Ale jest i dementi – w grudniu zeszłego roku Trudie Styler, żona Stinga, wyznała „jego możliwości nie są małe, ale niestety nie mógł ani nie może on uprawiać seksu przez tyle godzin". Co na to męska duma Stinga? „Owszem, można uprawiać seks przez sześć godzin, ale w międzyczasie trzeba coś zjeść, obejrzeć film i błagać żonę o więcej"– tłumaczy wokalista. Czyli z wielogodzinnym seksem jest tak, jak z głodówkam – bardzo łatwo nie jeść przez kilka dni, o ile tylko coś się w międzyczasie przekąsi.
Ruch Slow Sex, który powstał w ramach rewolucji Slow, tak naprawdę należałoby ulokować na tej samej półce co rozliczne fascynacje new age i wschodnim mistycyzmem. To powtórka z rozrywki, przerabialiśmy to już podczas rewolty lat sześćdziesiątych: fascynacja wschodnimi technikami seksualnymi, seksualność jako klucz do wyzwolenia, a potem – podczas rewolucji feministycznej – seksualność jako sprawa publiczna.
Slow Sex to, cytując Honore'a „mistyczna mieszanka jogi, medytacji i seksu", tantra, stosunek seksualny jako „ścieżka ku oświeceniu". W istocie nie idzie więc o to, by zwolnić, lecz by zastąpić jeden rodzaj duchowości innym. Wydaje się tu funkcjonować ten sam mechanizm, co w przypadku jakże różnych reakcji na te same nauki wypowiadane przez katolickich księży i wschodnich guru. Gdy przedstawiciel Kościoła mówi, żeby nie oddzielać seksu od duchowości, by nie traktować go jako instrumentu, by był elementem związku dusz, częścią wewnętrznego dojrzewania obojga małżonków – to nudy i kruchta. Ale gdy to samo mówi buddysta-tantrysta – o! to mamy do czynienia z „mądrością Wschodu".
Stare lewackie idee w nowym opakowaniu widać także, gdy dochodzimy do innego istotnego elementu ruchu powolnościowego – Slow Parentingu, czy Slow Schoolingu. Autor „Pochwały powolności" poświęcił zresztą kwestii wychowania dzieci osobną książkę – także wydaną po polsku „Pod presją". Jej podtytuł („Dajmy dzieciom święty spokój") dziwnie współgra z hasłami studenckiego buntu roku 1968 i takimi osiągnięciami ruchu anty-
szkolnego jak słynna książka Ivana Illicha „Odszkolnić społeczeństwo" (pierwsze polskie wydanie nosiło tytuł „Społeczeństwo bez szkoły"). Illich odrzucał klasyczną edukację jako narzędzie prawicowego zniewolenia, prania mózgów i „świecki kościół". Zamiast szkół proponował zakładanie „placówek wymiany umiejętności" czy „placówek doboru partnerów".
Carl Honore nie idzie tak daleko, jego żarliwy wywód skierowany jest raczej przeciw tym, którym marzy się wychowanie cudownego dziecka idealnego, co chcą osiągnąć wypełnieniem mu życia milionami dodatkowych lekcji, które zamieniają malucha w sfrustrowaną, zestresowaną tresowaną małpkę. Ale i u niego widać zapędy domorosłego inżyniera dusz ludzkich, gdy wzywa do ustalenia „nowej definicji dzieciństwa" oraz by „pozwolić dziecku być sobą". Sęk w tym, że dziecko nie wie jeszcze, kim jest i jak „być sobą". Przekonanie o tym, że wychowanie dziecka powinno ograniczać się do obserwowania, jak się ono samorealizuje, zbliża nas niebezpiecznie w okolice znanego z pism Jana Jakuba Rousseau mitu o szlachetnym dzikusie, który rodzi się z natury dobry, więc cywilizacja nie powinna mu w pielęgnowaniu owej dobroci i szlachetności przeszkadzać. Niestety, na tym przystanku ja wysiadam – „Władca much" Williama Goldinga przekonuje mnie dużo bardziej. Dziecko pozostawione samemu sobie to po prostu dziecko stracone.
W książce Anny Kamińskiej „Miastowi – slow food i aronia losu" (Wydawnictwo Trio, 2011) znajdujemy ponad dwadzieścia opowieści dobrowolnych przesiedleńców, których działalność można podciągnąć pod slow movement. Większość z nich zawiera bardzo podobne elementy, ale o dziwo nie chodzi wcale o wstręt do życia w mieście i szaleńczego pośpiechu współczesnego świata. Wielu rozmówców Kamińskiej to po prostu od małego niespokojne dusze, dla których drewniana chata na polskiej prowincji jest końcem wieloletnich podróży od mórz południowych po lasy Norwegii. Motywacje są różne: ktoś wyznaje, że realizuje wielkie marzenie rodziców, ktoś inny – że już we wczesnej młodości poszukiwał alternatywnych sposobów życia i żywienia. Niektórzy wspominają o jodze, tantrze i medytacji, inni propagują wegetarianizm czy nawet weganizm. Czasem wygląda na to, że by być slow, trzeba się takim już urodzić.
Na pewno elementem wspólnym jest artystyczność duszy – w głuszę ciągną garncarze, malarze, lalkarze, fotograficy, wypalacze kafli. Ich pasje często stają się głównym lub jednym z głównych źródeł zarobku, w końcu na życie trzeba jakoś zarobić. Ale z części opowieści wcale nie wynika, by inwestowanie w winnice albo plantację aronii było specjalnie slow. Trzeba martwić się nieustannie tym, że za ciepło lub za zimno, za mokro lub za sucho, na widok każdego niepokojącego znaku na niebie gnać w pole ratować co się da. Co za różnica, czy stresuje nas jutrzejsza narada w korporacji, czy prognoza pogody zapowiadająca wichurę?
Slow po polsku
Wśród historii polskich dobrowolnych przesiedleńców z miast zabrakło mi jednego, dość istotnego powodu ucieczki. Sam znam bowiem takich, którzy zaszyli się w głuszy nie z miłości do domowych dżemów i powykręcanej ekologicznie marchewki, ale dlatego, że mieli dosyć bandyckich zasad rządzących prowadzeniem biznesu w wielkim (albo i średnim) mieście. Odsprzedali albo zamknęli nieźle prosperujące firmy, bo nie mieli już siły na wieczną wojnę z urzędnikami, skarbówką, lokalnymi politykami i „wolną konkurencją", którą najczęściej rozpoznawało się po tym, że wolno jej było w środku nocy podpalić nasz sklep, a potem i tak policja puszczała ją wolno.
Ci uciekinierzy, przypominający bardziej amerykańskich freemanów zrażonych śmiertelnie do rządu federalnego, nie trafiają na karty kolorowych magazynów, by występować w lifestylowych reportażach. Chcą tylko jednego – świętego spokoju.
No i jeszcze jeden temat – drażliwy. Tak jak największymi propagatorami hasła „pieniądze szczęścia nie dają" są ci, którzy je posiadają (zwykle w dużej obfitości), tak i najbardziej godne podziwu przykłady skromnego życia na prowincji dają ci, którzy najpierw sporo zarobili na życiu w mieście. Bardzo łatwo być slow i trendy, kupując sobie pałac do remontu albo stawiając oryginalną chatę z bali, kiedy wcześniej było się przez dekadę lub dwie wysoko opłacanym japiszonem ze stolicy.
Wspomnienia o tym, jak to po latach miastowej opresji fajnie było rozdać koleżankom wszystkie swoje eleganckie szpilki są zaiste wzruszające, podobnie jak wyznania, że w interiorze życie jest łatwe, tylko trzeba mieć solidne auto z napędem na cztery koła. Opowiedzcie o tym kobiecie, które za dwa tysiące złotych miesięcznie uczy w szkole wasze dzieci, która odkrywa inne znaczenie słowa „slow" – po prostu od piętnastego bardzo pomału wydaje pieniądze, żeby starczyło do pierwszego.
Polityka wkracza na scenę
Na polskiej stronie Slowfood.pl sielsko jest i słodko – na zdjęciach pasterz z owieczkami, wczasowicz w hamaku, uśmiechnięta koalicja twarzy multi-kulti. W zakładce „dołącz do nas" czytamy „Stowarzyszenie Slow Food ma na celu obronę prawa do smaku. Członkiem stowarzyszenia może zostać każdy, komu bliskie są idee odkrywania smaków i uroków kuchni regionalnych całego świata oraz przeciwstawiania się zbyt szybkiemu żuciu". Sprawa wydaje się prosta, póki nie klikniemy w obrazek „Wspólna polityka rolna". Tu już nie jest tak sielsko, bo brzmią surmy bojowe, gdyż zaczyna się kampania „na rzecz przyszłej Wspólnej Polityki Rolnej Europy". Hasła są szlachetne i dość ogólnikowe. Carlo Petrini wzywa do skutecznego stawienia czoła „wyzwaniom środowiskowym, społecznym i ekonomicznym". Wzywa, by Europa na nowo odkryła „korzenie w produkcji żywności na małą skalę" i martwi się, że średnia wieku europejskiego rolnika jest coraz wyższa.
Jak temu zaradzić? Tu rzecz robi się poważna. Winny jest „brak równości" w rozdzielaniu rolniczych dotacji, „niewystarczające dochody rolników". Trzeba więc „zapewnić wsparcie zarobkowe", „bezpośrednie dodatkowe płatności", „zapewnić dotacje". Krótko mówiąc – dać pieniądze. Kto? Na końcu manifestu czytamy, że projekt finansowany jest przez Unię Europejską, a konkretnie – Komisję Europejską. Wychodzi na to, że miłośnicy schabowego z kapustą, bratwurstu i pizzy z całej Europy mają swoimi podatkami sfinansować zabawę miłośników rzeżuchy, aronii i warsztatów tkackich.
Nie bez powodu mówię o pieniądzach. Kiedy odsuniemy na bok wszystkie opowieści o tym, jak bardzo ruch Slow posłuży przyszłości naszej planety i popatrzymy na całą sprawę zimnym okiem, okaże się, że to przede wszystkim całkiem dobry biznes. Tak jak przemysł kosmetyczny i dietetyczny wydają się mieć nieograniczone możliwości, bo każdy chciałby być piękny i chudy, tak i ideologia Slow Food coraz szerzej otwiera portfele konsumentów. Zwróćmy jednak uwagę na to, że jest to zabawa tylko dla zamożnych. Tych, których stać na to, by zamiast zwykłego dżemu kupić taki ekologiczny, ale trzy razy droższy; tych którzy mogą sobie pozwolić na wycieczkę na koniec świata, żeby wziąć udział w degustacji lokalnego wina, tych którzy płacą krocie za cokolwiek z napisem „hand made", „hand craft", „organic", „local product", choć dopiero co kpili z własnych babek, że zamiast kupić w sklepie serwetkę, wolą sobie wyszydełkować własną.
Porozmawiajmy poważnie – gdybyśmy pewnego dnia wszyscy postanowili zostać bardzo slow, zaszyć się w chacie pod lasem i żyć z handlu konfiturami, szybko okazałoby się, że po pierwsze wszyscy się tam nie zmieścimy, po drugie wcale nie każdemu się to podoba, a po trzecie, gdy wszyscy siedzą w lesie, to nie ma komu doprowadzać tam prądu i Internetu. Nie wiadomo też, kto ma naprawiać nasze „ekologiczne" samochody z napędem na cztery koła oraz otwierać nowe sklepy sieci sprzedaży „Regional Organic Products", w związku z tym możemy liczyć najwyżej, że sąsiad wymieni swoje marynowane podgrzybki na nasz tarty agrest. Seks tantryczny też szybko pójdzie do kąta, gdy okaże się, że w metodą tantryczną nie da się wyleczyć zębów.
A przecież Slow Movement buduje fałszywą – choć z własnego punktu widzenia wielce przydatną – alternatywę. Czy naprawdę w życiu mamy wybór tylko między hamburgerem z McDonalda a własnoręcznie wyhodowanym karczochem? Czy jeśli nie chcemy osobiście prząść wełny, z której utkamy potem dziecku giezło, oznacza to, że jesteśmy niewolnikami społeczeństwa konsumpcyjnego? Czy jeśli zamiast pięciogodzinnych sesji medytacji nad orgazmem wolimy po prostu pójść do łóżka i uprawiać seks z ukochaną osobą, dowodzi to, że jesteśmy gorsi albo nienormalni? Nie ma dróg pośrednich?
Zwolnijcie – wołają. A przecież każdy z nas ma w swoim otoczeniu przynajmniej jedną osobę lub rodzinę, która deklaruje, że nie ma w domu telewizora i ściśle reglamentuje dzieciom dostęp do komputera. Nie potrzebuje do tego żadnej myślowej ideologicznej protezy, po prostu uważa, że to rozsądne i słuszne.
Odpuśćcie swoim dzieciom – wzywają. Niby racja, ale – głupia sprawa – gdyby jeden z bohaterów książki „Miastowi" nie zafundował sobie ekspresowego kursu ciesiołki, budownictwa drewnianego i historii konstrukcji chat z bali, to zamiast zbudować sobie dom, do dzisiaj mieszkałby w namiocie na poboczu drogi. Może więc to, czego się?uczymy, jest ważniejsze od tego, czy robimy to szybko czy wolno?
Techniki reklamy – branding i pozycjonowanie – zmieniły nasz świat tak dalece, że nic już nie może dziać się tak po prostu. Zamiast spacerować, uprawia się nordic walking, zamiast wyprowadzać psa na spacer – dog trekking. Teraz nagle zamiast promocji umiaru, zdrowego rozsądku i nauki używania własnego rozumu namawia się nas, byśmy dołączyli do kolejnego „ruchu" – dla dobra nas wszystkich i całej Ziemi. Dziękuję, postoję. I trochę się będę podśmiewał w kącie, patrząc jak gorliwymi wyznawcami ogólnego zwolnienia w życiu są te dzieci korporacji, które akurat są z nich zwalniane. ?
Autor jest publicystą „Uważam Rze" i Radia Wnet