Kłopot z wiernością

Coś się w nas zmienia: stajemy się społeczeństwem, w którym wstyd nie jest już ochroną, jaką był dawniej. Przed czym nas chronił? Nie przed zdradami i niewiernościami. Ale podtrzymywał normę wierności jako taką

Publikacja: 23.02.2013 00:01

Kłopot z wiernością

Foto: Plus Minus, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Red

O. Jacek Krzysztofowicz, ceniony gdański dominikanin, postanawia odejść z zakonu. To smutne, ale ani nowe, ani dziwne. Dziwne i nowe jest tylko to, że duszpasterz decyduje się w pożegnalnej mowie do wiernych wysunąć argument, że oto teraz wreszcie po latach spędzonych w habicie dojrzał do normalnej, ludzkiej miłości, przed którą wiele lat chronił się „stając za ołtarzem i nim się odgradzając od świata i ludzi".

Zakonnik, który porzucając habit, porzuca przecież i zawodzi tysiące ludzi, którzy mu zaufali, nie mówi o tym zaufaniu i o tym sprzeniewierzeniu się. Mówi za to, że jego krok jest aktem dojrzałości. Tak – też – wygląda dziś w Polsce kapłaństwo Kościoła katolickiego. Oczywiście dalece nie wyłącznie tak, ale tego „też" kilka czy kilkanaście lat temu nie dałoby się nawet wyobrazić.

Zanim to stało się możliwe, były wydarzenia analogiczne wśród celebrytów. Stanisław Sojka najpierw publicznie afiszuje się jako przykładny mąż i ojciec, a potem publicznie oświadcza, że dopiero przy swojej nowej kobiecie wie, co to miłość. Coś podobnego robi Zbigniew Zamachowski. Coś podobnego – były premier i niegdysiejszy działacz Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego Kazimierz Marcinkiewicz. I znowu to, że mężczyźni zdradzają swoje żony (a kobiety swoich mężów) nie jest żadną nowością. Nowością jest brak żenady, żeby o tym mówić w tonie przechwałki. A także, żeby o tym mówić tabloidom, z wszystkimi tego konsekwencjami dla jakości przekazu.

Coraz częściej oddajemy swoich starych rodziców do wyspecjalizowanych zakładów opiekuńczych. Takie instytucje zawsze istniały (bywa, że skorzystanie z nich jest koniecznością), ale teraz jest ich więcej, a to znaczy, że korzystamy z nich częściej i chętniej. Tyle że jeszcze się tym publicznie nie chwalimy. Tu jeszcze działa wstyd.

Coś się w nas zmienia na naszych oczach: od kilku czy może od kilkunastu lat stajemy się społeczeństwem, w którym wstyd nie jest już ochroną, jaką dawniej był. Przed czym dawniej chronił nas wstyd? Nie chronił, rzecz jasna, przed zdradami i niewiernościami, bo takiej skutecznej ochrony – jak świat światem – nie było i nie ma. Ale podtrzymywał normę wierności jako taką. Norma bywała przekraczana, bo takie jest życie, ale nie mówiliśmy wtedy jeszcze, że nie ma normy.

Kruszenie norm

Jeszcze nie mówiliśmy, że to nie ma znaczenia, że duszpasterz opuszcza swoich wiernych, bo przecież odnalazł prawdziwą miłość swego życia. Jeszcze nie mówiliśmy, że to nie ma znaczenia, że mąż i ojciec opuszcza swoją rodzinę, bo przecież wreszcie w nowym związku odkrył, co to seks. Zgoda, jeszcze ciągle nie mówimy, że nie ma problemu, gdy oddajemy starego rodzica „do zakładu". Jeszcze tego nie mówimy, bo ciągle wyczuwamy, że to nie jest w porządku. Jeszcze nie – ale na jak długo tego „jeszcze"?

Dziś status normy tego rodzaju staje się coraz bardziej kruchy. Najbardziej rozkrusza ją, rzecz jasna, kultura masowa: te wszystkie głupawe, ale bardzo oglądane reality show, kolorowe magazyny dla młodzieży itd. Czy się nam to podoba, czy nie, to nieuchronny produkt uboczny okcydentalizacji: otwartych granic, dostępu do zachodnich towarów, w tym również do tamtejszego chłamu popkultury.

Ciekawa poligamia

Zasadniczo chcemy okcydentalizacji, więc musimy liczyć się z tym jej skutkiem ubocznym. Na to nie mamy wpływu (poza tym, żeby w Unii bronić jak niepodległości zasady, że kwestie moralne i obyczajowe zależą wyłącznie od ustawodawstwa krajowego).

Ale tu, gdzie mamy wpływ, robimy z niego – jako społeczeństwo – zły użytek. Robimy, bo chcemy, bo część z nas tego chce i do tego dąży. Rozkrusza tę normę także nasza polska kultura wysoka, a przynajmniej jej znaczna część. Kinga Dunin pisała przed kilku laty o konieczności przekroczenia normy monogamii: „(...) w dzisiejszych czasach, kiedy wciąż rośnie oczekiwana długość życia, oznacza to jakieś 50–60 lat relacji, która zawsze w jakimś sensie odcina nas od innych możliwości i innych ludzi.

Jeśli komuś to wystarcza, to pół biedy, ale jeżeli oznacza zamknięcie, frustrację seksualną i emocjonalną? Rezygnację, bo nic lepszego się nie trafiło? Uzależnienie? Interesowność i wygodnictwo? Czy wówczas również warto bronić monogamii? Czy nie jest lepiej, choć może trudniej, zdecydować się na samotność? Albo poszukać nowych związków? Może zamiast małych, nuklearnych rodzin lepsze są związki „poligamiczne" – nie w sensie wielożeństwa czy wielomęstwa, ale większej liczby istotnych związków emocjonalnych, w większej lub mniejszej (czasem żadnej) mierze uzupełnianych seksem, równie silnie przeżywanych i pielęgnowanych.

Postulowana monogamia w symboliczny sposób wyróżnia jedną relację i jej przydaje szczególnego znaczenia, czy jednak wielość takich relacji nie byłaby po prostu lepsza, ciekawsza, bardziej rozwijająca, tworząca gęstszą sieć społecznych powiązań? Czy w tak zwanych dobrych małżeństwach nie ma czegoś egoistycznego, aspołecznego?" (Krytyka Polityczna, 16-17, 2009).

Tak więc herold(ka) nowej etyki chciał/łaby, ażebym podzielił się swoją żoną z innym panem, albo – czemu nie? – z inną panią, lub też – co byłoby w myśl tych założeń najbardziej postępowe – z innymi panami i paniami równocześnie. Stworzylibyśmy wtedy wielką nadrodzinę, w której rozmaitość i intensywność relacji międzyludzkich wzniosłaby się na jakiś wyższy poziom. I nikt już by tam nie odczuwał frustracji seksualnej...

Normę wierności rozkruszają liderzy opinii, gdy przy takiej okazji jak zapowiedź rezygnacji papieża wywodzą, jakim nieszczęściem dla ludzkości jest etyka katolicka w ogóle, a szczególnie w kwestiach seksu i seksualności, tudzież w kwestiach bioetycznych.

Na przykład Jacek Żakowski przed kilku dniami: „Osiem lat temu Jan Paweł II powiedział rzecz niezwykle ważną (...). Że życie jest wielką wartością, ale trzeba ją ważyć, kładąc na drugiej szali jakość życia. (...) wskazanie problemu otworzyło katolickiej bioetyce furtkę do poszukiwania niezbędnych rozstrzygnięć. (...) Bo jeśli nie samo życie się liczy, lecz także jego jakość, to bardzo wiele kontrowersyjnych tematów zostaje otwartych – od aborcji (przynajmniej w jakichś okolicznościach) po wartość związków, które Krystyna Pawłowicz nazywa jałowymi (...)" („Gazeta Wyborcza", 18 lutego 2013).

Żakowski chce chyba przez to powiedzieć, że nowy papież zasłuży na jego i podobnie myślących pochwałę dopiero wtedy, gdy przekroczy tabu w kwestii eutanazji, aborcji i związków jednopłciowych. Dopiero wtedy będzie można uznać, że Kościół jest rzeczywiście otwarty. Do tego czasu można i należy Kościół nieustannie szantażować (jego własnymi, to prawda) aspiracjami do otwartości na świat.

