Gdy mowa o olbrzymiej liczbie zaginionych, można zakładać, że w ciągu najbliższych dni wzrośnie liczba zabitych i rannych. Trudno sobie wyobrazić miasto, prawie dwumilionowe, rozbite, podzielone, z ponad 4 tysiącami rannych – a może i więcej – którzy muszą zostać odnalezieni, przewiezieni i uratowani.
Trzeba było tego nieszczęścia, by Liban znów trafił na pierwsze strony gazet. I jest coś przewrotnego w maniakalnym pokazywaniu w internecie i w telewizji wybuchu ze wszystkich możliwych stron. Tak jakby ci, którzy zarabiają na sprzedawaniu widoków, nie mogli się nacieszyć z gratki, która ich spotkała.
Pół wieku temu Liban uchodził za państwo, z którego wszyscy mogli brać przykład. Pięknie położone, niewielkie, z umiarkowanym klimatem, z wielowiekową historią sięgającą Fenicji, wyrafinowaną kuchnią, wielokulturowe, wielojęzyczne, przyciągało turystów z całego świata, a Bejrut uchodził za Paryż Bliskiego Wschodu. Zachwycano się również spokojną, zdyscyplinowaną polityką tego kraju, jedyną w swoim rodzaju.
Liban, francuska kolonia, uzyskał niepodległość podczas drugiej wojny światowej i – tak jak to wtedy często bywało – mądrzy ludzie wymyślili system dyskretnie ograniczający pełną demokrację w imię zabezpieczenia harmonii, pokojowego współżycia i pluralizmu. Niepisana konstytucja, czyli pakt państwowy z 1943 roku, gwarantowała kilka stanowisk różnym grupom społeczno-politycznym, określanym jako religijne. Prezydentem miał być chrześcijanin maronita, przewodniczącym parlamentu – muzułmanin szyicki, premierem – sunnita, a wicepremierem przedstawiciel prawosławnego Kościoła greckiego.
Spokój, przerywany próbami przechylenia szali na którąś ze stron, trwał ponad 30 lat, aż do 1975 roku. Przez ostatnie 45 lat trwa zaś wojna domowa, przerywana próbami wprowadzenia pokoju. Liban zamieszkuje około 7 milionów osób. Nie tylko około, ale też „na oko", bo od lat 30. XX wieku nie przeprowadzano spisu ludności, gdyż mogłoby to wywołać napięcia etniczno-religijne.