Gazety ze szpaltami zamalowanymi czarnym markerem. Spoty w Internecie wyjaśniające, dlaczego człowiek wygłaszający opinię o innym człowieku, nawet nieprawdziwą i krzywdzącą, różni się jednak od kryminalisty, który rabuje czy zabija. Kampania „Wykreśl 212 k.k.", prowadzona przez Helsińską Fundację Praw Człowieka, Izbę Wydawców Prasy oraz Stowarzyszenie Gazet Lokalnych, to kolejna bitwa w ciągnącej się od lat batalii między obywatelami a politykami, których punkt widzenia zmienia się wraz z punktem siedzenia. Ponawiane w kolejnych kampaniach wyborczych deklaracje o poparciu dla uchylenia art. 212 k.k. po odebraniu legitymacji poselskiej bardzo szybko odchodzą w niepamięć.
Najnowsza kampania teoretycznie odniosła sukces. Blisko 150 polityków ze wszystkich opcji zdecydowało się oficjalnie poprzeć inicjatywę wykreślenia przepisu. Jednak już po wyborach nowy minister sprawiedliwości Jarosław Gowin, zapytany na pierwszej konferencji prasowej o stosunek do artykułu 212 k.k., był przekonany, że chodzi o prawo prasowe. Z pomocą przyszedł mu doradca prof. Andrzej Zoll, twórca kodeksu karnego i obrońca niefortunnego przepisu.
Niewykluczone, że akcja „Wykreśl 212 k.k.", zamiast skłonić polityków do zmiany kodeksu, doprowadzi jedynie do popularyzacji przepisu wśród pieniaczy i ludzi żądnych zemsty, którzy nie zadowolą się dochodzeniem sprawiedliwości na drodze cywilnej. Trzeba bowiem pamiętać, że jeśli ktoś czuje się dotknięty czy zniesławiony, może dochodzić sprawiedliwości na dwa sposoby. Naturalna droga to proces cywilny, w którym domagać się można opublikowania przeprosin i zadośćuczynienia – co wymaga jednak uiszczenia opłat sądowych.
Można też jednak – i to za darmo – sięgnąć po kodeks karny i nękać swego przeciwnika z oskarżenia prywatnego. Od razu stawia się go wtedy w roli oskarżonego. Musi stawiać się na każdą rozprawę, a sąd może zlecić wywiad środowiskowy lub badania psychiatryczne. W przypadku skazania osoba taka zostaje wpisana do Krajowego Rejestru Karnego, co uniemożliwia jej wykonywanie nawet zawodu ochroniarza, nie mówiąc już o zaciąganiu kredytów czy uzyskaniu wizy do Stanów Zjednoczonych.
Z głębokiego PRL
Zwolennicy zachowania kary za słowa argumentują, że przepis ten istnieje w polskim prawie od dziesiątków lat. W istocie, poprzednik osławionego artykułu 212 został przyjęty wraz z kodeksem karnym z 1969 r. W czasach głębokiego PRL nosił numer 178.
Prawdziwą rewolucję w dziedzinie polityki karnej miał przynieść nowy, pierwszy w wolnej Polsce, kodeks karny. Przygotowywał go zespół pod przewodnictwem prof. Andrzeja Zolla. Projekt wpłynął do parlamentu w 1995 r. Przy okazji przyjmowania nowych przepisów posłowie w uniesieniu przypominali, że Francuzi czekali na kodyfikację karną 180 lat, Austriacy zaś – lat 170. Polska jawiła się zatem jako forpoczta postępu.
Nowy kodeks krytykowany był za zbytnią liberalizację. Jednak zwolennicy nowej kodyfikacji argumentowali: są przecież przepisy, które zaostrzono. Przepisy o ochronie czci stały się poligonem zaostrzeń już na etapie prac parlamentarnych. Poseł PSL Marian Michalski wnioskował, by usunąć z kodeksu przepis przewidujący wyłączenie odpowiedzialności karnej za pomówienie w przypadku działania w usprawiedliwionym przekonaniu o prawdziwości zarzutu. „Sprawcy, który działał faktycznie w błędzie, w wystarczający sposób bronić będzie przepis dotyczący błędu" – argumentował. Sejm jego wniosek poparł przygniatającą większością głosów.
Przeciwnicy prawa do krytyki osiągnęli swój cel. Dr Dawid Sześciło w przygotowanym dla Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka wnikliwym raporcie na temat art. 212 k.k. wykazał, że przyjęty w 1997 r. liberalny kodeks karny akurat jeśli chodzi o ochronę czci, przepisy zaostrzał. Ograniczał prawo do krytyki. Zwolennicy nowych przepisów argumentowali, że w okresie transformacji pokusa, by zniesławiać, jest większa.