Bliźniacy Engela

Michał i Marcin Żewłakowowie razem zaczynali grać w piłkę i razem kończą kariery

Publikacja: 20.04.2013 01:01

Wrzesień 2012, mecz ekstraklasy: GKS Bełchatów – Legia Warszawa. Bratobójczy mecz. Legia wygrała 2:0

Wrzesień 2012, mecz ekstraklasy: GKS Bełchatów – Legia Warszawa. Bratobójczy mecz. Legia wygrała 2:0

Foto: Fotorzepa, Marian Zubrzycki

Michał jest kapitanem Legii, ale coraz częściej zajmuje miejsce na ławce rezerwowych. Marcin był do lutego zawodnikiem Korony Kielce, jednak tuż przed rozpoczęciem sezonu zrezygnował z gry.

– Miałem już dość. Coś, co przez prawie 20 lat sprawiało mi przyjemność, stało się nużące. Ile można słuchać w szatni tych samych dowcipów i śmiać się za 20. razem przez grzeczność. Jeszcze w Belgii, kiedy trener kazał nam się stawiać w klubie na godzinę przed treningiem, liczyłem z moim irlandzkim kolegą, ile godzin w ten sposób marnujemy i co pożytecznego można by w tym czasie zrobić. Już się w życiu nagrałem i z czystym sumieniem mogę zacząć robić coś innego. Michał też ma plany na nowe życie – mówi mi Marcin Żewłakow. Na pewno żaden z nich nie powiększy grona bezrobotnych.

Trybuny stadionów pełne są byłych piłkarzy, których kibice kiedyś nosili na rękach, a dziś trudno ich poznać w ubraniach, z których dawno wyrośli, niemodnych butach, z twarzami w nieokreślonym kolorze, roztaczających zapachy niezachęcające do bliższego kontaktu. Stoją pod bramami stadionów, których byli bohaterami, i proszą się, żeby ich wpuszczono. Niemal każdy piłkarz, który zrobił karierę, mówi, że miał w pierwszym klubie jakiegoś kolegę, który przerastał go talentem, ale nie szły z nim w parze cechy charakteru. I zasilał kategorię pod nazwą „zmarnowany talent".

Z dobrego domu

W przypadku Żewłakowów niemal wszystko od samego początku układało się wzorcowo. Chłopcy pochodzili z dobrego domu, a za sąsiada mieli młodego trenera, który szybko poznał się na ich talencie. Ten dom był typowym warszawskim blokiem przy ulicy Łukowskiej na Pradze, w pobliżu dzisiejszego centrum handlowego Promenada. Trener nazywał się Jerzy Smoliński, prowadził przez lata reprezentację Warszawy juniorów. Najpierw uczył Michała i Marcina gry w drużynie szkoły podstawowej, potem w Drukarzu, wreszcie w Marymoncie.

– To są chłopcy z Grochowa – mówi Jolanta Żewłakow, matka Michała i Marcina. – Grochów to Praga, ale Łukowska to nie Brzeska. Chłopcy nie dawali sobie w kaszę dmuchać, ale ulica ich nie wychowywała. Po naszym podwórku chodzili Hanna Gronkiewicz-Waltz i profesor Marek Safjan. Niedaleko mieszkał Tomek Smokowski, kolega chłopców, dziś szef sportu w Canal+. Tutaj ludzie mieli praskie charaktery, ale i plany niekończące się na szkole podstawowej.

Urodzili się 22 kwietnia 1976 roku w szpitalu wojskowym przy ulicy Szaserów. Dzieciństwo w ostatnich latach PRL, wczesna młodość w młodym kapitalizmie. Mama była pielęgniarką między innymi w Centralnej Przychodni Sportowo-Lekarskiej i laborantką w stacji krwiodawstwa. Ojciec, jak się mówi w Warszawie, „jeździł na taksówce". W domu nie było luksusów, ale nie było też niedostatku.

Do Drukarza trafili nie tylko za sprawą Jerzego Smolińskiego. Klub ma stadion w parku Skaryszewskim, niedaleko domu i szkoły na Zbaraskiej, w której się uczyli. Podczas imprez sportowych mama pełniła „na Drukarzu" dyżury pielęgniarskie i zabierała ze sobą chłopaków. Biegali po resztkach starej bieżni, na której przed wojną Stanisław Petkiewicz pokonał fińskiego arcymistrza biegów długich Paavo Nurmiego. Albo schodzili na brzeg Jeziorka Kamionkowskiego, gdzie wiatr przynosił czasami zapachy z fabryki Wedla.

Kiedy mieli po dziesięć lat, rodzice zapisali ich do harcerstwa. Pojechali na zuchowy obóz i przysłali stamtąd kartkę, którą mama do dziś trzyma w swoim pudełeczku skarbów. Ona miała nadzieję, że napiszą, jak im tam jest i czy nie tęsknią. A oni poinformowali ją, że założyli drużynę piłkarską. Cała kartka składała się z imion i nazwisk członków tej drużyny.

Kościół widzieli z okien mieszkania, a ksiądz wiedział, że musi zachęcić młodzież do odwiedzania świątyni, i nie robił tego nachalnie. Michał i Marcin powiedzieli po latach: – Wychowywaliśmy się w katolickiej rodzinie, ale ministrantami zostaliśmy dlatego, że na plebanii był stół do ping-ponga i ministranci mogli grać bez kolejki.

Dawali się lubić

Od kiedy Michał i Marcin zaczęli być znani, ich ojciec Gabriel stał się jedną z popularnych postaci futbolowej Warszawy. Był na każdym ich meczu w Polonii lub reprezentacji, przychodził na Konwiktorską także wtedy, kiedy synowie mieszkali już za granicą. Dla niego kariera chłopców była odłożonym w czasie spełnieniem własnych marzeń. Zaczynał jako trampkarz w Legii pod okiem Wacława Kuchara, przedwojennej legendy Pogoni Lwów. Ale też na tym poziomie zakończył karierę.

Tata zabierał synów na wiele odbywających się w weekendy imprez sportowych. – Oglądaliśmy walki bokserskie w Hali Gwardii i hokej na Torwarze. Byliśmy też na meczu na Stadionie Dziesięciolecia. Mieliśmy wtedy po siedem lat, więc nie bardzo nas obchodziło, kto z kim gra. Dopiero znacznie później dowiedzieliśmy się, że byliśmy świadkami ostatniego meczu Polaków na tym stadionie, z Finlandią. Paweł Janas, który został moim trenerem w reprezentacji Polski, zakończył historię stadionu samobójczym strzałem – wspomina Michał.

Kiedy już trochę podrośli, liznęli prawdziwej piłki w Drukarzu i Marymoncie, wyjechali pierwszy raz za granicę na turnieje młodzieżowe do Danii i Francji. Mieli po kilkanaście lat. Wyglądało to tak, że do autokaru pakowała się cała drużyna, kilkoro rodziców lub opiekunów. Do luków oprócz osobistych bagaży wkładano sprzęt piłkarski i zapasy jedzenia – żeby było taniej, bo płacili za to rodzice. Jeśli jakiś dzieciak miał talent, a rodziców nie było stać na taki wyjazd, zrzucali się pozostali.

Żewłakowów było stać, ale mama nie raz gotowała obiady, schowana z innymi matkami za autokarem, żeby nie rzucać się w oczy. Bogaci Francuzi szli na korty ze swoimi dunlopami i wilsonami w torbach sportowych, a obok skromni Polacy gotowali pomidorową z torebki.

Te turnieje dużo chłopcom dały. Zobaczyli kawałek świata, przekonali się, że ich rówieśnicy z innych krajów wcale nie są lepsi. Problemem był tylko język, bo nie bardzo wiedzieli, co się do nich mówi. Matka też to zauważyła i przez kilka lat dzień braci składał się ze szkoły, dwóch treningów i angielskiego wieczorami. Dziś każdy z nich mówi kilkoma językami – po angielsku, francusku, flamandzku, serbsku, a porozumienie się po niemiecku czy grecku to też nie problem.

– Chłopcy mieli szczęście, że przez całe życie trafiali na swojej drodze na przyzwoitych ludzi – mówi Jolanta Żewłakow. – Najpierw na ich talencie poznał się Jerzy Smoliński, w Belgii opiekowali się nimi Włodek Lubański, Stasiu Gzil i belgijski trener Hugo Broos. Ale oni też dawali się lubić. Kiedy już zaczęli zarabiać, a mieszkali jeszcze z nami, postanowili dawać jakąś miesięczną kwotę na utrzymanie. Czułam się wyrodną matką, biorąc te pieniądze, więc nic im nie mówiąc, odkładałam je na bok. Kiedyś zepsuła się nam pralka, do której wrzucali swoje rzeczy po treningach. A wrzucali razem z błotem z boiska. Kiedy fachowiec od pralki zajrzał do środka, załamał ręce. – Pani piasek pierze w tej pralce? Nie było rady, trzeba było kupić nową i na to poszły pierwsze pieniądze zarobione przez chłopców.

Transferem z Polonii do SV Beveren w Belgii zajmował się ich ówczesny menedżer Włodzimierz Lubański. Legendarny polski piłkarz był napastnikiem Górnika, więc kiedy siadał z chłopakami przed telewizorem, żeby przeanalizować nagrany mecz, zwłaszcza walczący w ataku Marcin mógł się dowiedzieć czegoś o swojej grze.

Ale dom w Belgii stworzyli „Żewłakom" Gzilowie. Stanisław Gzil, były napastnik Górnika, przez kilka lat grał w Beerschocie Antwerpia, Berchem i Westerloo, a potem został w Belgii trenerem. I właśnie do niego w Beveren trafili Michał i Marcin.

– Pan Gzil na treningach nie mógł nas faworyzować. W klubie było kilku cudzoziemców i trener powtarzał każdemu, że jego narodowość to tylko wpis w paszporcie, a na boisku nie ma lepszych ani gorszych. Ale po zajęciach brał nas z Michałem na bok i tłumaczył jeszcze raz, wprowadzając przy okazji w zawiłości języka flamandzkiego. A potem zapraszał nas do domu na kolację – wspomina Marcin Żewłakow.

Gzilowie mają dwóch synów, nieco starszych od Michała i Marcina, ale nie na tyle, żeby nie znaleźć wspólnego języka. I chłopcy czuli, że ponad tysiąc kilometrów od rodziny w Warszawie, w Kapellen mają namiastkę domu. Do dziś obydwaj wysyłają do Gzilów kartki lub dzwonią z życzeniami, a pani Kazia Gzilowa nie mówi o nich inaczej jak „Marcinek" i „Michałek".

Rozdzieleni

Przełom w ich życiu nastąpił w roku 2002. Grali już wtedy w lepszym klubie – Mouscron. Po mistrzostwach świata w Korei, w których obydwaj wzięli udział, chciało ich kupić FC Brugge. To był najlepszy moment na odejście, mieli po 26 lat. Brugia dawała 2 mln euro za obydwu, a Mouscron chciało 3 mln. Kluby nie osiągnęły porozumienia.

Ale trener Hugo Broos przechodził wtedy z Mouscron do najsłynniejszego belgijskiego klubu Anderlechtu Bruksela i zabrał ze sobą Michała. Anderlecht zapłacił za niego milion dolarów. O Broosie mówiono, że jest zastępczym ojcem Marcina. – Ja naprawdę grałem dla niego – mówi Marcin. – Więc kiedy odchodził z klubu, koledzy śmieli się: co z niego za ojciec, skoro wziął brata, a nie ciebie.

Pierwszy raz w życiu zostali rozdzieleni. Po dwóch miesiącach Michał chciał wracać, ale w Anderlechcie zdobył mistrzostwo Belgii i zagrał w Lidze Mistrzów i został. Po czterech sezonach spędzonych w Brukseli przeniósł się do Olympiakosu Pireus, gdzie powtórzył te sukcesy.

Marcin nie miał tyle szczęścia. Został w Mouscron jeszcze na trzy sezony, ale w pierwszych tygodniach po wyjeździe stracił skuteczność napastnika. Pojechał na kilka miesięcy do Metz, gdzie też nie udało mu się strzelić żadnej bramki, ale przynajmniej poznał grającego tam młodszego o osiem lat Ludovica Obraniaka. Wrócił więc do Belgii, aby w Mouscron i w Gent śrubować swoje osiągnięcia. Aż pobił rekord Włodzimierza Lubańskiego w lidze belgijskiej. W ponad 200 meczach strzelił 91 bramek. Żaden inny Polak tyle tam nie osiągnął.

Spełniło się też inne marzenie Marcina. Podczas dwóch lat spędzonych w APOEL Nikozja na Cyprze nie tylko zagrał w Lidze Mistrzów, ale wbił nawet bramkę Chelsea na jej stadionie.

Kiedy skończył 30 lat i zastanawiał się, czy nie warto zmienić otoczenia, otrzymał bajeczną propozycję od japońskiego klubu Nagoya Grampus Eight.

– Pojechaliśmy z żoną na cztery dni do Japonii, żeby zobaczyć, w jakich warunkach miałbym grać – opowiada Marcin. – Klub bogaty, sponsorowany przez Toyotę. Grał tam kiedyś Tomek Frankowski, a Arsene Wenger był trenerem. Przyjęli nas wspaniale. Wyprodukowali już koszulkę z moim nazwiskiem i numerem, przygotowali moje zdjęcia, które miałem dawać kibicom. Spytali żonę, jakiego samochodu sobie życzy. Miałem tylko złożyć podpis na kontrakcie, który ustawiłby mnie do końca życia. Nie zostaliśmy tam z dwóch powodów. Nasze dzieci chodziły w Belgii do francuskiej szkoły, a w pobliżu Nagoi takiej nie było. A poza tym trochę się przestraszyłem. Uznałem, że jeśli w wieku 30 lat wsiąknę w tę Japonię, to już nigdzie indziej nie zagram. I wróciliśmy po czterech dniach. Straciłem prawdopodobnie największe pieniądze, jakie mógłbym zarobić, ale niczego nie żałuję.

Allez Michał! Vive Marcin!

Marcin wrócił do Polski latem 2010 roku. Michał rok później. Marcin trafił do Bełchatowa, Michał od razu został zawodnikiem Legii. Wystąpili w meczach przeciw sobie, ale, podobnie jak w lidze belgijskiej, robili wszystko, żeby się na boisku nie spotkać.

– Nie wyobrażam sobie życia poza Polską – mówi Michał. – Warszawa jest naszym miastem, tutaj mieszkają nasze rodziny, tu są nasze korzenie, wspomnienia i cmentarze naszych bliskich. To jest nasze miejsce.

W reprezentacji Polski najpierw zagrał Michał. W czerwcu 1999 roku trener Janusz Wójcik w ciągu kilku godzin zebrał reprezentację, bo trafił się akurat atrakcyjny wyjazd do Tajlandii. – Nie mam złudzeń, że znalazłem się wtedy w kadrze tylko dlatego, że byłem pod ręką, w Warszawie. Naprawdę dobre czasy zaczęły się, dopiero kiedy trenerem reprezentacji został Jerzy Engel. Nazywano nas zresztą „dziećmi Engela" – wspomina Michał.

Pojechali na mistrzostwa świata do Korei, gdzie Marcin strzelił bramkę Amerykanom. W reprezentacji grał do roku 2004. Razem 25 meczów i pięć goli. Michał został rekordzistą pod względem liczby występów w reprezentacji Polski. Rozegrał w niej 102 mecze i potem koledzy mówili na niego „Rudy". Tak się nazywał czołg z „Czterech pancernych i psa" o numerze 102. Grzegorz Lato ma na koncie 100 meczów w kadrze, a Kazimierz Deyna 97. – Różnica między nimi a mną polega na tym, że oni tworzyli historię, a ja nabijałem licznik – mówi skromnie Michał.

23 lutego 2000 roku pierwszy raz w historii polskiej reprezentacji znaleźli się w niej bliźniacy. – Graliśmy towarzyski mecz z Francją – wspomina Marcin. – Już kiedy wyszliśmy na stadion w Saint Denis i zobaczyliśmy 80 tysięcy ludzi na trybunach, nogi się pod nami ugięły. W szatni spojrzałem na protokół i zwątpiłem drugi raz. W składzie Francuzów byli sami mistrzowie świata: Fabien Barthez, Lilian Thuram, Laurent Blanc, Marcel Desailly, Didier Deschamps, Zinedine Zidane... Wystarczy? A u nas w ataku Marcin Żewłakow i Piotr Reiss. Czy my w ogóle jesteśmy w stanie dotknąć piłki?  Kiedy starłem się ostro z Desaillym, natychmiast go przeprosiłem. A on mnie poklepał i mówi: OK, młody, nic się nie stało. Tak trzeba grać. Zidane strzelił nam bramkę dopiero na trzy minuty przed końcem. Byłem szczęśliwy.

Przeżywała ten mecz także rodzina. Michał i Marcin byli wtedy zawodnikami Excelsioru Mouscron. Tam z Polski dojechali rodzice z młodszą o sześć lat siostrą Kasią i reszta rodziny. Wspólnie pojechali do Paryża. Bilety na mecz miał dla wszystkich odebrać podróżujący z nimi dziennikarz sportowy. I odebrał, ale zaniemógł i pod stadion nie dotarł. Zdesperowani rodzice zaczęli robić zrzutkę między sobą, ale po zakupach niewiele im zostało. Ostatecznie zebrali tyle, żeby kupić bilety najtańsze, na miejsca wśród średnio zamożnych Francuzów.

– Kiedy wchodziliśmy na trybuny, akurat orkiestra grała polski hymn – wspomina Jolanta Żewłakow. – Dostałam miejsce obok dwunastolatka, który przez cały mecz krzyczał „Vive la France" i „Allez Zizou". Nie chciałam być gorsza, więc darłam się „Allez Michał", „Vive Marcin". I zaprzyjaźniłam się z tym chłopcem, przynajmniej na półtorej godziny. Potem, już w Warszawie, kiedy oglądałam mecz nagrany na wideo, słyszałam, jak Dariusz Szpakowski mówił w komentarzu o wzruszonych rodzicach, którym synowie załatwili bilety na najlepsze miejsca na stadionie. Wtedy mogłam się śmiać, ale w Paryżu nie było mi do śmiechu – dodaje.

Żadnego „ruskiego" w rodzinie

Rok później bracia zagrali razem pierwszy raz w Warszawie. Na stadionie Legii, pięć kilometrów w linii prostej od domu na Grochowie. W eliminacjach do mistrzostw świata Polska pokonała Armenię 4:0. Pierwszą bramkę strzelił z karnego Michał Żewłakow, drugą Emmanuel Olisadebe, trzecią Marcin Żewłakow, a czwartą Bartosz Karwan. Następnego dnia siostra Gabriela Żewłakowa, pani Bożenka poszła jak zwykle do pracy w dziekanacie Politechniki Warszawskiej i dumna z siostrzeńców wręczyła każdemu pracownikowi „Przegląd Sportowy" ze sprawozdaniem z meczu. Nieświadomy niczego nocny stróż, który schodził ze swojej zmiany, powiedział: – Co za czasy, pani Bożenko. Niby Polska wygrała, a pierwszą bramkę strzelił ruski, drugą Murzyn, trzecią jakiś inny ruski i dopiero czwartą Polak. Pani Bożenka się uniosła: – Panie Zdzisiu, ja jestem Stelmaszczyk, a żadnego ruskiego w naszej rodzinie nie było.

Gabriel Żewłakow mówił, że dziadek ojca mieszkał we wsi Szigirinka w smoleńskiej guberni, ale był Polakiem. Dziadek ze strony matki nazywał się Więch i przed wojną był motorniczym warszawskich tramwajów. Dziadek Żewłakow urodził się w Łomży i był bileterem w kinie Praha. – Jesteśmy warszawiakami od trzech pokoleń, chociaż wywodzimy się ze wschodu – mówi Jolanta Żewłakow. – Mój dziadek był polskim Ukraińcem, który w ciągu jednej nocy podczas pierwszej wojny światowej stracił wszystko i wyjechał do Polski. A miał co tracić. Mieszkał na głównej ulicy Kijowa, Kreszczatiku. Kiedy Michał pojechał w roku 2005 do Kijowa, powiedziałam żartem, żeby poszukał kamienicy pradziadka.

Być może tej historii by nie było, gdyby inaczej potoczyły się losy ojca Jolanty Żewłakow, czyli dziadka Michała i Marcina. Podczas jednej z egzekucji w Palmirach (ale nie wiadomo czy tej, w której zginął Janusz Kusociński) dziadek stał już pod lufami niemieckich żołnierzy. Doznał jednak ataku serca i sekundę przed strzałami wpadł do wykopanego dołu. Niemcy nie zorientowali się, że żyje, a może był przywalony ciałami zabitych. Przeżył, uratowali go partyzanci.

Po zamachu na Kutscherę 1 lutego 1944 roku dziadek, jak wielu innych warszawiaków, trafił z łapanki do siedziby gestapo. Wtedy babcia zaszyła w kiecki carskie świnki i inne złoto, poszła w aleję Szucha, dała to komu trzeba i po trzech dniach dziadek wrócił do domu. Dziadek zmarł kilkanaście lat po wojnie, ojciec  zdążył się jeszcze nacieszyć sukcesami synów. Zmarł w listopadzie ubiegłego roku.

Szczęśliwa matka

Marcin jeszcze nie wie, co będzie robił. Może wznowi przerwane przed wyjazdem do Belgii studia w Wyższej Szkole Zarządzania. Może zajmie się czym innym. Na razie jest ekspertem TVP. Mieszka na Żoliborzu.

Michał jest na dobrej drodze, aby do tytułów mistrza Belgii i Grecji dodać mistrzostwo Polski. Potem ma zostać w Legii w roli dyrektora sportowego lub szefa skautów. Mieszka na Białołęce.

– Jestem szczęśliwa – mówi Jolanta Żewłakow. Chłopcy zrealizowali moje marzenia sportowe, córka po romanistyce na Uniwersytecie Warszawskim i wyższej szkole w Poitiers – naukowe. Cieszę się nimi wszystkimi i wnukami. Kolejnym pokoleniem warszawiaków w naszej rodzinie.

Michał jest kapitanem Legii, ale coraz częściej zajmuje miejsce na ławce rezerwowych. Marcin był do lutego zawodnikiem Korony Kielce, jednak tuż przed rozpoczęciem sezonu zrezygnował z gry.

– Miałem już dość. Coś, co przez prawie 20 lat sprawiało mi przyjemność, stało się nużące. Ile można słuchać w szatni tych samych dowcipów i śmiać się za 20. razem przez grzeczność. Jeszcze w Belgii, kiedy trener kazał nam się stawiać w klubie na godzinę przed treningiem, liczyłem z moim irlandzkim kolegą, ile godzin w ten sposób marnujemy i co pożytecznego można by w tym czasie zrobić. Już się w życiu nagrałem i z czystym sumieniem mogę zacząć robić coś innego. Michał też ma plany na nowe życie – mówi mi Marcin Żewłakow. Na pewno żaden z nich nie powiększy grona bezrobotnych.

Trybuny stadionów pełne są byłych piłkarzy, których kibice kiedyś nosili na rękach, a dziś trudno ich poznać w ubraniach, z których dawno wyrośli, niemodnych butach, z twarzami w nieokreślonym kolorze, roztaczających zapachy niezachęcające do bliższego kontaktu. Stoją pod bramami stadionów, których byli bohaterami, i proszą się, żeby ich wpuszczono. Niemal każdy piłkarz, który zrobił karierę, mówi, że miał w pierwszym klubie jakiegoś kolegę, który przerastał go talentem, ale nie szły z nim w parze cechy charakteru. I zasilał kategorię pod nazwą „zmarnowany talent".

Z dobrego domu

W przypadku Żewłakowów niemal wszystko od samego początku układało się wzorcowo. Chłopcy pochodzili z dobrego domu, a za sąsiada mieli młodego trenera, który szybko poznał się na ich talencie. Ten dom był typowym warszawskim blokiem przy ulicy Łukowskiej na Pradze, w pobliżu dzisiejszego centrum handlowego Promenada. Trener nazywał się Jerzy Smoliński, prowadził przez lata reprezentację Warszawy juniorów. Najpierw uczył Michała i Marcina gry w drużynie szkoły podstawowej, potem w Drukarzu, wreszcie w Marymoncie.

– To są chłopcy z Grochowa – mówi Jolanta Żewłakow, matka Michała i Marcina. – Grochów to Praga, ale Łukowska to nie Brzeska. Chłopcy nie dawali sobie w kaszę dmuchać, ale ulica ich nie wychowywała. Po naszym podwórku chodzili Hanna Gronkiewicz-Waltz i profesor Marek Safjan. Niedaleko mieszkał Tomek Smokowski, kolega chłopców, dziś szef sportu w Canal+. Tutaj ludzie mieli praskie charaktery, ale i plany niekończące się na szkole podstawowej.

Urodzili się 22 kwietnia 1976 roku w szpitalu wojskowym przy ulicy Szaserów. Dzieciństwo w ostatnich latach PRL, wczesna młodość w młodym kapitalizmie. Mama była pielęgniarką między innymi w Centralnej Przychodni Sportowo-Lekarskiej i laborantką w stacji krwiodawstwa. Ojciec, jak się mówi w Warszawie, „jeździł na taksówce". W domu nie było luksusów, ale nie było też niedostatku.

Do Drukarza trafili nie tylko za sprawą Jerzego Smolińskiego. Klub ma stadion w parku Skaryszewskim, niedaleko domu i szkoły na Zbaraskiej, w której się uczyli. Podczas imprez sportowych mama pełniła „na Drukarzu" dyżury pielęgniarskie i zabierała ze sobą chłopaków. Biegali po resztkach starej bieżni, na której przed wojną Stanisław Petkiewicz pokonał fińskiego arcymistrza biegów długich Paavo Nurmiego. Albo schodzili na brzeg Jeziorka Kamionkowskiego, gdzie wiatr przynosił czasami zapachy z fabryki Wedla.

Kiedy mieli po dziesięć lat, rodzice zapisali ich do harcerstwa. Pojechali na zuchowy obóz i przysłali stamtąd kartkę, którą mama do dziś trzyma w swoim pudełeczku skarbów. Ona miała nadzieję, że napiszą, jak im tam jest i czy nie tęsknią. A oni poinformowali ją, że założyli drużynę piłkarską. Cała kartka składała się z imion i nazwisk członków tej drużyny.

Kościół widzieli z okien mieszkania, a ksiądz wiedział, że musi zachęcić młodzież do odwiedzania świątyni, i nie robił tego nachalnie. Michał i Marcin powiedzieli po latach: – Wychowywaliśmy się w katolickiej rodzinie, ale ministrantami zostaliśmy dlatego, że na plebanii był stół do ping-ponga i ministranci mogli grać bez kolejki.

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał