Do pracy by się szło

W przyszłości praca stanie się przywilejem dla nielicznych. Co począć z tymi, którzy jej nie dostaną? Najlepiej ich czymś zająć.

Publikacja: 04.05.2013 01:01

Yul Brynner w „Świecie Dzikiego Zachodu”: odważ się marzyć, co ci pozostało?

Yul Brynner w „Świecie Dzikiego Zachodu”: odważ się marzyć, co ci pozostało?

Foto: AFP

Red

Przesłanki są takie: samochody bez kierowców, automaty na taśmach produkcyjnych, komputerowe zawiadywanie sprzętem i materiałami, odczytywanie liczników bez udziału człowieka, roboty patrolujące i pilnujące porządku (niestety, zaliczają się tu obmierzłe fotoradary), automatyczne sekretarki, księgowe, magazynierzy... Przy produkcji Opla w Gliwicach 70 procent czynności już zostało zautomatyzowanych. W latach 70. ubiegłego wieku Huta im. Lenina zatrudniała 34 tys. ludzi – średniej wielkości miasteczko; dziś ta sama, tylko inaczej nazwana Huta Sendzimira zatrudnia ledwo 4 tysiące. W nowoczesnych hutach nie widzi się wielu hutników.

Czy się nam podoba, czy nie, era automatyzacji i komputeryzacji stała się faktem i dojmujące zmiany wtargnęły albo niedługo wtargną w nasze życie.

Ekonomiści są zgodni: kończy się era masowego zatrudnienia zarówno w przemyśle, jak i w usługach. Liczba likwidowanych etatów nie jest już równoważona przez nowe miejsca pracy. Do lat 60. i 70. ubiegłego wieku mieliśmy do czynienia z rosnącym rynkiem pracy, teraz trend się odwraca. Przy mniejszej liczbie zatrudnionych fabryki będą produkować więcej. Wskutek stosowania maszyn pewne zawody zanikną, a inne zostaną zmarginalizowane.

– Rozwój technologii zawsze niszczył pewne zawody, ale kreował inne. Samochody wyeliminowały kowali i producentów uprzęży czy siodeł, ale na to miejsce powstał przemysł samochodowy – zauważa ekonomista Joseph Stiglitz z Columbia University, laureat Nobla. Niestety, zanosi się, że ta prawidłowość wkrótce przestanie obowiązywać. Nawet w robotyce, która na razie stworzyła więcej miejsc pracy niż zlikwidowała, na dłuższą metę raczej wygrają tendencje odwrotne. Wskutek zastosowania komputerów w każdej praktycznie dziedzinie gospodarki zmiany przybiorą charakter lawinowy i powszechny zarazem. Jednym z efektów ma być właśnie kres masowego zatrudnienia. – Praca umiera. Kiedyś była obowiązkiem, teraz jest prawem, w przyszłości będzie przywilejem. W społeczeństwie przyszłości praca będzie tylko dla nielicznych – powiada Krzysztof Pawiński, prezes koncernu spożywczego Maspex Wadowice.

Kolorowy wąż walutowy

Niektórych to ucieszy: skończy się codzienne chodzenie do pracy, osiem godzin od gwizdka do gwizdka wyjętych z życiorysu, i tak całymi dekadami. Niestety, medal ma drugą stronę: skończą się wypłaty, podwyżki, świadczenia socjalne. Jak przeżyć, jak w tej sytuacji utrzymać rodzinę? Dla rządzących taka sytuacja – jeśli przepowiednie się sprawdzą – oznaczać będzie twardy orzech do zgryzienia: co począć z tak liczną armią bezrobotnych? Sięgające kilkunastu procent bezrobocie jest w dzisiejszym świecie wystarczającym powodem do alarmu – a jeśli sięgnie 50 procent? Czy jesteśmy do tego przygotowani? Czy ekonomia na dzisiejszą modłę musi się rozlecieć? A jeśli tak, jaki model przyjąć na jej miejsce?

Nie ma rady – znowu musimy odwołać się do futurologicznej odmiany science fiction.

Szczegółowe rozpracowanie tej kwestii zawdzięczamy Januszowi Zajdlowi i jego powieści „Limes inferior" z 1982 roku. „Według statystyk (...) zatrudnionych jest tylko osiemnaście procent dorosłych obywateli. Cała reszta to czwartacy, piątacy i szóstacy, dla których nie ma odpowiednich zajęć. Teoretycznie nikt nie ma poważniejszych problemów materialnych. Nawet ci, którzy mają wielodzietne rodziny. A jednak wszyscy ci rezerwowcy są nieustannie czymś zajęci. Najczęściej świadczeniem podejrzanych usług na rzecz wyższych klas, za żółte, oczywiście". Widać więc, że pracująca piąta część społeczeństwa ma na utrzymaniu resztę, a dodatkowo dokonuje się jeszcze wtórna dystrybucja dochodów w formie półlegalnych i nielegalnych operacji.

„Żółte" oznaczają tu żółte punkty, najbardziej cenione, bo umożliwiające nabywanie dóbr luksusowych, w tym piwa. Po wprowadzeniu powszechnego wykształcenia wyższego, aby nikt nie czuł się niedowartościowany, wprowadzono punktowy system wynagrodzenia. Stanowi on kombinację trzech zasad wynagradzania: każdemu równo, każdemu według jego kwalifikacji i każdemu według jego pracy (dotyczy tylko zatrudnionych). Każdy więc obywatel powieściowego Argolandu dostaje tyle samo czerwonych punktów na przeżycie – kłopot w tym, że niewiele są warte. „Gówno kupisz za czerwone" – głosi antypaństwowy napis na ścianie. Dodatkowe punkty zielone dostają ci, którzy mają wyższą klasę intelektu.

Klas tych jest w „Limes inferior" siedem, od najniższej szóstki do najwyższego zera. Zerowcy to elita intelektualna tego kraju. Zielonymi premiuje się za gotowość do pracy i kwalifikacje. Żółte punkty stanowią dodatkowe wynagrodzenie zatrudnionych. Taki system zdaniem Zajdla ma swoje walory: „Nikt nie zostaje bez środków do życia, nawet jak nie ma dla niego pracy i jeśli natura nie obdarzyła go najwyższego lotu intelektem".

Oczywiście, dysponując punktami określonego koloru, obywatele chcą je zamienić na inne, kwitnie więc ożywiona działalność cinkciarska, ponieważ oficjalne przeliczniki są niekorzystne i oderwane od życia.

Zajdel wzorował się tu na systemie komunistycznym, ale z powodów cenzuralnych nie mógł napisać, że najcenniejsze są zielone, jak w naszej ówczesnej rzeczywistości. Według powieściowego przelicznika 1 żółty kosztuje 4 zielone i zarazem 15 czerwonych, których nikt nie chce. W społeczeństwie obowiązuje parę odzywek na temat owych pieniędzy Argolandu: „Punkty głupich nie lubią", „Punkty idą do punktów" itp. Od zatrudnienia, mimo że o nie trudno, bardziej cenione jest nieróbstwo: „My czwartacy, my czwartacy / Nikt nie goni nas do pracy" – brzmi dewiza tamtejszej klasy średniej pod względem intelektualnym.

Zajdel rozwiązuje dylemat, który stanie się problemem rzeczywiście rządzących takim społeczeństwem: czy dać chronicznym bezrobotnym zapomogę i w jakiej wysokości. Otóż racjonalnym wyjściem jest ustalenie pewnego dożywotniego zasiłku, tak aby pobierający go nie umarł z głodu, ale jeśli nic nie dorobi na boku, spędzi życie w ubóstwie. Nie chodzi tu bynajmniej o wysokie względy humanitarne – obywatele całkowicie pozbawieni środków są wykluczeni z konsumpcji, a więc nie przyczyniają się do rozwoju ekonomicznego. Trzeba im dać trochę punktów bądź pieniędzy, aby nie wypadli poza ekonomiczny nawias społeczeństwa.

Jak to u Zajdla, kwestia ma również podtekst polityczny: w „Limes inferior" stosuje się elektroniczną inwigilację społeczeństwa. „Każdy krok każdego obywatela znaczony jest kolorowymi punktami zostawionymi na jego drodze: w sklepie, w automacie barowym, w kinie, w bramce metra, na kluczu dziwki. Zamiast śledzić obywatela, wystarczy przejrzeć zapis bankowy jego wydatków. Jeśli wydaje, to znaczy, że żyje. Jeśli żyje – musi wydawać, brocząc punktami jak ranny zwierz, dopóki wszystkie z niego nie wyciekną. Więc o to właśnie chodzi: by miał zawsze choć trochę, bodaj tych czerwonych, bo inaczej straci się go z oczu".

Karnawał czy obóz pracy?

Od społeczeństwa, w którym zatrudnia się tylko część osobników zdolnych do pracy, lepsze jest społeczeństwo, gdzie nie pracuje nikt. Z tego rodzaju sytuacją mamy do czynienia w powieści Stanisława Lema „Powrót z gwiazd" z 1962 roku. W opisywanym przez niego świecie obfitość dóbr, usług i świadczeń jest tak ogromna, iż prawie udaje się zrealizować słynną zasadę „każdemu według potrzeb". Ale, jak wiadomo, potrzeby ludzkie rosną w miarę ich zaspokajania. Komunistyczny ideał odsuwałby się coraz bardziej w przyszłość, gdyby nie decyzja administracyjna: ustalamy pewien poziom, poniżej którego wszystko jest za darmo, a kto wymaga jakichś brewerii, musi za nie zapłacić. Bohater Lema życzy sobie ołówka do notatek i w tym społeczeństwie jest to zamówienie ponadstandardowe, podobnie zresztą jak książka w postaci papierowej.

W świecie tym produkcja została definitywnie oddzielona od życia. Ludzi nie obchodzi już, co skąd się bierze, byle było. Niektórzy jednak pracują, choćby po to, aby w przypadku awarii systemu w porę zareagować – braki w zaopatrzeniu mogłyby skończyć się zamieszkami. Na wszelki wypadek stosuje się nieustanną inwigilację każdego, a władza nie ujawnia się dopóty, dopóki ktoś nie wejdzie z nią w konflikt. Jak pisze znawca i badacz twórczości Lema Andrzej Stoff, patrząc od tej strony „powieść byłaby obrazem łagodnego totalizmu, ubezwłasnowolnienia społeczeństwa przez zaspokojenie jego podstawowych potrzeb".

Sprawą kłopotliwą w takich wypadkach bywa zawsze pytanie, kto płaci za te fanaberie. Innymi słowy, ktoś finalnie pracować musi, żeby produkować dobra i świadczyć usługi. W „Powrocie z gwiazd" są to roboty i automaty, te niewidoczne, serwujące napoje i dania, i te człekokształtne, sprzątające lokale i czuwające nad dolce far niente swych właścicieli. Wstrząsająca scena, kiedy Hal Bregg wizytuje złomowisko takich robotów, a one przekonują go jeden przez drugiego, że jeszcze nadają się do służby, ujawnia podstawę ekonomiczną tego dobrobytu. Jest nią wyzysk inteligentnych, choć sztucznie zbudowanych istot, i to na masową skalę, do kompletnego wyeksploatowania. Ustrój krainy opiewanej przez Lema pomimo technologicznego sztafażu bliski jest zatem nowoczesnemu niewolnictwu: błyszczące od potu grzbiety ludzkie zostały zastąpione przez lśniące pancerze poruszających się bezszmerowo automatów. Niewolnictwo leży też u podstaw raju z powieści, która w jakiejś mierze była inspiracją dla Lema: „Nowego wspaniałego świata" Aldousa Huxleya z 1932 roku. Tu znowu podobnie jak u Zajdla mamy urzędowo wprowadzoną kastowość społeczeństwa, od alfy do epsilona, przy czym w ramach kasty istnieje jeszcze dodatkowa gradacja (np. alfa minus i alfa plus). Nikt nie próżnuje, wszyscy są zatrudnieni w sposób planowy, nie ma żadnej automatyzacji. Ludzie, produkowani mechanicznie w ramach tzw. procesu Bokanowskiego, są po prostu tańsi. Nikt też nie narzeka, że nie robi tego, na co naprawdę zasługuje, ponieważ jego horyzonty intelektualne zostały przykrojone poprzez tzw. warunkowanie, a wcześniej przez ingerencję w rozwój płodu (ograniczanie dopływu tlenu, dawkowanie alkoholu i innych trucizn skutecznie obniża poziom inteligencji).

Praca robi się naprawdę rytmiczna i przyjemna dla oka, gdy np. 78 bliźniaczo podobnych osobników, należących do tej samej kasty, wykonuje te same ruchy w jednakowym tempie. Automatyzacja tych ruchów każe przypuszczać, że de facto mamy do czynienia z ludzkimi robotami, które tylko dla niepoznaki przyjęły postać biologiczną.

Klonowanie na wesoło

Gdy się tak rytmicznie produkuje, istnieje jednak spędzające sen z oczu zagrożenie, że wystąpi nadmiar dóbr, którego szczęśliwe masy konsumentów nie zdołają przerobić. Dlatego równie ważne jest stymulowanie konsumpcji. U Huxleya przybiera to formę haseł, którymi od małego faszeruje się mózgi: „Dużo łat, nędzny świat" czy „Lepszy nowy wzór niż łatanie dziur" (niby po co naprawiać, skoro można wziąć nowe), a także „Uwielbiam latać, uwielbiam nowe ubranka". Półoficjalny slogan przestrzega też, że nie konsumuje wiele ten, co tylko siedzi i czyta książki. Z tego powodu książki w „Nowym wspaniałym świecie" są zakazane, nikt ich zresztą nie potrzebuje.

Tendencję szczucia konsumentów na towary doprowadził do skrajni brytyjski pisarz J.G. Ballard w opowiadaniu „Człowiek podświadomy". Doktor Franklin pracuje przez siedem dni w tygodniu po 12 godzin, na trzech etatach – a cała ta mordęga tylko po to, aby mieć fundusze na nowe towary. Wymiana wszystkiego po krótkim czasie używania jest tu obywatelskim obowiązkiem, kto tego nie czyni, tym zaraz interesują się odpowiednie służby. Franklinowie mają więc cztery telewizory i trzy radia, choć cztery kanały różnią się tylko reklamami. Kupili właśnie nowy samochód (poprzednim jeździli dwa miesiące), kosiarkę zmienili po 7 miesiącach, kuchenkę elektryczną po 5, lodówkę po 3, zaś adapter po 5 miesiącach. Droga, którą Franklin jedzie do pracy – jest tylko jeden model samochodu, a kosztuje niemało – wiedzie wśród wysypisk i hałd porzuconego sprzętu w całkiem dobrym stanie, który mógłby z powodzeniem posłużyć jeszcze jakiś czas.

W społeczeństwie Franklina strategia jest więc krańcowo inna: każdy ma pracę i pracuje tyle, że ledwo zipie. W wolnym czasie zagospodarowuje to, co wyprodukowali inni

Masy uwolnione od brzemienia pracy trzeba wesprzeć w dziele zagospodarowania czasu wolnego. Trzeba przywiązać je do pożądanych społecznie schematów i wzorów spędzania czasu, tak aby nie miały nawet sekundy na nudę. Nuda bowiem skłania do refleksji; jeszcze, nie daj Boże, ktoś zacznie się zastanawiać, po co to wszystko i zarazi wątpliwościami innych.

W pochodzącym z 1973 roku filmie Michaela Crichtona „Świat Dzikiego Zachodu" turystów wozi się do wielkich parków rozrywki, gdzie mogą wcielać się w role rewolwerowców, patrycjuszy rzymskich, rycerzy etc. Rozrywka polega na uczestnictwie w kilku wygranych pojedynkach rewolwerowych w ciągu dnia, kosztowaniu whisky w saloonie wieczorem i eksploatowaniu wdzięków ponętnych ladies z baru w nocy. Role kowbojów i dam do wzięcia odgrywają androidy – atoli dochodzi do awarii i androidy polują na turystów, świat Dzikiego Zachodu miesza się ze światem starożytnym, ten zaś ze średniowiecznym, prowadząc do zabawnych postmodernistycznych scen. „Zapłacicie za swoją zabawę" – sumował film krytyk Zygmunt Kałużyński.

Z kolei w powieści Juliana Barnesa „Anglia, Anglia" pewien miliarder wpada na szatański pomysł urządzenia parku rozrywki przedstawiającego Anglię w miniaturze i oferującego wszystkie jej atrakcje. Big Ben, królowa, bitwa z Luftwaffe i Robin Hood w jednym miejscu, a wszystko bez jakże męczących podróży. Wieczorem w towarzystwie bandy z Sherwoodu można pojeść dziczyzny z rożna i zapić piwem – żyć nie umierać. Stopniowo strumień turystów kierujących się do autentycznej Anglii cienieje, aż wreszcie pierwowzór traci na znaczeniu i schodzi na psy.

Swoje rozrywki ma też dwumiliardowa populacja „Nowego wspaniałego świata": można udać się na czuciofilm, z gier do dyspozycji jest tenis przesuwany, golf z przeszkodami, golf elektromagnetyczny, „bąk do rąk" (dla dzieci) i inne. Mile widziane jest uprawianie gier erotycznych (także przez dzieci i młodzież), a udział w orgiach-porgiach to przeżycie samo w sobie. Ogólnie rzecz biorąc, życie towarzyskie kwitnie, alfy obu płci zabawiają się nawzajem, a „Każdy należy do każdego" to oficjalne hasło ideologiczne. Masa rozrywek stoi do dyspozycji w „Powrocie z gwiazd": „Można podróżować, naprawdę albo mutem. Można się bawić, chodzić do realu, grać w tereo, uprawiać sporty, pływać, latać – co tylko chcesz. (Real – unowocześniony teatr, mut – to jakby nasza virtual reality.)

Wydaje się, że świetlane perspektywy roztaczają się zwłaszcza przed mutem vel czuciofilmem, gdzie każdy może zalogować się do komputerowo wykreowanego świata i tam skonsumować romans z księżniczką albo jak Święty Jerzy walczyć ze smokami – wszystko niedrogo i bez konsekwencji. Virtual reality to w rozrywce technologia przyszłości. Ubożsi będą się kładli do wynajmowanych sarkofagów, rozwibrowanych jeszcze od doznań poprzedników, zamożniejsi obstalują sobie własny sprzęt. Komu i tego byłoby mało, ten trafi do „wyszalni", mówiąc językiem Lema, gdzie będzie mógł się wyszaleć do woli.

Galernicy rozrywki

Generalnie w rozrywkach takich – podobnie jak dziś – idzie o przykucie ludzi do miejsca, do telewizorów, do gier komputerowych, do Internetu. Kto wstanie z fotela, już zagraża porządkowi. Ideałem przyszłości stanie się „elektroniczna epoka kamienna" – troglodyci XXI wieku będą rezydować w wypełnionych sprzętem jaskiniach, ograniczając kontakty ze światem zewnętrznym do minimum. W dalszej przyszłości skończy się to może jak u Adama Wiśniewskiego-Snerga: wielkimi halami, w których poukładane w specjalnych gniazdach miliony ludzi będą śnić latami dawkowane im elektronicznie sny, wierząc święcie, że to ich własne życie.

Jak zwykle bardzo niepokojący sygnał, a przy tym bliski naszym realiom, otrzymujemy od Ballarda. W opowiadaniu „Having a Wonderful Time" rządy Europy Zachodniej wysyłają swoją klasę średnią na niekończące się urlopy nad Morzem Śródziemnym. Czynią to, by pozbyć się nadmiaru pracowników, a jednocześnie by uniknąć niepokojów społecznych we własnych krajach. W artykule dla „Guardiana" w 2002 roku Ballard zapowiadał: „W przyszłości nie tylko nikt nie będzie musiał pracować, ale praca będzie najwyższą formą rozrywki, a rozrywka najpoważniejszą pracą dla wszystkich".

Problem tzw. ludzi zbędnych istnieje na planecie nie od dziś; novum stanowi prognoza, że wkrótce bardzo się nasili. Rządzący demonstrują, jak są do tego przygotowani, na naszych oczach zmagając się z bezrobociem – wyniki nie pozwalają spać spokojnie. Skończy się zapewne pozostawieniem chronicznie bezrobotnych własnemu losowi bądź rzuceniem ich na pastwę organizacji charytatywnych. W najlepszym przypadku stosowane będzie „rozcieńczanie bezrobocia", z którym spotkałem się w latach 80. we Francji (tę samą robotę dzieli się między większą liczbę pracowników). Już dziś żyją między nami tacy, którym do samej śmierci nie będzie dane skalać się pracą.

Pewną rolę odegrają zabiegi edukacyjne. Lepiej wyedukowani obywatele nie będą jednak nikomu na nic potrzebni, chodzić będzie o to, żeby ich czymś zająć. W dalszej perspektywie przy utrwaleniu się tej tendencji społeczeństwo może się rozłamać na nowych Morloków i Eloi – piękną „klasę robotniczą" i parszywą „klasę próżniaczą", odwrotnie niż u Wellsa. Jak u Huxleya, jak u Lema bez względu na przynależność do jednych czy drugich liczyć się będzie młodość, uroda, szczupła i sprężysta sylwetka – zatem nieustającym wzięciem, jak dziś, cieszyć się będą rozmaite fitnesy, kosmetologie oraz diety-cud.

Zdumiewająco wiele elementów, które zapowiadają fantaści od futurologii, już widać w naszej rzeczywistości. O „leczeniu objawów" słychać nawet w reklamach firm farmaceutycznych. Znajomy komputerowiec powiedział mi, że jakość i trwałość sprzętu w jego branży ciągle spada. Podłe leczenie i tandetne produkty wymuszają nowe wizyty u lekarzy i zapotrzebowanie na nowe towary, nakręcają więc popyt, trochę jak w opowiadaniu Ballarda. Niskiej jakości usługi i marna produkcja powodują, że pracy na rynku robi się trochę więcej.

Problem zagospodarowania ludzi zbędnych powiązany jest z chemizacją społeczeństwa, widoczną wszak i w naszych czasach. Poczciwy alkohol czy legalizacja miękkich narkotyków to tylko zapowiedź, po jakie rozwiązania się sięgnie. U Huxleya wszyscy delektują się somą, czyli prozakiem XXVI wieku – po zażyciu sześciu pastylek „podróż somatyczna" trwa 18 godzin i przez tyle czasu wyłączony delikwent nie sprawia kłopotu. U Lema w „Kongresie futurologicznym" cała ludzkość znajduje się nieustannie na haju, bez czego nie sposób wytrzymać grozy egzystencji. Wydaje się, że jeszcze za naszego życia odbywać się będzie gremialna ucieczka od realności, a władza nie ośmieli się w tym przeszkadzać, nie widząc lepszego wyjścia.

Autor jest pisarzem SF, krytykiem i publicystą specjalizującym się w tematyce naukowej i cywilizacyjnej. Ostatnio wydał powieść „Trzeci najazd Marsjan".

Przesłanki są takie: samochody bez kierowców, automaty na taśmach produkcyjnych, komputerowe zawiadywanie sprzętem i materiałami, odczytywanie liczników bez udziału człowieka, roboty patrolujące i pilnujące porządku (niestety, zaliczają się tu obmierzłe fotoradary), automatyczne sekretarki, księgowe, magazynierzy... Przy produkcji Opla w Gliwicach 70 procent czynności już zostało zautomatyzowanych. W latach 70. ubiegłego wieku Huta im. Lenina zatrudniała 34 tys. ludzi – średniej wielkości miasteczko; dziś ta sama, tylko inaczej nazwana Huta Sendzimira zatrudnia ledwo 4 tysiące. W nowoczesnych hutach nie widzi się wielu hutników.

Czy się nam podoba, czy nie, era automatyzacji i komputeryzacji stała się faktem i dojmujące zmiany wtargnęły albo niedługo wtargną w nasze życie.

Ekonomiści są zgodni: kończy się era masowego zatrudnienia zarówno w przemyśle, jak i w usługach. Liczba likwidowanych etatów nie jest już równoważona przez nowe miejsca pracy. Do lat 60. i 70. ubiegłego wieku mieliśmy do czynienia z rosnącym rynkiem pracy, teraz trend się odwraca. Przy mniejszej liczbie zatrudnionych fabryki będą produkować więcej. Wskutek stosowania maszyn pewne zawody zanikną, a inne zostaną zmarginalizowane.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy