Wątpliwe, czy Johannes Gutenberg zdawał sobie sprawę, że swoim wynalazkiem ruchomej czcionki rozpoczął epokę współczesności. Stało się tak, gdyż był to szczególny rodzaj technologicznej innowacji. Takiej, która nie tylko ułatwia nam życie, ale też zmienia sposób ludzkiego myślenia i relacje między ludźmi.
Wbrew pozorom, takich wynalazków nie było wiele. Można do nich zaliczyć choćby silnik parowy, a w konsekwencji powstanie kolei, bo to ono odmieniło sposób postrzegania przestrzeni, a co za tym idzie – kontakty między ludźmi. Podobnie jak ponad sto lat później stworzenie regularnego transportu lotniczego.
Z kolei wynalazek telegrafu kompletnie zmienił sposób rozprzestrzeniania się informacji, a więc i tempo biegu zdarzeń na świecie. Żeby to zrozumieć, wystarczy sobie wyobrazić, że wcześniej informacja z Europy do Ameryki podróżowała tyle, ile wiozący ją ludzie, płynący statkiem, a więc co najmniej kilka dni. Po położeniu pierwszej oceanicznej linii telegraficznej ten czas skrócił się do kilku sekund. Telefon komórkowy przesunął nas jeszcze dalej, gruntownie redefiniując pojęcie prywatności i osiągalności.
Gutenberg nie był w stanie przewidzieć przełomu, jaki niósł ze sobą jego wynalazek. Trudno powiedzieć, czy wynalazcy Internetu zdawali sobie sprawę z tego, jakie skutki będzie miało dla świata upowszechnienie sieci Arpanet, projektu realizowanego w latach 70. dla amerykańskiego Departamentu Obrony. Doniosłość ich dokonań stała się dla wielu dostrzegalna znacznie szybciej niż w przypadku Gutenberga. Czy Internet można zaliczyć do wynalazków, które zmieniają gruntownie ludzkie myślenie, czy też jest jedynie nowym technologicznym narzędziem, które zmieni mniej niż nam się wydaje?
Ułuda demokratyzacji
Sieć przekształciła nasz sposób widzenia świata i siebie nawzajem tak bardzo, że socjologowie i filozofowie zaczęli się zastanawiać, czy aby nie przenieśliśmy się już częściowo do sztucznej rzeczywistości. Żeby uświadomić sobie skalę zmian, pomyślmy, że jeszcze w połowie lat 90. – czyli zaledwie kilkanaście lat temu – wszystko to, o czym mowa w tym tekście, było in statu nascendi, a snute wtedy prognozy, dotyczące dalszego rozwoju sieci, okazały się w ogromnej części błędne. W 2000 roku z sieci korzystało zaledwie 360 milionów ludzi. W ubiegłym roku już 2,1 miliarda, co oznaczało wyprzedzenie prognoz o dwa lata. W samych Chinach – kraju z ogromnymi przecież obszarami biedy – jest dziś 420 milionów internautów, czyli więcej niż 12 lat temu na całym świecie.
Do tego obrazu dodajmy coraz popularniejszy dostęp do Internetu z urządzeń mobilnych, co ma szczególne znaczenie dla rozważań o ewolucji międzyludzkich relacji. Już za dwa lata tyle samo osób może korzystać z dostępu do Internetu na komputerach, co na urządzeniach przenośnych. Natkniemy się tutaj na pierwszy paradoks epoki Internetu: to z jednej strony zdalny dostęp to domena najbardziej technologicznie rozwiniętych państw, takich jak USA, gdzie posiadaczy smartfonów jest ponad 70 milionów, a z drugiej – w trzecim świecie nierzadko jedyna metoda na połączenie się z siecią.
Od momentu, gdy uświadomiono sobie, że trwa nowa epoka, istnieje zbitka: „Internet jest najbardziej demokratycznym medium". Oznacza to tyle, że sieć miała zrównać wszystkich swoich użytkowników, dając im identyczne możliwości i prawa. Problem w tym, że to w ogromnej mierze jedynie złudzenie.
Owszem, w niektórych dziedzinach faktycznie nastąpiła demokratyzacja. Na przykład w dostępie do informacji. To, co przedtem można było znaleźć tylko w bibliotekach czy kartotekach, wydrukowane, stało się dostępne na kliknięcie myszą. Dostęp do informacji przestał być domeną wtajemniczonych. A że popyt musi rodzić podaż – musiał się także zmienić sposób informowania obywateli o tym, jak działa ich państwo.