O. Jacek Krzysztofowicz, ceniony gdański dominikanin, postanawia odejść z zakonu. To smutne, ale ani nowe, ani dziwne. Dziwne i nowe jest tylko to, że duszpasterz decyduje się w pożegnalnej mowie do wiernych wysunąć argument, że oto teraz wreszcie po latach spędzonych w habicie dojrzał do normalnej, ludzkiej miłości, przed którą wiele lat chronił się „stając za ołtarzem i nim się odgradzając od świata i ludzi".
Zakonnik, który porzucając habit, porzuca przecież i zawodzi tysiące ludzi, którzy mu zaufali, nie mówi o tym zaufaniu i o tym sprzeniewierzeniu się. Mówi za to, że jego krok jest aktem dojrzałości. Tak – też – wygląda dziś w Polsce kapłaństwo Kościoła katolickiego. Oczywiście dalece nie wyłącznie tak, ale tego „też" kilka czy kilkanaście lat temu nie dałoby się nawet wyobrazić.
Zanim to stało się możliwe, były wydarzenia analogiczne wśród celebrytów. Stanisław Sojka najpierw publicznie afiszuje się jako przykładny mąż i ojciec, a potem publicznie oświadcza, że dopiero przy swojej nowej kobiecie wie, co to miłość. Coś podobnego robi Zbigniew Zamachowski. Coś podobnego – były premier i niegdysiejszy działacz Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego Kazimierz Marcinkiewicz. I znowu to, że mężczyźni zdradzają swoje żony (a kobiety swoich mężów) nie jest żadną nowością. Nowością jest brak żenady, żeby o tym mówić w tonie przechwałki. A także, żeby o tym mówić tabloidom, z wszystkimi tego konsekwencjami dla jakości przekazu.
Coraz częściej oddajemy swoich starych rodziców do wyspecjalizowanych zakładów opiekuńczych. Takie instytucje zawsze istniały (bywa, że skorzystanie z nich jest koniecznością), ale teraz jest ich więcej, a to znaczy, że korzystamy z nich częściej i chętniej. Tyle że jeszcze się tym publicznie nie chwalimy. Tu jeszcze działa wstyd.
Coś się w nas zmienia na naszych oczach: od kilku czy może od kilkunastu lat stajemy się społeczeństwem, w którym wstyd nie jest już ochroną, jaką dawniej był. Przed czym dawniej chronił nas wstyd? Nie chronił, rzecz jasna, przed zdradami i niewiernościami, bo takiej skutecznej ochrony – jak świat światem – nie było i nie ma. Ale podtrzymywał normę wierności jako taką. Norma bywała przekraczana, bo takie jest życie, ale nie mówiliśmy wtedy jeszcze, że nie ma normy.
Kruszenie norm
Jeszcze nie mówiliśmy, że to nie ma znaczenia, że duszpasterz opuszcza swoich wiernych, bo przecież odnalazł prawdziwą miłość swego życia. Jeszcze nie mówiliśmy, że to nie ma znaczenia, że mąż i ojciec opuszcza swoją rodzinę, bo przecież wreszcie w nowym związku odkrył, co to seks. Zgoda, jeszcze ciągle nie mówimy, że nie ma problemu, gdy oddajemy starego rodzica „do zakładu". Jeszcze tego nie mówimy, bo ciągle wyczuwamy, że to nie jest w porządku. Jeszcze nie – ale na jak długo tego „jeszcze"?
Dziś status normy tego rodzaju staje się coraz bardziej kruchy. Najbardziej rozkrusza ją, rzecz jasna, kultura masowa: te wszystkie głupawe, ale bardzo oglądane reality show, kolorowe magazyny dla młodzieży itd. Czy się nam to podoba, czy nie, to nieuchronny produkt uboczny okcydentalizacji: otwartych granic, dostępu do zachodnich towarów, w tym również do tamtejszego chłamu popkultury.
Ciekawa poligamia
Zasadniczo chcemy okcydentalizacji, więc musimy liczyć się z tym jej skutkiem ubocznym. Na to nie mamy wpływu (poza tym, żeby w Unii bronić jak niepodległości zasady, że kwestie moralne i obyczajowe zależą wyłącznie od ustawodawstwa krajowego).
Ale tu, gdzie mamy wpływ, robimy z niego – jako społeczeństwo – zły użytek. Robimy, bo chcemy, bo część z nas tego chce i do tego dąży. Rozkrusza tę normę także nasza polska kultura wysoka, a przynajmniej jej znaczna część. Kinga Dunin pisała przed kilku laty o konieczności przekroczenia normy monogamii: „(...) w dzisiejszych czasach, kiedy wciąż rośnie oczekiwana długość życia, oznacza to jakieś 50–60 lat relacji, która zawsze w jakimś sensie odcina nas od innych możliwości i innych ludzi.
Jeśli komuś to wystarcza, to pół biedy, ale jeżeli oznacza zamknięcie, frustrację seksualną i emocjonalną? Rezygnację, bo nic lepszego się nie trafiło? Uzależnienie? Interesowność i wygodnictwo? Czy wówczas również warto bronić monogamii? Czy nie jest lepiej, choć może trudniej, zdecydować się na samotność? Albo poszukać nowych związków? Może zamiast małych, nuklearnych rodzin lepsze są związki „poligamiczne" – nie w sensie wielożeństwa czy wielomęstwa, ale większej liczby istotnych związków emocjonalnych, w większej lub mniejszej (czasem żadnej) mierze uzupełnianych seksem, równie silnie przeżywanych i pielęgnowanych.
Postulowana monogamia w symboliczny sposób wyróżnia jedną relację i jej przydaje szczególnego znaczenia, czy jednak wielość takich relacji nie byłaby po prostu lepsza, ciekawsza, bardziej rozwijająca, tworząca gęstszą sieć społecznych powiązań? Czy w tak zwanych dobrych małżeństwach nie ma czegoś egoistycznego, aspołecznego?" (Krytyka Polityczna, 16-17, 2009).