Długo nie pamiętałem o tym nijakim, beznadziejnie nieważnym czymś, jak najtrafniej można opisać krzak perekotypola, dopóki nie przyjrzałem się, acz w maleńkiej skali, jego uciążliwej wędrówce na dzikiej plaży w Aheloj, koło Burgas. Podrywający się do lotu, napastliwy krzaczek przeganiał siedzących z rzadka turystów i obijał się, jak o wrota piekieł o tablicę z napisem: zakaz kąpieli, brak ratownika. Macki perekotypola próbowały się wkręcić i w mój ręcznik, ale sprawnym ruchem podbiłem intruza i pozwoliłem pofrunąć mu dalej. I po co ten lot? Zadałem sobie w duchu pytanie, odpowiadając dopiero po chwili zastanowienia, że perekotypole, zwane czasem burzanem właśnie, w ten sposób walczy o przetrwanie. Jego wędrówka to nic innego jak zasiew podobnych do piasku nasion, z których wiosną, po deszczach wyrastają wątłe pędy potomków azjatyckiego nomady.
Plaża w Aheloj nie jest jednak w Azji, tylko nad Morzem Czarnym. Niezbyt szeroka, podpierająca lessowy klif, nie ma wiele do zaoferowania. Piasek, miejscami czarny, pokryty fiszbinem wyschłych wodorostów, lizany pianą długich fal, kryje skąpe zasoby skarbów, wśród których na plan pierwszy wysuwa się stercząca zwykle kolcami do góry pomarańczowa muszla lokalnego gatunku ślimaka. To opuszczone schronienie żarłocznej rapany, brutalnego ludożercy, który wytrzebił na tych wodach większość gatunków mięczaków. O innych trofeach, bursztynie, perłach, drobinkach korali trzeba zapomnieć. A jednak pachnie ten piasek Orientem, faluje słonecznym żarem, parzy stopy i każe uciekać w cień skwierczącym od gorąca mrówkom. Obok morze zielone i błękitne, zależnie od pogody zmącone bądź kryształowo czyste. Morze, które tak fascynowało Greków i Rzymian legendą Kolchidy, że dali mu miano Pontus Euxinus, „Morza Gościnnego".
Stambuł jest stąd o rzut kamieniem. Bajkowy Neseber ściga się na uśmiechy z pełnym starożytności Sozopolem. Wszędzie bizantyjskie ruiny. Charakterystyczne kościółki z murami, gdzie cegła przeplata się ze skałą i błyska błękitem majoliki. Chrześcijaństwo mają tu od czasów Konstantyna, czyli niecałe 1700 lat, ale chrześcijaństwo nie było pierwsze. Wcześniej żyli w tych stronach Scytowie, Trakowie i osadnicy z Miletu. Sąsiedzka Apollonia Pontyjska, czyli Sozopol, chwaliła się wielkim posągiem Apolla dłuta Kalamisa. Był to port dla świata starożytnego tak ważny i symboliczny, że na monetach tu bitych od najwcześniejszych czasów godłem była kotwica. Minęły wieki i zaciąg do swoich armii prowadzili w tych stronach Filip i Aleksander Macedońscy, a stąd pochodzący hoplici przemierzali pustkowia Azji, przeklinając kurz, spiekotę i raniące ich stopy, wędrowne krzaki perekotypola.
Historia zatacza kolejny krąg. Czyż nie? Ale nie o takich jej odsłonach tym razem. Miasteczko Acheloj było świadkiem wielkiej wojny dużo później, bo w 917 roku po Chrystusie, kiedy kości obu Macedończyków zdążyły rozpaść się w pył. Gdzie? Przynajmniej w przypadku młodszego do dziś nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że 20 sierpnia 917 roku car Symon I Wielki starł się na pastwiskach pod Aheloj z armią bizantyjskiego wodza Leona Fokasa. Krwawa bitwa, która przeszła do historii jako starcie pod Acheloos pogrążyła bizantyjskie pułki we krwi, a imperium w beznadziei i sromocie. Wedle legendy na polach, gdzie dziś wielkie żuki kombajnów koszą owies i kukurydzę, padło od miecza 90 tysięcy mężów, w większości wojaków z Bizancjum. Pochowano ich po przegranej bitwie w wielkich rowach, których położenie rozmyły na wieczność bezwzględne deszcze czasu.