Michał jest kapitanem Legii, ale coraz częściej zajmuje miejsce na ławce rezerwowych. Marcin był do lutego zawodnikiem Korony Kielce, jednak tuż przed rozpoczęciem sezonu zrezygnował z gry.
– Miałem już dość. Coś, co przez prawie 20 lat sprawiało mi przyjemność, stało się nużące. Ile można słuchać w szatni tych samych dowcipów i śmiać się za 20. razem przez grzeczność. Jeszcze w Belgii, kiedy trener kazał nam się stawiać w klubie na godzinę przed treningiem, liczyłem z moim irlandzkim kolegą, ile godzin w ten sposób marnujemy i co pożytecznego można by w tym czasie zrobić. Już się w życiu nagrałem i z czystym sumieniem mogę zacząć robić coś innego. Michał też ma plany na nowe życie – mówi mi Marcin Żewłakow. Na pewno żaden z nich nie powiększy grona bezrobotnych.
Trybuny stadionów pełne są byłych piłkarzy, których kibice kiedyś nosili na rękach, a dziś trudno ich poznać w ubraniach, z których dawno wyrośli, niemodnych butach, z twarzami w nieokreślonym kolorze, roztaczających zapachy niezachęcające do bliższego kontaktu. Stoją pod bramami stadionów, których byli bohaterami, i proszą się, żeby ich wpuszczono. Niemal każdy piłkarz, który zrobił karierę, mówi, że miał w pierwszym klubie jakiegoś kolegę, który przerastał go talentem, ale nie szły z nim w parze cechy charakteru. I zasilał kategorię pod nazwą „zmarnowany talent".
Z dobrego domu
W przypadku Żewłakowów niemal wszystko od samego początku układało się wzorcowo. Chłopcy pochodzili z dobrego domu, a za sąsiada mieli młodego trenera, który szybko poznał się na ich talencie. Ten dom był typowym warszawskim blokiem przy ulicy Łukowskiej na Pradze, w pobliżu dzisiejszego centrum handlowego Promenada. Trener nazywał się Jerzy Smoliński, prowadził przez lata reprezentację Warszawy juniorów. Najpierw uczył Michała i Marcina gry w drużynie szkoły podstawowej, potem w Drukarzu, wreszcie w Marymoncie.
– To są chłopcy z Grochowa – mówi Jolanta Żewłakow, matka Michała i Marcina. – Grochów to Praga, ale Łukowska to nie Brzeska. Chłopcy nie dawali sobie w kaszę dmuchać, ale ulica ich nie wychowywała. Po naszym podwórku chodzili Hanna Gronkiewicz-Waltz i profesor Marek Safjan. Niedaleko mieszkał Tomek Smokowski, kolega chłopców, dziś szef sportu w Canal+. Tutaj ludzie mieli praskie charaktery, ale i plany niekończące się na szkole podstawowej.
Urodzili się 22 kwietnia 1976 roku w szpitalu wojskowym przy ulicy Szaserów. Dzieciństwo w ostatnich latach PRL, wczesna młodość w młodym kapitalizmie. Mama była pielęgniarką między innymi w Centralnej Przychodni Sportowo-Lekarskiej i laborantką w stacji krwiodawstwa. Ojciec, jak się mówi w Warszawie, „jeździł na taksówce". W domu nie było luksusów, ale nie było też niedostatku.
Do Drukarza trafili nie tylko za sprawą Jerzego Smolińskiego. Klub ma stadion w parku Skaryszewskim, niedaleko domu i szkoły na Zbaraskiej, w której się uczyli. Podczas imprez sportowych mama pełniła „na Drukarzu" dyżury pielęgniarskie i zabierała ze sobą chłopaków. Biegali po resztkach starej bieżni, na której przed wojną Stanisław Petkiewicz pokonał fińskiego arcymistrza biegów długich Paavo Nurmiego. Albo schodzili na brzeg Jeziorka Kamionkowskiego, gdzie wiatr przynosił czasami zapachy z fabryki Wedla.
Kiedy mieli po dziesięć lat, rodzice zapisali ich do harcerstwa. Pojechali na zuchowy obóz i przysłali stamtąd kartkę, którą mama do dziś trzyma w swoim pudełeczku skarbów. Ona miała nadzieję, że napiszą, jak im tam jest i czy nie tęsknią. A oni poinformowali ją, że założyli drużynę piłkarską. Cała kartka składała się z imion i nazwisk członków tej drużyny.
Kościół widzieli z okien mieszkania, a ksiądz wiedział, że musi zachęcić młodzież do odwiedzania świątyni, i nie robił tego nachalnie. Michał i Marcin powiedzieli po latach: – Wychowywaliśmy się w katolickiej rodzinie, ale ministrantami zostaliśmy dlatego, że na plebanii był stół do ping-ponga i ministranci mogli grać bez kolejki.
Dawali się lubić
Od kiedy Michał i Marcin zaczęli być znani, ich ojciec Gabriel stał się jedną z popularnych postaci futbolowej Warszawy. Był na każdym ich meczu w Polonii lub reprezentacji, przychodził na Konwiktorską także wtedy, kiedy synowie mieszkali już za granicą. Dla niego kariera chłopców była odłożonym w czasie spełnieniem własnych marzeń. Zaczynał jako trampkarz w Legii pod okiem Wacława Kuchara, przedwojennej legendy Pogoni Lwów. Ale też na tym poziomie zakończył karierę.
Tata zabierał synów na wiele odbywających się w weekendy imprez sportowych. – Oglądaliśmy walki bokserskie w Hali Gwardii i hokej na Torwarze. Byliśmy też na meczu na Stadionie Dziesięciolecia. Mieliśmy wtedy po siedem lat, więc nie bardzo nas obchodziło, kto z kim gra. Dopiero znacznie później dowiedzieliśmy się, że byliśmy świadkami ostatniego meczu Polaków na tym stadionie, z Finlandią. Paweł Janas, który został moim trenerem w reprezentacji Polski, zakończył historię stadionu samobójczym strzałem – wspomina Michał.
Kiedy już trochę podrośli, liznęli prawdziwej piłki w Drukarzu i Marymoncie, wyjechali pierwszy raz za granicę na turnieje młodzieżowe do Danii i Francji. Mieli po kilkanaście lat. Wyglądało to tak, że do autokaru pakowała się cała drużyna, kilkoro rodziców lub opiekunów. Do luków oprócz osobistych bagaży wkładano sprzęt piłkarski i zapasy jedzenia – żeby było taniej, bo płacili za to rodzice. Jeśli jakiś dzieciak miał talent, a rodziców nie było stać na taki wyjazd, zrzucali się pozostali.
Żewłakowów było stać, ale mama nie raz gotowała obiady, schowana z innymi matkami za autokarem, żeby nie rzucać się w oczy. Bogaci Francuzi szli na korty ze swoimi dunlopami i wilsonami w torbach sportowych, a obok skromni Polacy gotowali pomidorową z torebki.