Wielka Gra

Czy dyplomacja III RP przespała wybuch znaczenia Azji Południowo-Wschodniej? Jesteśmy słabo obecni w porównywanej do schyłkowego PRL Birmie

Publikacja: 24.11.2012 00:01

Barack Obama właśnie powrócił z Birmy. Wybór celu pierwszej podróży po ponownym objęciu urzędu prezydenta jest nieprzypadkowy. To najlepsza ilustracja zmiany układu sił na świecie – teraz to Azja jest najważniejsza. W nowej globalnej wielkiej grze między Stanami Zjednoczonymi a Chinami Birma dość nieoczekiwanie zyskała na znaczeniu. Nie można nie zauważyć, że Polska znów – parafrazując prezydenta Chiraca – wykorzystuje okazję, by siedzieć cicho. Warszawa z tej szachownicy ściąga nawet nieźle ustawione figury. Poddajemy kolejną partię na własne życzenie.

Nowa szachownica

Wybór Birmy na miejsce pierwszej wizyty Obamy może być zaskoczeniem tylko dla tych obserwatorów, którzy wciąż postrzegają świat w kategoriach „atlantyckich" – z dominującym udziałem Stanów Zjednoczonych i Europy. Ten korzystny dla Europy (i Polski) układ właśnie dobiegł końca. Miejsce Atlantyku zajmuje Pacyfik. To tu przesuwa się środek ciężkości globu, a dwa mocarstwa ulokowane na jego przeciwnych brzegach stają do rozgrywki o dominację. Miejsce Europy zajmuje  Azja z jej dynamicznymi gospodarkami Chin, Japonii, Korei, Malezji, Indonezji, Wietnamu czy Tajlandii. W tym świecie to Chiny mają dominującą pozycję, zbudowaną nie tylko dzięki imponującym sukcesom gospodarczym, lecz także rozważnej polityce nieantagonizowania sąsiadów i skupianiu się na interesach. Dzięki tej prostej recepcie ChRL odzyskała pozycję „ojca chrzestnego" kontynentu. W ciągu 30 lat odzyskała to, co straciła podczas podbojów kolonialnych i maoistowskich szaleństw. Stały się państwem, z którym każdy woli ułożyć się i żyć w pokoju.

Birma jest najlepszym dowodem na skuteczność tej polityki. „Złota ziemia" – bo tak brzmi jej tradycyjna nazwa – została doprowadzona przez rządzącą od 1962 roku wojskową juntę do ruiny. Za krwawe stłumienie protestów studenckich w 1988 r. i osadzenie ich przywódczyni Aung San Suu Kyi w areszcie domowym Zachód nałożył sankcje i... o Birmie zapomniał. Pryncypialne stanowisko było o tyle prostsze, że Zachód nie miał tam szczególnych interesów. Ale życie nie znosi próżni. Na pozostawione miejsce szybko weszli Chińczycy. Oni nie pytali generałów o prawa człowieka ani o demokrację, lecz przyklaskiwali kolejnym sankcjom zachodnim, bo tracili groźnych konkurentów. W efekcie Birma stała się chińską półkolonią. Dziś ponad 50 procent wymiany handlowej ma miejsce z ChRL. Chińczycy kontrolują większość handlu. Są źródłem największych inwestycji (infrastruktura, hydrologia, górnictwo, surowce). I ostrzą sobie zęby na birmańską ropę i gaz (Birma ma jedno z najbogatszych złóż na świecie). A także zasypują kraj produktami najniższej jakości. W Mandalaj, dawnej stolicy królestwa Birmy, dziś ogniskuje się handel z Chinami. Właściwie wszystkie hotele, restauracje i galerie handlowe są w rękach chińskich, a na ulicach mandaryński słychać równie często jak birmański. Spychani w kąt Birmańczycy są bezsilni, nic nie mogąc poradzić na orientalną wersję „nasze ulice, wasze kamienice". Ilekroć pytałem o stosunek do Chińczyków, odpowiedź zawsze była taka sama: „nienawidzimy ich". I była to bodaj jedyna kwestia, w której Birmańczycy są zgodni.

Chińska protekcja

Pekin szybko zrozumiał to, że Birma jest kluczowa dla Chin z przyczyn geopolitycznych. Jej kontrola rozwiązuje najważniejszy dylemat chińskiej geopolityki – dostęp do birmańskich portów skraca o połowę drogę koniecznych dla chińskiej gospodarki surowców z Afryki. A te są niezbędne dla Chin, by dokończyć gigantyczną modernizację kraju: ChRL jest bowiem – jak stwierdził jeden z chińskich decydentów – „niczym Ameryka w drugiej połowie XIX wieku, ale bez własnych złóż ropy i gazu". Te musi eksportować z Afryki, a transport odbywa się przez wąską cieśninę Malakka. W razie konfliktu flota amerykańska może ją bez problemu zablokować, o czym Chińczycy wiedzą. Przyjazna Chinom Birma rozwiązuje ten problem. W zamian za utrzymywanie tego znakomitego dla siebie układu Pekin roztoczył parasol ochronny nad generałami.

Ten doskonały dla Chin stan utrzymywał się do 2011 roku. Tak zresztą było nie tylko w Birmie. Właściwie w każdym z krajów regionu Chiny wyciszały spory, skupiały się na interesach i nie pytały o kwestie wewnętrzne. Dokładnie odwrotnie niż pewny siebie Zachód, który mając świadomość globalnej dominacji, domagał się demokratyzacji i respektowania praw człowieka, co dla Azjatów mających złe doświadczenia kolonialne brzmiało jak powtórka z historii i ponowna próba pouczania (ideologiczną odpowiedzią kontynentu była chociażby koncepcja „azjatyckich wartości"). Rezultat był taki, że po 20 latach to Chiny zdobyły, kosztem zajętego Bliskim Wschodem Waszyngtonu, decydującą pozycję w kluczowych państwach Azji Południowo-Wschodniej.

ChRL narzucał kolejne transakcje generałom, wiedząc, że nie mają wyboru. Gdy Chiny zaczęły budować tamę Myitsone, miarka jednak się przebrała. Ta „birmańska tama Trzech Przełomów" miała wydrenować wodę z birmańskiej rzeki-matki Irawadi i uzyskaną w ten sposób energię przesyłać do Chin. To był punkt zwrotny: birmańscy generałowie, nacjonaliści z krwi i kości, zrozumieli, że żarty się skończyły i jeśli czegoś nie zrobią, skończą jako marionetki Pekinu.

Mundury na garnitury

Generałowie zagrali więc va banque i dokonali wolty. Zwrócili się na Zachód (czyli do USA), jako do jedynej siły mogącej zrównoważyć wpływy chińskie. Zamienili mundury na garnitury. W ramach odwilży wypuszczono większość więźniów politycznych, podpisano zawieszenia broni z partyzantkami mniejszości etnicznych i zorganizowano pierwsze od 20 lat wolne wybory uzupełniające do parlamentu. Prawie jak w Polsce w 1989 r... Podobna była skala zwycięstwa – w wyborach zwyciężyła opozycyjna Narodowa Liga na rzecz Demokracji Aung San Suu Kyi. Porównywana z Lechem Wałęsą laureatka Pokojowej Nagrody Nobla, która 15 z ostatnich 20 lat spędziła w areszcie domowym, też znalazła się w parlamencie. Zachód zawiesił większość nałożonych na kraj sankcji, a do Rangunu ruszyły pielgrzymki dyplomatów i biznesmenów, dla których bogata w złoża naturalne i odcięta przez ponad pół wieku od świata Birma ma się stać „nowym Eldorado Azji". Otwarcie na świat Birmy miało dobry timing: zbiegło się w czasie z powrotem USA nad Pacyfik. Stany Zjednoczone poniewczasie zorientowały się o dominacji chińskiej w regionie i postanowiły to zatrzymać. Birma z trzeciorzędnego państwa stała się nagle kluczowym punktem na geopolitycznej mapie Azji. Rozpoczęła się nowa Wielka Gra.

Jej pierwszymi akordami była zapowiedź amerykańskiej administracji z października 2011 roku o „powrocie nad Pacyfik" oraz nowa doktryna obronna ze stycznia 2012 roku mająca na celu podjęcie rywalizacji z Chinami. Te bowiem po 2008 zaczęły kwestionować amerykańską dominację w kluczowym dla światowej gospodarki regionie Azji Południowo-Wschodniej. Podsycali brak zaufania do dolara jako waluty rozliczeniowej (chcąc długoterminowo doprowadzić do jego zastąpienia) i podnosili alarm, że Stany drukują walutę z myślą o ochronie  własnej gospodarki.

Z drugiej strony – rozbudowywali marynarkę do tego stopnia, iż już dziś w razie konfliktu amerykańsko-chińskiego Państwo Środka wygra konwencjonalną wojnę z USA w obrębie tzw. pierwszego łańcucha wysp (Riukiu, Tajwan, Filipiny). Celem Chin jest spowodowanie utraty przez Stany Zjednoczone kontroli nad szlakami w Azji Południowo-Wschodniej, a w konsekwencji ich wypchnięcie z regionu, co oznaczać będzie koniec światowej hegemonii Ameryki. Odpowiedzią Waszyngtonu było więc pełne zwrócenie się ku Azji Południowo-Wschodniej (kosztem Europy) i reset z Rosją, polegający po prostu na tym, że administracja Obamy chciała mieć spokój od tej strony (przy ewentualnym konflikcie z Chinami wsparcie Rosji jest kluczem). Polityka Waszyngtonu jest po prostu nową „doktryną powstrzymywania", tyle że już nie Rosjan, ale Chińczyków, i nie otwarcie, lecz przy zachowaniu dyplomatycznych fraz o „współpracy i wzajemnym zrozumieniu".

W tej rozgrywce pozycja Birmy jest kluczowa. Demokratyzacja tego państwa może radykalnie zmienić układ sił. Bez Birmy Chiny są skazane na cieśninę Malakka, którą kontroluje VII Flota. Transformacja Birmy może być dowodem na zmianę biegu dziejów: po prestiżowych porażkach w Iraku i Afganistanie. A poza tym to nowy rynek, co w czasach kryzysu ma niebagatelne znaczenie. I to jaki! Birma posiada ropę, gaz, kamienie szlachetne oraz rynek 60 milionów konsumentów wychodzących właśnie z siermiężności.

Renesans

Do Związku Mjanma (jak brzmi od 1989 roku oficjalna, oktrojowana przez generałów i z oporami uznawana przez świat nazwa Birmy) trafiłem we wrześniu i zdałem obie sprawę, że znalazłem się w innym kraju niż rok wcześniej. Na ulicach największych miast tłoczą się reklamy coca-coli. Bąbelki w butelce, niedostępne wcześniej z uwagi na sankcje, wywołują tu większy szok niż niegdyś w Berlinie Wschodnim i Moskwie. Po ulicach Rangunu i Mandalaj zaczęły jeździć nowe samochody. Dotąd było jak na Kubie, bo obowiązywał zakaz importu nowych aut. Wielkomiejska młodzież rozsmakowuje się w możliwościach Internetu, dostępnego nawet za pośrednictwem telefonów komórkowych. Nie mogę uwierzyć – czy to ten sam kraj, który do niedawna nosił niechlubny tytuł miejsca o najbardziej powolnym Internecie na świecie? Prawdziwym szokiem nie jest jednak Internet czy cola, lecz – podobnie jak w krajach byłego bloku sowieckiego – możliwość legalnej wymiany pieniędzy w kantorze.

Jeszcze bardziej zaskakują ludzie. Z ongiś stłamszonych i przygaszonych postaci teraz promieniuje energia. Zanika strach. Poniżani i zastraszani przez władze Birmańczycy poczuli, że mają niepowtarzalną szansę spełnić marzenia o „wolności od strachu", jak zatytułowała w 1995 r. swoją książkę Aung San Suu Kyi. Wśród wielkomiejskich elit panuje powszechny entuzjazm i wielka chęć działania. Powstają – znów podobnie jak u nas w 1989 roku – tysiące oddolnych inicjatyw mających na celu poprawę sytuacji – od charytatywnych po polityczne. Birma z zaścianka staje się najciekawszym miejscem na politycznej mapie Azji.

Do Birmy garną się wszyscy: zaangażowanie Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej to nic w porównaniu ze skalą działań kolejnego gracza – Japonii. O prawdziwym wejściu smoka przesądził przed rokiem bankiet w pałacu prezydenckim w Naypyidaw (nowa stolica Birmy). Raport Reutersa podaje, że w jego trakcie prezydent Birmy Thein Sein wyciągnął mapę i pokazał Hideo Watanabe, wysłannikowi japońskiemu, miasteczko Thilawa obok Rangunu razem ze strefą rozciągającą się na 2,4 tys. hektarów. – Dostaniecie je, jeśli zainwestujecie – miał rzec Thein Sein. Watanabe, 78-letni senior dyplomacji japońskiej, wiedział, że taka szansa się nie powtórzy. W ciągu roku doprowadził do tego, iż Tokio zmieniło swoją strategię wobec Birmy z „ostrożnego zaangażowania" w „gorączkę złota". W zamian za Thilawę i drugą strefę w Dawei – najważniejszym porcie południowej Birmy – Tokio ma wspomóc Birmę anulowaniem długu, inwestycjami oraz pomocą o łącznej wysokości przynajmniej 18 miliardów dolarów. Przy tej sumie 76 milionów Waszyngtonu i 200 milionów Unii Europejskiej  to wartość czysto symboliczna.

Dzięki temu Birma przekształca się w błyskawicznym tempie z żywego skansenu w „Nowe Eldorado Azji". Miejsce, w którym nic nie ma, a może być wszystko. Zaniedbany i zapomniany Rangun nabiera barw.  „Dobrze być z powrotem" – głoszą reklamy Pepsi. Birma znalazła się nagle w centrum nowej światowej rozgrywki. Również Polska mogłaby w niej brać udział. Niestety, nadal robimy „krok do przodu i dwa do tyłu".

Poseł Lechistanu się spóźnił

Rzeczpospolita, której decydenci przespali najważniejszy fenomen ostatnich dwóch dekad, jakim był wzrost znaczenia Azji na świecie, w Birmie zaczęła niespodziewanie dobrze. Rok temu, gdy jeszcze nic nie było przesądzone, do Rangunu zawitał podsekretarz stanu Krzysztof Stanowski, co było wizytą najwyższego rangą dyplomaty z UE w tym kraju. – Dało nam to dobrą pozycję, bo w Azji tego typu gesty bardzo się liczą. W następnym kroku potrzeba było wizyty kogoś wyższego rangą – w tym rejonie świata droga do kontaktów gospodarczych prowadzi zawsze przez politykę. Ponieważ nie możemy konkurować z Niemcami czy Anglikami potencjałem, naszą szansą było to, iż byliśmy pierwsi, oraz to, że mamy podobne doświadczenia transformacji. I wielu w alei Szucha to rozumiało.

Niestety, kiedy minister w maju tego roku trafił do Birmy, było już za późno: uprzedzili go europejscy koledzy. I choć Radosław Sikorski zabrał ze sobą imponujący skład biznesmenów, wizyta nie zakończyła się konkretami. Nie podpisano żadnych umów, a nasz biznes Birmy nie zawojował.

Za sukces można uznać, że Birmę w maju 2012 roku objęto programem rozwojowym Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Dzięki temu udało się w tym kraju przeprowadzić kilka znaczących projektów – w tym szkolenie dla dziennikarzy radiowych Fundacji Edukacja dla Pokoju w Rangunie i Mandalaj czy warsztaty dla młodych Birmańczyków Fundacji Inna Przestrzeń (i to w targanej zamieszkami prowincji Arakan, gdzie nie odważył się zapuścić nikt inny).

To naprawdę był sukces – Polacy stali się gwiazdami w mediach birmańskich, o szkoleniach zrobiło się głośno i waliły na nie tłumy. Dzięki obserwacji warsztatów i ich percepcji w Mandalaj mogę zaświadczyć, że Fundacje te zrobiły dla Polski więcej, niż można było marzyć, a Polska stała się dla wielu młodych Birmańczyków wzorem i przykładem godnym naśladowania (część tych Birmańczyków właśnie odbywa szkolenia w polskich mediach). Nie mogąc konkurować z takimi krajami jak Francja czy Wielka Brytania potencjałem gospodarczym, postawiliśmy na kapitał ludzki. Osiągnęliśmy sukces, bo w przeciwieństwie do przedstawicieli wyżej wymienionych krajów nie traktowaliśmy Birmańczyków z góry. Wygraliśmy ich.

Czy jednak Birmie nie grozi, że zostanie skreślona z listy krajów uzyskujących wsparcie pomocowe? Według kilku sugestii kontynuacji projektów nie będzie: uznano, że ważniejszy jest Sudan południowy. Na miejsce fundacji Inna Przestrzeń do Arakan wchodzą teraz Czesi ze Stowarzyszenia People in Need. Zrobiliśmy doskonałe otwarcie, kto inny jednak zbierze tego plony.

Michał Lubina jest analitykiem Centrum Studiów Polska-Azja i wykładowcą UJ

Antoni Trzmiel jest doktorantem w Instytucie Nauk Politycznych WNS UŚ i dziennikarzem "Rzeczpospolitej"

Barack Obama właśnie powrócił z Birmy. Wybór celu pierwszej podróży po ponownym objęciu urzędu prezydenta jest nieprzypadkowy. To najlepsza ilustracja zmiany układu sił na świecie – teraz to Azja jest najważniejsza. W nowej globalnej wielkiej grze między Stanami Zjednoczonymi a Chinami Birma dość nieoczekiwanie zyskała na znaczeniu. Nie można nie zauważyć, że Polska znów – parafrazując prezydenta Chiraca – wykorzystuje okazję, by siedzieć cicho. Warszawa z tej szachownicy ściąga nawet nieźle ustawione figury. Poddajemy kolejną partię na własne życzenie.

Nowa szachownica

Wybór Birmy na miejsce pierwszej wizyty Obamy może być zaskoczeniem tylko dla tych obserwatorów, którzy wciąż postrzegają świat w kategoriach „atlantyckich" – z dominującym udziałem Stanów Zjednoczonych i Europy. Ten korzystny dla Europy (i Polski) układ właśnie dobiegł końca. Miejsce Atlantyku zajmuje Pacyfik. To tu przesuwa się środek ciężkości globu, a dwa mocarstwa ulokowane na jego przeciwnych brzegach stają do rozgrywki o dominację. Miejsce Europy zajmuje  Azja z jej dynamicznymi gospodarkami Chin, Japonii, Korei, Malezji, Indonezji, Wietnamu czy Tajlandii. W tym świecie to Chiny mają dominującą pozycję, zbudowaną nie tylko dzięki imponującym sukcesom gospodarczym, lecz także rozważnej polityce nieantagonizowania sąsiadów i skupianiu się na interesach. Dzięki tej prostej recepcie ChRL odzyskała pozycję „ojca chrzestnego" kontynentu. W ciągu 30 lat odzyskała to, co straciła podczas podbojów kolonialnych i maoistowskich szaleństw. Stały się państwem, z którym każdy woli ułożyć się i żyć w pokoju.

Birma jest najlepszym dowodem na skuteczność tej polityki. „Złota ziemia" – bo tak brzmi jej tradycyjna nazwa – została doprowadzona przez rządzącą od 1962 roku wojskową juntę do ruiny. Za krwawe stłumienie protestów studenckich w 1988 r. i osadzenie ich przywódczyni Aung San Suu Kyi w areszcie domowym Zachód nałożył sankcje i... o Birmie zapomniał. Pryncypialne stanowisko było o tyle prostsze, że Zachód nie miał tam szczególnych interesów. Ale życie nie znosi próżni. Na pozostawione miejsce szybko weszli Chińczycy. Oni nie pytali generałów o prawa człowieka ani o demokrację, lecz przyklaskiwali kolejnym sankcjom zachodnim, bo tracili groźnych konkurentów. W efekcie Birma stała się chińską półkolonią. Dziś ponad 50 procent wymiany handlowej ma miejsce z ChRL. Chińczycy kontrolują większość handlu. Są źródłem największych inwestycji (infrastruktura, hydrologia, górnictwo, surowce). I ostrzą sobie zęby na birmańską ropę i gaz (Birma ma jedno z najbogatszych złóż na świecie). A także zasypują kraj produktami najniższej jakości. W Mandalaj, dawnej stolicy królestwa Birmy, dziś ogniskuje się handel z Chinami. Właściwie wszystkie hotele, restauracje i galerie handlowe są w rękach chińskich, a na ulicach mandaryński słychać równie często jak birmański. Spychani w kąt Birmańczycy są bezsilni, nic nie mogąc poradzić na orientalną wersję „nasze ulice, wasze kamienice". Ilekroć pytałem o stosunek do Chińczyków, odpowiedź zawsze była taka sama: „nienawidzimy ich". I była to bodaj jedyna kwestia, w której Birmańczycy są zgodni.

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał