Dziś dla ukraińskich nacjonalistów głównym przeciwnikiem wydaje się Rosja – bo jeśli Ukraina odczuwa jakiekolwiek zagrożenie, to właśnie ze wschodu. Ukraińscy nacjonaliści wiedzą też doskonale, że najbardziej Ukrainie życzliwa jest Polska. Ale za patronów wybrali sobie tych, którzy z tą Polską walczyli.
W Starym Uhryniowie niedaleko Kałusza jest liczące ledwie 13 lat muzeum Stepana Bandery. W dużej sali centralne miejsce zajmuje ogromna fotografia dawnego przywódcy OUN i jego współpracowników z procesu po zamachu na ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego w 1934 r. Za podsądnymi stoi rząd polskich policjantów. I choć ideą ekspozycji jest pokazanie Bandery jako lidera wieloletniej ukraińskiej walki narodowowyzwoleńczej – czy to w Austro-Węgrzech, czy to w Polsce, czy wreszcie przeciwko Sowietom, a potem hitlerowcom i znów ZSRR – można odnieść wrażenie, że głównym przeciwnikiem Ukraińców byli jednak Polacy.
Znany lwowski historyk i publicysta, redaktor pisma „Ji" Taras Wozniak tłumaczył mi, że było wielu ukraińskich działaczy, jak Semen Petlura, sojusznik Józefa Piłsudskiego, czy pierwszy przywódca Ukraińskiej Republiki Ludowej Mychajło Hruszewski. – Ale to Bandera stał się symbolem – podkreśla.
Dla Polaków jednak Bandera (choć po ataku Niemiec na ZSRR nie dowodził UPA i po próbie stworzenia państwa ukraińskiego trafił do niemieckiego więzienia, potem do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen, a zginął w 1959 r. zamordowany w Monachium przez agenta KGB) jest symbolem wszystkiego, co najgorsze. Symbolem Ukraińskiej Powstańczej Armii w jej najgorszym, najbardziej brutalnym wydaniu.
Symbol bohaterstwa, a jednocześnie symbol okrutnej zbrodni. Tu trudno o dyskusję.
Zdziwieni Ukraińcy
Nie dostrzegają tego ukraińskie media. I z niepokojem patrzą na dyskusję w polskim Sejmie na temat uchwał dotyczących rzezi wołyńskiej, ze zdziwieniem zastanawiają się, o co właściwie chodzi autorom pomysłu nazwania jej „ludobójstwem". Najprostsze wydają im się dwie odpowiedzi. Po pierwsze: polskim politykom chodzi o zbicie kapitału. Chcą się przypodobać najbardziej nacjonalistycznym, rewanżystowskim i antyukraińskim kręgom polskiego społeczeństwa. Po drugie: to „ręka Moskwy". Bo jakże to możliwe, by tak życzliwa Ukrainie Polska nagle zaczęła mówić o zbrodni sprzed lat? I po co? Komu to służy?...
I tak dwie historie, ta polska i ta ukraińska, rozchodzą się coraz bardziej. Gdyby nie postawa Kościołów apelujących o przebaczenie i pojednanie, gdyby nie usilne działania niektórych polityków po obu stronach Bugu, za kilkadziesiąt lat nikt by już nie zrozumiał, co na Wołyniu i w Galicji Wschodniej podczas drugiej wojny się stało i dlaczego ludzie mówiący podobnymi językami tak różnie do tej przeszłości podchodzą.
Autor przez wiele lat był dziennikarzem „Rzeczpospolitej", specjalistą ds. wschodnich, korespondentem w Kijowie. Obecnie kieruje programem wschodnim w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych
„Zbrodnia wołyńska – historia, pamięć, edukacja. W przededniu 70. rocznicy"
Dariusz Gabrel, dyrektor Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN
Zbrodnia wołyńska była zbrodnią przeciwko ludzkości. Kwalifikowaną postacią tej zbrodni jest zbrodnia ludobójstwa. To wynika zarówno z przepisów polskiego kodeksu karnego, jak i z ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. Chodzi o artykuł 118 kodeksu karnego, który określa kwestię regulacji odnoszącą się do ludobójstwa. Podobnie jak Konwencja w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa, którą Polska ratyfikowała. Dla prawników te kwestie są więc jednoznaczne.
Instytut Pamięci Narodowej przyjął na siebie ciężar upamiętnienia tej rocznicy. To obowiązek wynikający z ustawy. Podobnie jak prowadzenie śledztw. Obecnie toczy się ich około 50, a około 80 zostało już zakończonych. Nawet nasze śledztwa, które mają wymiar historyczny, będą materiałem dowodowym dla przyszłych pokoleń. Nasza praca jest bowiem kalką – świadkowie przestawiają swoje wspomnienia pod przysięgą, nie ma więc mowy o relatywizmie. Odzwierciedlamy prawdę, która jest wartością uniwersalną i podstawową.
Zbrodnia wołyńska jest obszarem nie do końca odkrytym. Jej skala – kilkadziesiąt tysięcy ofiar – nas przerasta. Trzeba mieć na uwadze także to, że w PRL o tej zbrodni się nie mówiło. Przez ostatnie 20 lat też tylko niektórzy historycy podejmowali temat. Stąd rozbieżności co do liczby ofiar. Strona ukraińska podaje inną liczbę, nasi badacze – inną liczbę. Nie skupiałbym się jednak na liczbie ofiar, bo skala i tak jest potwornie duża.
Ewa Siemaszko, badaczka zbrodni wołyńskiej
Wyliczyłam liczbę ofiar zbrodni na 133 tysiące na podstawie sporządzonej przeze mnie dokładnej statystyki. Ponad 40 tysięcy ofiar to osoby zidentyfikowane z imienia i nazwiska. IPN dokonał własnych szacunków, kierując się tak zwaną ostrożnością badawczą, i zatrzymał się na 100 tysiącach. Zdarza się jednak, że dziennikarze wciąż mylą 60-tysięczny szacunek dla samego Wołynia z liczbą 100 i więcej tysięcy dotyczącą całego obszaru, na którym miały miejsce zbrodnie, czyli województw: wołyńskiego, lwowskiego, tarnopolskiego i stanisławowskiego.
Ukraińcy podają wielokrotnie niższe liczby i tylko pojedynczy badacze przyznają, że to była zbrodnia ludobójstwa. Ale nie mają oni zbyt dużego wpływu na opinię publiczną. Świadomość o tej zbrodni funkcjonuje zresztą tylko na zachodzie Ukrainy, lecz równolegle występuje tam też zjawisko gloryfikacji UPA. Całkowicie pomijana jest przy tym zbrodniczość tej formacji i jej nacjonalistyczna ideologia. Zwolennicy mitu UPA koncentrują się wyłącznie na pamięci o walkach z Sowietami.
W Polsce przez dziesięciolecia zbrodnia była tematem tabu. Nadal nie istnieje na przykład w szkołach. Tej zbrodni nie omawia się na lekcjach. Ludzie dowiadują się z mediów i nielicznych książek, które trafiają do wąskiego grona zainteresowanych. — not. kal
Wypowiedzi zebrane podczas międzynarodowej konferencji naukowej zorganizowanej przez IPN w dniach 27–28 czerwca pod patronatem prezydenta Bronisława Komorowskiego.