje się partią „socjalliberalną", pełną gębą.

Ta przemiana nie będzie bezbolesna, widać to po zachowaniach poszczególnych posłów czy działaczy. Ale może się okazać łatwiejsza niż się jeszcze wczoraj wydawało. Oddelegowanie Sławomira Nowaka do obrony Nergala po to, aby wydrzeć trochę wyborców Palikotowi, pokazuje bezmiar elastyczności tego obozu.

Gwiazda wrocławskiego kongresu Zygmunt Bauman jeszcze dziś broni swoich dawnych bezpieczniackich zaangażowań, porównując leśnych ludzi do... współczesnych terrorystów. Za to PO bezpośredniej odpowiedzialności nie ponosi, ale patronowała imprezie, na której to on był gwiazdą. W tle mamy zaś zaskakująco powiększające się różnice w przeżywaniu narodowej tożsamości. Gdy Radosław Sikorski występował ze swoimi twierdzeniami podważającymi sens Powstania Warszawskiego, wielu jego kolegów się oburzyło. Ale pewien ważny polityk PO tłumaczył, że to równie dobre pole polaryzacji jak każde inne. Bo powstanie stało się pisowskie.

W kampanii o tym akurat będzie się mówiło niewiele, inne tematy wdzierają się do naszych domów przez ekrany telewizorów. A jednak ten spór jawi mi się jako o wiele bardziej klarowny niż przepychanki o reformę publicznych finansów i metody wyjścia z kryzysu. W tych wyborach będziemy po raz kolejny głosować bardziej różańcami niż portfelami – by użyć dawnej metafory Marka Migalskiego.

Będą socjaldemokracją?

To w tych wyborach, a co w przyszłości? Donald Tusk budował PO wokół liberalnych intuicji gospodarczych, uznając spory światopoglądowe za sferę prywatną. Potem przez dłuższą chwilę był konserwatywnym liberałem, wracał do tego jeszcze czasem w ostatniej kadencji – na przykład gromiąc handlarzy dopalaczami.

Byłoby żartem historii, gdyby skończył jako przywódca socjaldemokracji skrytej może za bardziej bezpiecznym i ogólnonarodowym szyldem. Byłaby to socjaldemokracja współczesna: oportunistyczna, konserwująca społeczne funkcje państwa nie ze współczucia dla biednych, ale z niewiary, że można cokolwiek przebudować. I coraz bardziej skwapliwa w dekretowaniu politycznych poprawności nadciągających z Zachodu, choć sam Tusk traktuje to dekretowanie jako niewdzięczną konieczność. To mogłoby udobruchać nawet Sławomira Sierakowskiego narzekającego dziś, że PO czyni z polityki bezprogramową farsę.

No, chyba że przyjdzie wielki światowy kryzys i Tuska zmiecie. Ale co będzie po nim w takim przypadku, tego nie wie nikt.

Uczestnicy kolejnej konwencji wyborczej Platformy Obywatelskiej zapoznali się z nowym programem partyjnym w ostatniej chwili i przyjęli go bez dyskusji. W samej partii szemrze jak zwykle Jarosław Gowin, który zakwestionował nie tylko formę przyjęcia tego tekstu. Zdążył zasugerować, że bliżej mu do Margaret Thatcher niż do Tony'ego Blaira, z którym kojarzony jest premier. Ale to jedyny polityk, który tak otwarcie definiuje różnice między dawną i obecną Platformą.

Z kolei na forach internetowych zwolennicy PiS dalejże się naśmiewać z PO zdominowanej przez jednego człowieka. Nie pamiętają już, jak na początku 2009 roku przyjęto fundamentalny program PiS? Przypomnę: napisał go w odosobnieniu sam prezes, a delegatom nie pozostało nic innego jak oklaskiwać go po pobieżnej lekturze. Też nie było debaty ani poprawek.

Zarazem ludziom Platformy coraz trudniej śmiać się z PiS jako partii wodzowskiej. W obu ugrupowaniach tak zwane prace programowe już dawno stały się głównie elementem marketingu. Tyle że pracowicie piszący sążniste rozdziały w iście monarszym stylu Jarosław Kaczyński traktował tę pracę bardziej serio niż enigmatyczny zespół Radosława Sikorskiego.

Gubienie rynku


Donald Tusk został, w związku z tym programem, i z kolejnym wystąpieniem na konwencji, nazwany przez „Gazetę Wyborczą" socjalliberałem. „W przeciwieństwie do koncepcji omnipotentnego państwa PiS państwo PO ma zapewnić ludziom wolność światopoglądowo-obyczajową, minimum socjalne, dostęp do wykształcenia i innych podstawowych potrzeb, ale też wolność od biedy" – orzekła Renata Grochal.

Zaprezentowano tę przemianę raczej życzliwie, bo w międzyczasie przesunięciu w lewo uległa także gazeta Michnika. Dziś, zgodnie z europejskimi trendami, nie przebija już z jej łamów taka pewność, że liberalne reformy są czymś bezdyskusyjnym.

Pojęcie „socjalliberał" nie jest precyzyjne. Oznacza mieszankę poglądów socjaldemokratycznych i liberalnych, ale nie przesądza o ich proporcjach. Odnosi się również do spraw ideowych – socjalliberał to nie konserwatywny liberał, a więc można go podejrzewać o sprzyjanie lewicowej inżynierii społecznej: więcej równości i odrzucania różnych tabu tradycyjnego społeczeństwa.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą