Polska to nie jest kraj dla feministek, i one same zdają się to rozumieć. W feministycznych publikacjach od dłuższego czasu przebija ton rozczarowania i rozgoryczenia, podszytego bardzo charakterystyczną dla lewicy w Polsce złością na „ten kraj" oraz jego ciemnych, niewdzięcznych tubylców, stawiających zajadły opór wysiłkom mającym na celu ich ucywilizowanie. Poprzednia fala modernizatorów do „wybijania Polakom z głów" zacofania chciała używać „kolb sowieckich karabinów". Nowa lewica, której znaczącą składową stanowi feminizm, wierzyła, iż z większym powodzeniem rolę tych karabinów spełnią zachodnie media.
Ale i one okazały się mniej skuteczne, niż oczekiwano. Tak samo jak swego czasu polski chłop i robotnik rozczarowywali marksistów, okazując daleko idący dystans wobec przyniesionego im „wyzwolenia", tak dziś i polskie „siostry" okazały żenująco niewiele entuzjazmu wobec kolejnej rewolucji, niesionej z bardziej przecież atrakcyjnego cywilizacyjnie kierunku.
Złość wynika zazwyczaj z niezrozumienia. Bo rzeczywiście feministki nie rozumieją, dlaczego wciąż są odrzucane, mimo iż przecież reprezentują idącą z Zachodu nowoczesność. Dlaczego nawet w sferach kobiet sukcesu słowo „feministka" stało się synonimem „wariatki", a największą, właściwie jedyną masową organizacją kobiecą w Polsce jest Rodzina Radia Maryja. Właściwie ? była nią do niedawna, bo w ostatnich latach wyrosła jeszcze druga, kluby „Gazety Polskiej".
Zamiast, jak wskazuje ideologia, z „męskim szowinizmem", muszą polskie feministki walczyć przede wszystkim ze „zdrajczyniami" w rodzaju minister Radziszewskiej czy organizatorki akcji antyparytetowej. Nawet bolesny dla wielu z nich ideowy kompromis, jakim było otwarcie tzw. Kongresu Kobiet na środowiska umiarkowane, niewiele dał.
Wspomniany Kongres Kobiet był zresztą dobrym przykładem wyobcowania ruchu „genderowego" ze społeczeństwa. Najniefortunniej dla siebie urządziły organizatorki wśród jego uczestniczek „prawybory", w których okazało się, że prawie 46 proc. z nich głosować zamierza na PO, 24 proc. na Ruch Palikota, a 17 proc. na SLD. PiS razem z PJN nie uzyskały nawet 5 procent głosów gremium, które ogłosiło się reprezentacją interesów wszystkich Polek.
Rozminięcie priorytetów
Przymierzenie tych wyników do rzeczywistych preferencji Polaków pokazuje wyraźnie dwie rzeczy. Po pierwsze, że feministki nie są w stanie przebić się ze swoim przekazem na drugą stronę kulturowego podziału, do Polek niepoczuwających się do związku z obozem władzy, i że skazane są na działanie jedynie wewnątrz tego obozu. I po drugie ? że nawet w jego obrębie nie potrafią stworzyć znaczącego lobby, nawet w którymś ze „stronnictw sojuszniczych". Taktyka ? zapożyczona zresztą, jak wiele innych rzeczy, od dawnych komunistów ? dyskretnej obecności w rozmaitych przedsięwzięciach eksponujących nie ideologię, ale walkę o interesy kobiet, i stopniowego wykorzystywania ich do krzewienia swej ideologii, jak na razie niewiele dała. Bo partie, w których feministki szukają swego miejsca, w chwili, gdy zaczynają poważnie myśleć o władzy, nie chcą się kojarzyć wyborcom z gettem uniwersyteckich „genderów" i wojujących lesbijek.
Komentatorzy polityczni pytani o przyczynę niepowodzeń „kobiecej rewolucji" wskazują na fakt, że ich priorytety, dyktowane ideologią, pozostają daleko od problemów przeciętnej Polki. Aborcja i parytety na listach wyborczych nie są naprawdę sprawami, które przeciętną kobietę najbardziej u nas interesują. Większość z nich wcale nie chce robić politycznej kariery, a myśląc o politykach, dzielą ich podług dominującego w Polsce kulturowego podziału, wyznaczonego opozycją „tradycja, wiara, ojczyzna ? nowoczesność, Europa, konsumpcja", a nie płcią. Te zaś, które wysoko cenią sobie zawodowy sukces, drogi do niego nie upatrują wcale w feministycznych postulatach.
Przeciwko polskim feministkom działa fakt, iż polskie kobiety są w znacznie lepszej sytuacji niż mieszkanki krajów, z których się do nas feminizm importuje. Mamy bodaj największy w Europie odsetek kobiet prowadzących mały i średni biznes, a i statystyki udziału kobiet w kadrze menedżerskiej, naukowej czy na kierowniczych stanowiskach w administracji są u nas znacznie dla nich korzystniejsze niż w większości państw Unii ? tych zwłaszcza, gdzie promowana przez lewicowe organizacje kobiece akcja afirmatywna prowadzona jest najdłużej i najintensywniej.
Owszem, Polki czują się dyskryminowane, ale ? jak wynika z badań ? przede wszystkim jako matki. Poza problemami materialnymi, bo to kobiety prowadzą u nas przeważnie domowe budżety, najboleśniejszą sprawą jest dla nich, jak wynika z badań, trudność w pogodzeniu macierzyństwa i życia rodzinnego z pracą, szczególnie stosunek pracodawców do matek i do młodych mężatek traktowanych jakby ich jedynym zamiarem było wyłudzenie etatu przed pójściem na urlop macierzyński. A tu akurat feministyczna ideologia, która w ogóle odrzuca macierzyństwo, a w każdym razie traktuje je jak kulę u nogi w kobiecej samorealizacji, niewiele ma do zaoferowania.