Przesłanki są takie: samochody bez kierowców, automaty na taśmach produkcyjnych, komputerowe zawiadywanie sprzętem i materiałami, odczytywanie liczników bez udziału człowieka, roboty patrolujące i pilnujące porządku (niestety, zaliczają się tu obmierzłe fotoradary), automatyczne sekretarki, księgowe, magazynierzy... Przy produkcji Opla w Gliwicach 70 procent czynności już zostało zautomatyzowanych. W latach 70. ubiegłego wieku Huta im. Lenina zatrudniała 34 tys. ludzi – średniej wielkości miasteczko; dziś ta sama, tylko inaczej nazwana Huta Sendzimira zatrudnia ledwo 4 tysiące. W nowoczesnych hutach nie widzi się wielu hutników.
Czy się nam podoba, czy nie, era automatyzacji i komputeryzacji stała się faktem i dojmujące zmiany wtargnęły albo niedługo wtargną w nasze życie.
Ekonomiści są zgodni: kończy się era masowego zatrudnienia zarówno w przemyśle, jak i w usługach. Liczba likwidowanych etatów nie jest już równoważona przez nowe miejsca pracy. Do lat 60. i 70. ubiegłego wieku mieliśmy do czynienia z rosnącym rynkiem pracy, teraz trend się odwraca. Przy mniejszej liczbie zatrudnionych fabryki będą produkować więcej. Wskutek stosowania maszyn pewne zawody zanikną, a inne zostaną zmarginalizowane.
– Rozwój technologii zawsze niszczył pewne zawody, ale kreował inne. Samochody wyeliminowały kowali i producentów uprzęży czy siodeł, ale na to miejsce powstał przemysł samochodowy – zauważa ekonomista Joseph Stiglitz z Columbia University, laureat Nobla. Niestety, zanosi się, że ta prawidłowość wkrótce przestanie obowiązywać. Nawet w robotyce, która na razie stworzyła więcej miejsc pracy niż zlikwidowała, na dłuższą metę raczej wygrają tendencje odwrotne. Wskutek zastosowania komputerów w każdej praktycznie dziedzinie gospodarki zmiany przybiorą charakter lawinowy i powszechny zarazem. Jednym z efektów ma być właśnie kres masowego zatrudnienia. – Praca umiera. Kiedyś była obowiązkiem, teraz jest prawem, w przyszłości będzie przywilejem. W społeczeństwie przyszłości praca będzie tylko dla nielicznych – powiada Krzysztof Pawiński, prezes koncernu spożywczego Maspex Wadowice.
Kolorowy wąż walutowy
Niektórych to ucieszy: skończy się codzienne chodzenie do pracy, osiem godzin od gwizdka do gwizdka wyjętych z życiorysu, i tak całymi dekadami. Niestety, medal ma drugą stronę: skończą się wypłaty, podwyżki, świadczenia socjalne. Jak przeżyć, jak w tej sytuacji utrzymać rodzinę? Dla rządzących taka sytuacja – jeśli przepowiednie się sprawdzą – oznaczać będzie twardy orzech do zgryzienia: co począć z tak liczną armią bezrobotnych? Sięgające kilkunastu procent bezrobocie jest w dzisiejszym świecie wystarczającym powodem do alarmu – a jeśli sięgnie 50 procent? Czy jesteśmy do tego przygotowani? Czy ekonomia na dzisiejszą modłę musi się rozlecieć? A jeśli tak, jaki model przyjąć na jej miejsce?
Nie ma rady – znowu musimy odwołać się do futurologicznej odmiany science fiction.
Szczegółowe rozpracowanie tej kwestii zawdzięczamy Januszowi Zajdlowi i jego powieści „Limes inferior" z 1982 roku. „Według statystyk (...) zatrudnionych jest tylko osiemnaście procent dorosłych obywateli. Cała reszta to czwartacy, piątacy i szóstacy, dla których nie ma odpowiednich zajęć. Teoretycznie nikt nie ma poważniejszych problemów materialnych. Nawet ci, którzy mają wielodzietne rodziny. A jednak wszyscy ci rezerwowcy są nieustannie czymś zajęci. Najczęściej świadczeniem podejrzanych usług na rzecz wyższych klas, za żółte, oczywiście". Widać więc, że pracująca piąta część społeczeństwa ma na utrzymaniu resztę, a dodatkowo dokonuje się jeszcze wtórna dystrybucja dochodów w formie półlegalnych i nielegalnych operacji.