I to jest nowe. Bo wprawdzie Kościół już od XVI wieku jest pod ostrzałem krytyki nowoczesności (nb. często słusznie), ale dopiero w naszej dobie stało się tak, że warunek, jaki mu stawiają rzecznicy nowoczesności, aby go uznać za tolerowalny, jest taki, że ma on zgodzić się z etyką samospełnienia. Kościół, który zaakceptowaliby Daniel Cohn-Bendit pospołu z Jackiem Żakowskim, Kingą Dunin, Magdaleną Środą i Janem Hartmanem, to byłby chyba Kościół, który wykonuje za świat pewne posługi, uznane za nie do pogodzenia z postulatem samospełnienia (np. prowadząc domy starców czy szpitale dla przewlekle chorych), ale nie stawia mu już jakichkolwiek wymagań etycznych.

To trochę – co do zasady – przypomina wizję Kościoła-niemowy pod rządami komunistycznymi, w Polsce taką wizję pomagał komunistom urzeczywistnić Bolesław Piasecki. Pomysł był taki, że katolicy mają prawo zachować swój dogmat wiary, byleby tylko nie wyprowadzali zeń żadnych wniosków co do oceny komunizmu. Katolicy, wedle tej wizji, mogli chodzić co niedziela do kościoła, byleby tylko nie mówiono im tam, że więzienie AK-owców i skazywanie ich na śmierć za faszyzm jest złe; owszem, ksiądz proboszcz powinien karnie czytać z ambony kolejne oświadczenia episkopatu sławiące sprawiedliwe rządy towarzysza Bieruta, towarzysza Minca i towarzysza Bermana.

Kardynał Wyszyński, chociaż bardzo długo szedł na ustępstwa, próbując „ratować substancję", w końcu musiał stanąć twarzą  w twarz z tym dylematem: czy Kościół, który instytucjonalnie przetrwa („ratowanie substancji") na takich warunkach, będzie jeszcze sobą? I uznał, że jednak nie będzie.

Etyka samospełnienia

Podobnie dzisiaj można pytać, czy człowiek jako taki, niekoniecznie katolik (bo obrona etyki powinności nie musi wywodzić się z katolickich źródeł) będzie jeszcze sobą, gdy zaakceptuje wszystkie postulaty etyki samospełnienia.

Alain Finkielkraut nie wywodzi swojej filozofii z chrześcijaństwa, a w każdym razie nie wywodzi jej wyłącznie z chrześcijaństwa, już raczej (gdy chodzi o inspiracje religijne) z judaizmu. Francuski filozof broni koncepcji miłości jako czegoś wyjątkowego i wiecznotrwałego, co jest stanowiskiem frontalnie sprzecznym z dominującą etyką samospełnienia.

Finkielkraut: „Valery powiada: »Odmowa długiego trwania jest znamieniem naszej epoki. Zaczęła się era prowizoryczności«. Heidegger dodaje: »Być dzisiaj, znaczy być zastępowalnym. Dla każdego przedmiotu istotne jest to, że może zostać wykorzystany, co rodzi postulat jego zastąpienia przez nowy przedmiot«. Ale miłość jest wtedy, gdy postrzegamy drugiego jako kogoś niezastępowalnego i mówimy mu to. (...) Oczywiście można kochać, a potem przestać kochać. Jeśli miłość jest tylko uczuciem, wtedy mierzy się ją wedle jej intensywności i wtedy nie mamy nic do dodania. Ale być może ona jest także odkryciem tego, co człowiek może mieć w sobie nadzwyczajnego, unikalnego. To odkrycie nie może, moim zdaniem, zostać zużyte, nadwątlone, zniszczone przez czas, ono się pogłębia z biegiem czasu" („Le Point", 22 września 2011).

Jarosław Gowin też nie wywodzi zasad etycznych, których obowiązywania chce bronić, z katolicyzmu. Gowin odkrył je, studiując katolickich (głównie) myślicieli, ale stoi na stanowisku, że w pewnej mierze można je zastosować jako obowiązujące w pluralistycznym społeczeństwie. Przecież jego (zarzucona przez Platformę Obywatelską) koncepcja rozwiązania problemu zapłodnienia in vitro nie była skopiowaniem etycznych postulatów katolickich jeden do jednego. Część z tych postulatów nie została w tej koncepcji uznana za zgodną z ogólnym konsensusem moralnym społeczeństwa. Zatem przygotowany projekt ustawy opierał się na aksjologii, którą jej autor uważał za możliwą do zaakceptowania przez ogół (nie znaczy przez wszystkich, bo to niemożliwe) Polaków.

Cokolwiek byśmy powiedzieli o tym projekcie złego, nie da się nie zauważyć, że ta konstrukcja aksjologiczna odwołuje się do etycznego konsensusu. Cokolwiek byśmy dobrego powiedzieli o koncepcji antymonogamiczności Kingi Dunin (ja sam nie mam o nim do powiedzenia zgoła nic dobrego, ale pluralizm zobowiązuje), trudno nie zauważyć, że nie odwołuje się ona do etycznego konsensusu, lecz przeciwnie: do misji małej grupy, próbującej – patrząc z tej perspektywy – wyzwolić Polaków z zacofania.

Na razie jest to mała grupa, ale ponieważ posługuje się chwytliwym hasłem samospełnienia (w wersji tabloidowej: „zrób sobie dobrze") jej zwolenników przybywa. I będzie przybywać. Dlatego wydaje mi się, że fakt, iż oddając naszych starych rodziców „do zakładu", jeszcze się tego wstydzimy, jest przejściowy. Bo skoro naczelnym drogowskazem życiowym ma być nasza samorealizacja, no to w oczywisty sposób powinność opiekowania się starym rodzicem stoi temu na przeszkodzie.

Wybór Lee

Tak jak stanęła na przeszkodzie Lee (kreacja Meryl Streep), która nie wyobrażała sobie, żeby w momencie, kiedy ukończyła studia podyplomowe i ma szansę na nowo ułożyć sobie życie, miała zaopiekować się starym ojcem i starą ciotką („Pokój Marvina", reż. Jerry Zaks, 1996). W końcu Lee nie miała dotąd łatwego życia, opuścił ją mąż, czy może tylko ojciec jej dzieci, dość że musiała te dzieci sama wychowywać, nie bez kłopotów. Kiedy więc może wreszcie w tym swoim trudnym życiu wykonać jakiś skok, awansować zawodowo, a więc i materialnie, a więc i społecznie, poczuć się pewniej, bardziej autonomicznie, to dlaczego akurat wtedy ta cholerna Bessie (kreacja Diane Keaton) wymaga od niej porzucenia tych wszystkich planów? No dlaczego, do jasnej cholery!?

Finkielkraut mówi, że człowiek, którego kochamy, jest niezastępowalny, a to znaczy, że kiedy powinie mu się noga, w rezultacie czego staje się głodny, chory albo w więzieniu, nie przestajemy go kochać, bo on jest ciągle tożsamy z tym, którego znaliśmy, gdy był jeszcze syty, zdrowy i na wolności. Bessie raczej nie czytywała Finkielkrauta, ale skądś to miała, że po swojemu rozumiała podobnie. Więc kiedy Lee mówi jej, że nie chce zrezygnować ze swojego dotychczasowego wartościowego życia, Bessie odpowiada jej: „Ja też miałam wspaniałe życie. Miałam kogo kochać", mając na myśli ojca, któremu trzeba zmieniać pampersy i ciotkę, która zdziecinniała do poziomu 10-letniego dziecka. Z tego wynika, że dla niej ojciec jest istotowo tym samym człowiekiem, którym był przed okresem pampersowym, a ciotka jest istotowo tym samym człowiekiem, którym była przed okresem zdziecinnienia.

Trudne? W wykonaniu – bardzo. Bywa, że ponad siły. Dlatego rozumiem ludzi, którzy w takich czy podobnych sytuacjach mówią: poddaję się, nie sprostam temu wyzwaniu.

Trzeba takich ludzi rozumieć, nie mamy prawa ich osądzać, nie będąc przecież w ich – co tu dużo gadać – diablo trudnej sytuacji. Ale jednego wolno nam od nich oczekiwać: żeby nie dezawuowali tych, którzy sprostali.

Rozumiem byłego dominikanina Bartosia, że było mu w zakonie jakoś (nie wiem dokładnie, jak) źle. Ale nie rozumiem i nie akceptuję, gdy p. Bartoś drapuje się w szaty bohatera. Bo to jest fałsz. Ojciec Bartoś okazał się słabym człowiekiem, w każdym razie za słabym na wyzwanie, przed jakim stanął, niechże więc raczy pan Bartoś nie chwalić się teraz swoim postępkiem, bo naprawdę nie ma czym. Można go zrozumieć (usprawiedliwić?) jak każdą ludzką słabość, ale nazywanie jej oznaką dojrzałości to fałsz.

Podobnie można zrozumieć ludzi, którzy się w małżeństwie zdradzają czy rozwodzą, ale nazywanie tego jakimś postępem moralnym (pomijam sytuacje zupełnie skrajne typu przemoc domowa) to fałsz. Podobnie można zrozumieć naszą filmową Lee, gdy nie chce podjąć wyzwania, ale gdy ona sama opisuje to w kategoriach wyzwolenia czy samospełnienia – w tym też jest fałsz.

Przykład Wildsteina

Nie wiemy, jaka na pewno będzie ewolucja konsensusu etycznego Polaków, ale wiemy, że na razie strzałka przesuwa się w stronę Kingi Dunin i Jacka Żakowskiego.

Bogu dziękować, nie wszyscy chcą się temu biernie przyglądać. Otóż są w Polsce taternicy, którzy dedykowali trudne podejście na wschodniej ścianie Mnicha (zwane Aleją Potępienia) Bronisławowi Wildsteinowi za jego wierność wobec nieżyjącego przyjaciela, Stanisława Pyjasa. Ci trzej ludzie, którzy wiedzą, co to strach i co to przełamywanie strachu, dedykując tę drogę Wildsteinowi, powołali się na alpinistyczną maksymę: „Przyjaciela nie pozostawia się w górach, nawet jeśli jest już tylko bryłą lodu".

Są młodzi ludzie, którzy chcą bronić publicznie wartości małżeństwa, organizując facebookową akcję „Wierność jest sexy".

Są inni młodzi ludzie, którzy skrzykują się właśnie w Krakowie, żeby powiedzieć głośno, co myślą o bandytach, którzy kilka dni temu oblali farbą pomnik „Inki" (Danuty Siedzikówny), dziewczyny z AK skazanej na śmierć i zabitej przez właścicieli wczesnej Polski Ludowej.

Wildstein niespecjalnie zabiegał o samospełnienie, kiedy, wyśmiewany przez opiniotwórcze media i skazywany przez sądy III RP, dokopywał się do prawdy o śmierci swojego przyjaciela. Szło mu raczej, frajerowi wedle etyki samospełnienia, o coś zupełnie innego.

Podobnie wielu z tych broniących małżeństwa, których z pewnością pociąga niejedna młodsza i ładniejsza kobieta z sąsiedztwa; młodszy i ładniejszy mężczyzna z sąsiedztwa. Podobnie jak wielu tych młodych, którzy bronią pamięci „Inki", nie zważając na to, że w opiniotwórczych mediach „żołnierze wyklęci" są przedmiotem kpin.

Czy tacy ludzie potrafią powstrzymać energiczny, jak dotąd, pochód etyki samospełnienia? Tego nie wiemy. Ale wiemy, jaka jest sytuacja i co nam wypada w tej sytuacji zrobić.

Ci, którzy chcieliby się przyłączyć do etyki powinności, muszą pamiętać, że każda postawa etyczna ma swoją wersję integrystyczną. Wierność Kościołowi może się wyrodzić w wierność typu arcybiskupa Lefebvre'a (tytuł pisma polskich lefebvrystów" „Zawsze Wierni") – nie zalecam.

Ale powinni też pamiętać, że ich wybór będzie często przedstawiany jako obciachowy. Że ich wybór będzie drażnił i będzie przeszkadzał wielu ludziom wpływowym. I że w efekcie niekiedy przyjdzie im za ten wybór słono zapłacić. Lepiej wiedzieć to zawczasu.

Autor jest dziennikarzem i publicystą. W latach 1984–1991 pracował w „Tygodniku Powszechnym". Od 1993 do 2005 roku był publicystą „Gazety Wyborczej". Obecnie jest publicystą tygodnika „W Sieci" oraz portali wPolityce.pl i Interia.pl

O. Jacek Krzysztofowicz, ceniony gdański dominikanin, postanawia odejść z zakonu. To smutne, ale ani nowe, ani dziwne. Dziwne i nowe jest tylko to, że duszpasterz decyduje się w pożegnalnej mowie do wiernych wysunąć argument, że oto teraz wreszcie po latach spędzonych w habicie dojrzał do normalnej, ludzkiej miłości, przed którą wiele lat chronił się „stając za ołtarzem i nim się odgradzając od świata i ludzi".

Zakonnik, który porzucając habit, porzuca przecież i zawodzi tysiące ludzi, którzy mu zaufali, nie mówi o tym zaufaniu i o tym sprzeniewierzeniu się. Mówi za to, że jego krok jest aktem dojrzałości. Tak – też – wygląda dziś w Polsce kapłaństwo Kościoła katolickiego. Oczywiście dalece nie wyłącznie tak, ale tego „też" kilka czy kilkanaście lat temu nie dałoby się nawet wyobrazić.

Zanim to stało się możliwe, były wydarzenia analogiczne wśród celebrytów. Stanisław Sojka najpierw publicznie afiszuje się jako przykładny mąż i ojciec, a potem publicznie oświadcza, że dopiero przy swojej nowej kobiecie wie, co to miłość. Coś podobnego robi Zbigniew Zamachowski. Coś podobnego – były premier i niegdysiejszy działacz Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego Kazimierz Marcinkiewicz. I znowu to, że mężczyźni zdradzają swoje żony (a kobiety swoich mężów) nie jest żadną nowością. Nowością jest brak żenady, żeby o tym mówić w tonie przechwałki. A także, żeby o tym mówić tabloidom, z wszystkimi tego konsekwencjami dla jakości przekazu.

Coraz częściej oddajemy swoich starych rodziców do wyspecjalizowanych zakładów opiekuńczych. Takie instytucje zawsze istniały (bywa, że skorzystanie z nich jest koniecznością), ale teraz jest ich więcej, a to znaczy, że korzystamy z nich częściej i chętniej. Tyle że jeszcze się tym publicznie nie chwalimy. Tu jeszcze działa wstyd.

Coś się w nas zmienia na naszych oczach: od kilku czy może od kilkunastu lat stajemy się społeczeństwem, w którym wstyd nie jest już ochroną, jaką dawniej był. Przed czym dawniej chronił nas wstyd? Nie chronił, rzecz jasna, przed zdradami i niewiernościami, bo takiej skutecznej ochrony – jak świat światem – nie było i nie ma. Ale podtrzymywał normę wierności jako taką. Norma bywała przekraczana, bo takie jest życie, ale nie mówiliśmy wtedy jeszcze, że nie ma normy.

Kruszenie norm

Jeszcze nie mówiliśmy, że to nie ma znaczenia, że duszpasterz opuszcza swoich wiernych, bo przecież odnalazł prawdziwą miłość swego życia. Jeszcze nie mówiliśmy, że to nie ma znaczenia, że mąż i ojciec opuszcza swoją rodzinę, bo przecież wreszcie w nowym związku odkrył, co to seks. Zgoda, jeszcze ciągle nie mówimy, że nie ma problemu, gdy oddajemy starego rodzica „do zakładu". Jeszcze tego nie mówimy, bo ciągle wyczuwamy, że to nie jest w porządku. Jeszcze nie – ale na jak długo tego „jeszcze"?

Dziś status normy tego rodzaju staje się coraz bardziej kruchy. Najbardziej rozkrusza ją, rzecz jasna, kultura masowa: te wszystkie głupawe, ale bardzo oglądane reality show, kolorowe magazyny dla młodzieży itd. Czy się nam to podoba, czy nie, to nieuchronny produkt uboczny okcydentalizacji: otwartych granic, dostępu do zachodnich towarów, w tym również do tamtejszego chłamu popkultury.

Pozostało 81% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy