Jestem wychowany na staroświeckim, w gruncie rzeczy pełnym kulturowego sentymentu, choć przenikliwie punktującym paradoksy instytucji, antyklerykalizmie Federico Felliniego.
I nie będę ukrywał – źle się czuję w obecnej atmosferze: groteskowej licytacji mającymi zdołować „katoli" okładkami rzekomo poważnych pism i polityków deklarujących „ziomalstwo" z niszczycielami Biblii. To odnosi się także do świata sztuki we właściwym sensie tego słowa. Nieprzypadkowo kilka ostatnich filmów subtelny Fellini poświęcał już innym plagom i niepokojom. Prawdopodobnie dobrze rozumiał, że artyści za często się spóźniają. Że wojują z niebezpieczeństwami, kiedy być nimi przestały. Że uwielbiają wyważać dawno otwarte drzwi w aktach pozornego nonkonformizmu.
Czy odnoszę te uwagi do filmu „W imieniu diabła" Barbary Sass, który właśnie wszedł na ekrany? Nie, ale mam z tym filmem kłopot. Zacznę od tego, że uważam go za artystycznie dobry, ciekawy, gęsty. Będziecie zaskoczeni niejedną sceną. Choć niby wszyscy wiedzą, o co chodzi, inspiracją były tu znane zdarzenia w klasztorze Betanek w Kazimierzu, gdzie grupa zakonnic odcięła się od świata w proteście przeciw jego grzesznej naturze i w konflikcie z władzami Kościoła.
Tu parę słów polemiki z nieco lekceważącą recenzją Pawła Felisa w telewizyjnym dodatku do „Wyborczej". Potraktował on ten film jako zbyt uproszczony – postaci mają być przewidywalne, konflikty schematyczne. Prościutka fabuła i bohaterowie na miarę prowincjonalnego klasztoru wcale nie muszą być jednak zapowiedzią prostackiego przesłania.
Wielkość „Kabaretu" Boba Fosse'a pojąłem, kiedy Tadeusz Sobolewski uznał go za potwierdzenie tezy: oto do czego prowadzi dławienie wolności – do faszyzmu, a Bronisław Wildstein za potwierdzenie tezy wręcz odwrotnej: oto do czego prowadzi zbyt rozmemłana wolność – do faszyzmu. Obie interpretacje są moim zdaniem uprawnione, a nawet trzecia. Z tym obrazem jest podobnie.
Idealnie niejednoznaczny film Barbary Sass można odebrać po trosze jako przestrogę przed nieładem i buntem. Myśl, że oficjalna struktura może mieć rację w starciu z żywiołowym przeżywaniem, jest w gruncie rzeczy konserwatywna. Ta możliwa wykładnia to chyba zresztą dodatkowy powód irytacji recenzenta „Wyborczej".