Bliscy nieznajomi

Jak globalna sieć zmienia nasz sposób myślenia o świecie i innych ludziach?

Publikacja: 18.02.2012 00:01

Bliscy nieznajomi

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Wątpliwe, czy Johannes Gutenberg zdawał sobie sprawę, że swoim wynalazkiem ruchomej czcionki rozpoczął epokę współczesności. Stało się tak, gdyż był to szczególny rodzaj technologicznej innowacji. Takiej, która nie tylko ułatwia nam życie, ale też zmienia sposób ludzkiego myślenia i relacje między ludźmi.

Wbrew pozorom, takich wynalazków nie było wiele. Można do nich zaliczyć choćby silnik parowy, a w konsekwencji powstanie kolei, bo to ono odmieniło sposób postrzegania przestrzeni, a co za tym idzie – kontakty między ludźmi. Podobnie jak ponad sto lat później stworzenie regularnego transportu lotniczego.

Z kolei wynalazek telegrafu kompletnie zmienił sposób rozprzestrzeniania się informacji, a więc i tempo biegu zdarzeń na świecie. Żeby to zrozumieć, wystarczy sobie wyobrazić, że wcześniej informacja z Europy do  Ameryki podróżowała tyle, ile wiozący ją ludzie, płynący statkiem, a więc co najmniej kilka dni. Po położeniu pierwszej oceanicznej linii telegraficznej ten czas skrócił się do kilku sekund. Telefon komórkowy przesunął nas jeszcze dalej, gruntownie redefiniując pojęcie prywatności i osiągalności.

Gutenberg nie był w stanie przewidzieć przełomu, jaki niósł ze sobą jego wynalazek. Trudno powiedzieć, czy wynalazcy Internetu zdawali sobie sprawę z tego, jakie skutki będzie miało dla świata upowszechnienie sieci Arpanet, projektu realizowanego w latach 70. dla amerykańskiego Departamentu Obrony. Doniosłość ich dokonań stała się dla wielu dostrzegalna znacznie szybciej niż w przypadku Gutenberga. Czy Internet można zaliczyć do wynalazków, które zmieniają gruntownie ludzkie myślenie, czy też jest jedynie nowym technologicznym narzędziem, które zmieni mniej niż nam się wydaje?

Ułuda demokratyzacji

Sieć przekształciła nasz sposób widzenia świata i siebie nawzajem tak bardzo, że socjologowie i filozofowie zaczęli się zastanawiać, czy aby nie przenieśliśmy się już częściowo do sztucznej rzeczywistości. Żeby uświadomić sobie skalę zmian, pomyślmy, że jeszcze w połowie lat 90. – czyli zaledwie kilkanaście lat temu – wszystko to, o czym mowa w tym tekście, było in statu nascendi, a snute wtedy prognozy, dotyczące dalszego rozwoju sieci, okazały się w ogromnej części błędne. W 2000 roku z sieci korzystało zaledwie 360 milionów ludzi. W ubiegłym roku już 2,1 miliarda, co oznaczało wyprzedzenie prognoz o dwa lata. W samych Chinach – kraju z ogromnymi przecież obszarami biedy – jest dziś 420 milionów internautów, czyli więcej niż 12 lat temu na całym świecie.

Do tego obrazu dodajmy coraz popularniejszy dostęp do Internetu z urządzeń mobilnych, co ma szczególne znaczenie dla rozważań o ewolucji międzyludzkich relacji. Już za dwa lata tyle samo osób może korzystać z dostępu do Internetu na komputerach, co na urządzeniach przenośnych. Natkniemy się tutaj na pierwszy paradoks epoki Internetu: to z jednej strony zdalny dostęp to domena najbardziej technologicznie rozwiniętych państw, takich jak USA, gdzie posiadaczy smartfonów jest ponad 70 milionów, a z drugiej – w trzecim świecie nierzadko jedyna metoda na połączenie się z siecią.

Od momentu, gdy uświadomiono sobie, że trwa nowa epoka, istnieje zbitka: „Internet jest najbardziej demokratycznym medium". Oznacza to tyle, że sieć miała zrównać wszystkich swoich użytkowników, dając im identyczne możliwości i prawa. Problem w tym, że to w ogromnej mierze jedynie złudzenie.

Owszem, w niektórych dziedzinach faktycznie nastąpiła demokratyzacja. Na przykład w dostępie do informacji. To, co przedtem można było znaleźć tylko w bibliotekach czy kartotekach, wydrukowane, stało się dostępne na kliknięcie myszą. Dostęp do informacji przestał być domeną wtajemniczonych. A że popyt musi rodzić podaż – musiał się także zmienić sposób informowania obywateli o tym, jak działa ich państwo.

Jeżeli dzisiaj normą w demokratycznych krajach są ustawy mające na celu zapewnienie, że obywatel bez kłopotu dotrze do poszukiwanej wiedzy, to stało się tak właśnie dzięki Sieci. Oczywiście nie oznacza to, że władza łatwo i chętnie dzieli się wszystkimi danymi. Tyle że dzisiaj tymi danymi zainteresowane są bezpośrednio nie tysiące, ale miliony ludzi, którzy tworzą wspólnotę Domagających Się Jawności. Nie dlatego nawet, że te informacje są im do czegoś potrzebne, że potrafią je analizować lub wyciągać z nich wnioski, ale po prostu dlatego, iż mają świadomość, że mogą mieć do nich dostęp. A jeśli mogą, to chcą je mieć i nie akceptują ich ukrywania. Bez Internetu ograniczanie dostępu do informacji publicznej nie wywołałoby nawet jednej dziesiątej takiego zainteresowania i poruszenia, jak to się dzisiaj dzieje.

Jest i druga strona tego medalu: informacyjny śmietnik. Coraz trudniej wyszukać w zalewie danych to, co naprawdę ma wartość. Wśród użytkowników sieci powstaje więc swoista elita, złożona z tych, którzy wiedzą, jak i czego szukać. W przypadku bardziej specjalistycznych informacji nawet wpisanie odpowiedniego sformułowania do wyszukiwarki jest ważną i nieoczywistą umiejętnością. To paradoks: demokratyzacja informacji rodzi kolejną grupę wybranych – tych, którzy najsprawniej potrafią wykorzystywać możliwości, jakie stworzył dostęp do informacji.

Karykatura dziennikarstwa

Internet zachwiał także tradycyjnymi mechanizmami dostarczania informacji i jej dystrybucji. Najwięksi sceptycy twierdzą, że sieć z czasem zabije tradycyjne dziennikarstwo. Czy tak się faktycznie stanie, nie ma pewności, gdyby jednak szukać pojedynczej branży, w której Internet namieszał najwięcej, to kto wie, czy nie byłyby nią właśnie media.

Entuzjaści Internetu twierdzą, że jego równość sprawia, iż każdy może dziś być jak Bob Woodward i Carl Bernstein – dziennikarze „Washington Post", którzy wykryli aferę Watergate. W założeniu Internet miał zwiększyć i uszczelnić kontrolę nad władzą. Sceptycy odpowiadają, że stało się przeciwnie: kontrola jest luźniejsza, bo wartościowe wiadomości giną w masie chłamu, a blogerzy i dziennikarze obywatelscy nigdy nie zastąpią profesjonalistów, na których – właśnie za sprawą spustoszeń, jakich dokonał w mediach Internet – nie ma już pieniędzy.

Ten spór trwa od lat, a prawda zapewne leży gdzieś po środku, ale także zależy od regionu świata. W Stanach Zjednoczonych najbardziej znani blogerzy, tacy jak Matt Drudge, autor Drudge Report, zamienili swoje blogi w portale, a sami z dziennikarzy obywatelskich stali się właściwie półprofesjonalistami z własnymi kontaktami i źródłami w świecie polityki. W Polsce sprawy wyglądają inaczej. Blogerzy pracują na informacjach, których dostarczają profesjonaliści. Rzadko mają dostęp do własnych źródeł, właściwie nigdy nie podają niusów. Mając jednak nierzadko więcej czasu i zacięcia od zawodowców, potrafią z ogólnie dostępnych danych wycisnąć znacznie więcej niż normalne media.

Nie sposób też nie zauważyć, że szeroko reklamowane dziennikarstwo obywatelskie, szczególnie w polskich warunkach, bywa własną karykaturą i sprowadza się do wysyłania na duże portale zdjęć z wypadków samochodowych, zrobionych komórką. Nie ma to nic wspólnego z wyidealizowanym obrazem zwykłych ludzie kontrolujących władzę.

Mit o demokratyczności Internetu demaskują również proste statystyki wejść na poszczególne strony. Jeszcze kilka lat temu łudzono się, że upowszechnienie się sieci zagrozi monopolowi informacyjnemu medialnych gigantów, bo przecież każdy będzie mógł uruchomić własną stronę, a na niej umieścić to, o czym oficjalne ośrodki nie chcą pisać i mówić.

Częściowo to prawda – stronę faktycznie może sobie założyć każdy (choć obowiązujące przepisy mogą na niego nałożyć uciążliwe obowiązki w rodzaju rejestracji, za każdą zaś niewygodną dla kogoś treść można się spodziewać procesu). Tyle że w wirtualnym świecie okazują się obowiązywać te same reguły, co w realnym. Największe portale i ich pochodne, należące do wielkich firm medialnych, takie jak Onet, Wirtualna Polska czy Gazeta.pl, notują po kilkanaście milionów wejść miesięcznie. Mniejsze, ambitne przedsięwzięcia, jak Salon24. pl, wPolityce.pl czy Rebelya.pl, grają w całkiem innej kategorii. Blog zwykłego, nieznanego obywatela, choćby zawierał materiały najbardziej kompromitujące dla władzy, nie ma szans nawet na promil tej liczby.

Internet zatem niczego tu nie zdemokratyzował. Mamy sytuację taką samą jak w przypadku druku. Największą sprzedaż osiągają pisma plotkarskie czy programy telewizyjne, najmniejszą – ambitne periodyki polityczne czy społeczne.

Wszystko to odnosi się do oczekiwań wobec ery internetowej, które spełniły się tylko częściowo albo wcale. Charakterystyczne, że własne mniemanie użytkowników sieci o sobie i swojej sytuacji wydaje się często nadal tkwić w świecie tych iluzji. Podważenie dogmatu o sieciowej równości i przekonania, że każdy może wszystko, wywołuje czasem wściekłe ataki.

Bazar zamiast agory

Na poziomie najbardziej podstawowych międzyludzkich relacji Internet zmienił najwięcej w podejściu do prywatności. To kolejny paradoks, związany z epoką sieciową: z jednej strony ważną cechą Internetu, w której obronie jej użytkownicy byli w stanie się jednoczyć, jest anonimowość. Z drugiej – trudno chyba znaleźć w historii większą erupcję ekshibicjonizmu.

Anonimowość jest dla wielu kwint-esencją sieciowej wolności, ale zarazem staje się przyczyną jednej z największych patologii. Nigdy wcześniej ludzie nie mieli możliwości tak bezkarnie (choć poczucie bezkarności bywa złudne) i intensywnie dawać upust własnym frustracjom, złości, chamstwu. To stworzyło poważny dylemat etyczny i filozoficzny, który w takiej postaci nigdy wcześniej się nie objawił. Jak mianowicie pogodzić prawo do swobody wypowiedzi z odpowiedzialnością za słowo i prawem do sieciowej anonimowości? Odpowiedzi nie daje jej żaden z systemów filozofii politycznej. Nawet integralni liberałowie nie są przecież zwolennikami nieodpowiadania za własne czyny i słowa – wręcz przeciwnie.

Niektórzy próbują działać z subtelnością słonia w składzie porcelany. Domagają się cenzurowania internetowych forów i wytaczają procesy za niepochlebne opinie na własny temat. To oczywiście nie jest rozwiązanie. I właściwie nie wiadomo, jakie mogłoby być. Z jednej bowiem strony trudno się pogodzić z jakąkolwiek formą inwigilacji sieci – to jest jednoznacznie kojarzone z systemami totalitarnymi lub autorytarnymi, jak choćby ten funkcjonujący w Chinach. Z drugiej – nie sposób uznać, że można o każdym napisać cokolwiek, nie ponosząc żadnej odpowiedzialności za ewidentne oszczerstwa.

Przy okazji zdemaskowane zostaje kolejne złudzenie. W idealnym świecie Internet miał stworzyć nieograniczoną przestrzeń debaty, z której miały wynikać mądrość i dobro. W praktyce – zwłaszcza w polskich warunkach – stworzył w większości przypadków brudny i śmierdzący bazar, na którym podpita żulerka obrzuca się wzajemnie chamskimi obelgami. Z archetypem szlachetnej agory nie ma to kompletnie nic wspólnego.

Silne dążenie do zachowania anonimowości jest dopełniane przez bezprecedensowy ekshibicjonizm. Już średnio biegły internauta potrafi powiedzieć bardzo dużo o kimś, kto spędza przy komputerze kilka godzin dziennie. Konto na portalach społecznościowych, teksty na blogu, inne ślady obecności w sieci – wszystko to sprawia, że jesteśmy niemal całkowicie odkryci.

Cyfrowe wykluczenie

Powstanie Facebooka (dziś ponad 800 milionów użytkowników), a następnie Twittera (255 milionów kont), oznaczało nowy etap internetowej ewolucji. Dość powiedzieć, że bez tych dwóch narzędzi nie doszłoby zapewne do niedawnych bliskowschodnich przewrotów. Nie byłoby też całego mnóstwa przedsięwzięć, wymagających zjednoczenia się wokół wspólnych celów. Kiedyś przeprowadzenie akcji zbierania podpisów pod jakąś petycją wymagało sporego organizacyjnego wysiłku. Dziś wystarczy skorzystać na Facebooku z opcji „causes" i już można jednoczyć chętnych wokół sprawy uznania hołodomoru na Ukrainie za ludobójstwo albo postulatu przekazania dochodzenia w sprawie katastrofy smoleńskiej międzynarodowej komisji. Zwołanie się na wiec jest banalnie proste. Przesyłany dalej twitt może w krótkim czasie dotrzeć do dziesiątków tysięcy ludzi.

A przecież oba przedsięwzięcia działają bardzo krótko. Uruchomienie Facebooka, dziś wprowadzanego na giełdę z niebotyczną kapitalizacją, to zaledwie 2004 rok. Nie minęło jeszcze nawet 10 lat jego istnienia! Twitter jest jeszcze młodszy – istnieje od 2006 r.

Te dwa systemy wymiany informacji (oraz ich rozliczne klony, takie jak Blip, Flickr, LinkedIn czy Golden Line) przewartościowały pojęcia bliskości i kontaktu między ludźmi. Dziesięć lat temu trudno było sobie wyobrazić posiadanie dobrych znajomych, których nigdy nie spotkało się w rzeczywistości. Dzisiaj to standard. W wielkim pokoju dyskusyjnym, jakim jest Twitter, spotykają się codziennie miliony ludzi, którzy często świetnie się nawzajem kojarzą, lubią, sprzeczają, kłócą i docinają, choć nigdy nie stanęli ze sobą twarzą w twarz.

Pojęcie znajomego z Facebooka albo z Twittera nie jest już niczym niezwykłym, ale mało kto zdaje sobie sprawę z tego – możliwe też, że nikt tego po prostu jeszcze nie wie – jakie skutki będzie to miało dla kształtu międzyludzkich relacji za kilkadziesiąt lat. Nawiązywanie znajomości od czasów powstania ludzkości musiało się opierać na osobistym kontakcie. Człowiek jest wzrokowcem, odbiera mnóstwo sygnałów niewerbalnych, także opartych na chemii (feromony!). Internet eliminuje wszystkie te kanały przepływu informacji, pozostawiając jedynie to, co chcemy, aby inni widzieli lub czytali.

Nie załamujmy jednak rąk. Wszak dostajemy też bardzo poważną wartość dodaną: jeżeli potrafimy dobrze korzystać z nowoczesnych narzędzi i odsiewać bezprzedmiotowy jazgot, otrzymujemy możliwość tak swobodnej i stymulującej wymiany myśli z innymi, jakiej nigdy wcześniej nie było. Internet wyciąga wielu ludzi ze społecznej izolacji i ułatwia branie udziału w życiu towarzyskim i publicznym, zarazem jednak innych wtrąca w izolację jeszcze głębszą. Znane jest pojęcie cyfrowego wykluczenia. Walka z nim to jeden z priorytetów Unii Europejskiej. Uważny obserwator dostrzeże jednak, że cyfrowe wykluczenie ma już dzisiaj dwa piętra. Pierwsze to ludzie, którzy w ogóle nie mają dostępu do sieci, a czasem nie widzą potrzeby, aby go mieć. Drugie to użytkownicy Internetu, którzy nie korzystają z mechanizmów społecznościowych. Tymczasem to poprzez nie odbywa się dzisiaj ogromna część wymiany wartościowych idei.

Swoje profile na Facebooku mają wszystkie najbardziej prestiżowe światowe think-tanki i organizacje, i to coraz częściej poprzez nie informują o swoich poczynaniach. To przez Twittera rozchodzą się coraz częściej najciekawsze wiadomości, które dopiero następnego dnia pojawiają się w mediach.

Wszystko na sprzedaż

Ale tu znowu dochodzimy do  kwestii umiejętności selekcjonowania i sieciowego śmietniska. Osoba, korzystająca namiętnie z portali społecznościowych i wyposażona w smartfon, może dokumentować i umieszczać w sieci kompletną dokumentację swojego życia, wraz ze zdjęciami miejsc, gdzie była, z dokładną ich lokalizacja na mapie, z filmami, nagraniami i wycinkami przeczytanych tekstów. Do takiej właśnie aktywności namawiają nas zresztą wszyscy, którzy mogą na tym zarobić, a więc nie tylko same społecznościowe portale, ale też producenci smartfonów. Pytanie brzmi: po co?

Na Twitterze są dziś wszyscy eksperci, publicyści i politycy, którzy trzymają rękę na pulsie. Ale jest też całe mnóstwo użytkowników, którzy pragną podzielić się z ludzkością doniosłymi wiadomościami o tym, w jaką właśnie zagrali grę, jakiej piosenki posłuchali i że nie smakowała im zupa. Największą liczbę subskrybentów ma na Twitterze konto Lady Gagi, tandetnej piosenkarki, będącej sztucznym produktem przemysłu fonograficznego.

„Dostęp do sieci ma ułatwiać korzystanie z własnych praw, nie jest zaś prawem sam w sobie" – stwierdził niedawno w „New York Timesie" wspomniany wcześniej Vint Cerf, współtwórca Internetu, dziś pracujący w internetowym gigancie Google. Parafrazując Cerfa, może powinniśmy uznać, że choć Internet zmienia nasz sposób myślenia o świecie i innych ludziach, to jednak sam w sobie jest tylko narzędziem. Sposób korzystania z niego determinuje zaś to, co niezmienne: ludzka natura.

—współpraca Michał Płociński

Autor jest komentatorem dziennika „Fakt"

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy