Dwie strony Bugu

To, że bez śladu może zniknąć cała wieś, wydaje się dziś czymś niepojętym. A jednak tak właśnie się stało. Na Wołyniu Polacy byli i nagle być przestali. Zatarciu uległy także niemal wszystkie ślady po nich.

Publikacja: 05.07.2013 14:00

Kult UPA i Bandery szczególnie silny jest we Lwowie

Kult UPA i Bandery szczególnie silny jest we Lwowie

Foto: AFP

Przed ubiegłorocznymi październikowymi wyborami parlamentarnymi w centrum Lwowa zgromadziły się tysiące zwolenników nacjonalistycznej „Swobody". Na każdej latarni wisiały flagi z symbolem UPA i słowami „70 lat". Jeden z mówców wołał do mikrofonu: – Sława Ukraini! (Sława Ukrainie!). Tłum odkrzykiwał: – Herojam sława! (Sława bohaterom!). Inny przekonywał: – Czcimy Banderę, Szuchewycza, Konowalca!...

Można było odnieść wrażenie, że tradycja Ukraińskiej Powstańczej Armii triumfuje.

Bandera i Konowalec byli przed wojną liderami Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, a ten ostatni organizował antypolskie akcje dywersyjne w Galicji Wschodniej w latach 20.; Szuchewycz dowodził UPA i obwinia się go o to, że faktycznie zaakceptował masowe mordy jako formę „usunięcia" Polaków z Wołynia, a sam nadzorował później podobne akcje w Galicji Wschodniej. Jeśli to mają być najważniejsi ukraińscy bohaterowie, to czy można się dziwić, że ludzie wynoszący ich na pomniki nie chcą zaakceptować kluczowych faktów o zbrodni wołyńskiej?

Kto mordował?

Gdy w 2009 r. prezydenci Polski Lech Kaczyński i Ukrainy Wiktor Juszczenko składali kwiaty pod granitowym krzyżem upamiętniającym wymordowanych mieszkańców podlwowskiej Huty Pieniackiej (w lutym 1944 r. ukraińscy esesmani lub policjanci zamordowali tam blisko 900 osób), kilkaset metrów dalej zebrali się działacze „Swobody". Stali przy dębowym krzyżu oplecionym cierniowym drutem, z napisem, że upamiętnia on Ukraińców zabitych przez „polskich szowinistów i radzieckich partyzantów". Podczas przemówień Kaczyńskiego i Juszczenki śpiewali pieśni i krzyczeli: „sława Ukrainie!".

– Polaków zamordowali Niemcy, nie Ukraińcy – przekonywali. – Babcia mi opowiadała, że to byli Niemcy – dowodził młody mężczyzna w skórzanej kurtce. A starsza kobieta krzyczała: – Naszych chłopców z UPA tu nie było, tylko przebrani Rosjanie, enkawudziści...

Nacjonaliści usiłowali dotrzeć pod sam pomnik, ale zostali zatrzymani przez milicjantów.  Stali więc w oddali i krzyczeli dopóty, dopóki prezydenci i krewni pomordowanych  nie odjechali.

W dawnym Porycku (w lipcu 1943 r. UPA wymordowała tu 200 osób) było podobnie. Wieś, w której sześć lat wcześniej granitowy krzyż odsłonili poprzednicy Kaczyńskiego i Juszczenki, prezydenci Polski Aleksander Kwaśniewski i Ukrainy Leonid Kuczma, choć w znacznej mierze zniszczona, wciąż istnieje. Dziś nazywa się Pawliwka. Ale zmieniło się tu wszystko, nawet rozkład ulic. Duży kościół katolicki został całkowicie spalony (właśnie podczas ataku upowców), nie pozostały po nim żadne ślady – na jego miejscu stoją więc dziś domy jednorodzinne i zabudowania gospodarcze. Nie ma pałaców postawionych przez Tadeusza Czackiego – tzw. pałac prawy został zniszczony podczas pierwszej wojny światowej, a pałac lewy – pod koniec drugiej. Po wojnie ich szczątki rozebrano. Zniszczona została drewniana synagoga, domy z podcieniami, szkoła. Pozostały jedynie ufundowana przez Czapskich cerkiew oraz browar.

Tu milicja równie skutecznie zablokowała drogę ukraińskim nacjonalistom, którzy chcieli zakłócić przebieg uroczystości. –To Polacy atakowali Ukraińców – przekonywał starszy mężczyzna. Na moje pytanie, jak to możliwe, skoro Polacy stanowili zdecydowaną mniejszość – czyżby byli samobójcami? – nie chce odpowiedzieć. – Na pewno nie zginęło 200 osób – upiera się i dodaje: – To nieprawda! Wreszcie wysuwa ostateczny argument: – A zresztą, Wołyń jest ukraińską ziemią, a Polacy byli najeźdźcami, kolonizatorami. Nikt ich tu nie chciał...

A jednak takie sytuacje, choć spektakularne, zdarzały się nieczęsto. Bo pomniki upamiętniające Polaków pomordowanych na Wołyniu czy w Galicji Wschodniej zwykle stoją z dala od istniejących dziś wsi.

Tak jak w Borszczówce (w marcu 1943 r. Niemcy i policja ukraińska zamordowali tu 250 osób). Polski cmentarz otwarto w 2003 r. W uroczystościach uczestniczyła żona ówczesnego prezydenta Jolanta Kwaśniewska, której ojciec cudem uratował się podczas ataku esesmanów i ukraińskich policjantów.

Przed wojną Borszczówka była kolonią położoną nad samą granicą polsko-sowiecką. Znajdowała się w niej strażnica Korpusu Ochrony Pogranicza. Dziś to pustkowie, nie ma niczego prócz kępy drzew. Tylko hula wiatr. Jeśli ktoś nie wie, że kiedyś tętniło tu życie, nawet się tego nie domyśli. Co więcej: żeby utworzyć cmentarz, trzeba było najpierw zbudować drogę. Dojechać na takie pustkowie jest trudno, dowieźć materiały budowlane – jeszcze trudniej.

To, że bez śladu może zniknąć cała wieś, wydaje się czymś niepojętym. A jednak tak właśnie się stało. Polacy byli – i nagle być przestali. Trudno się więc dziwić, że dziś na Ukrainie mało kto wie o żyjących tu kiedyś Polakach. Tym bardziej że zatarciu uległy niemal wszystkie ślady po nich.

Zostały tylko krzyże

Nieodżałowana pani Franciszka Prus (zmarła w lutym 2013 r.) z Włodzimierza Wołyńskiego na miejscach pochówku pomordowanych stawiała krzyże. Nie takie jak buduje Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa – starannie zaprojektowane, duże, granitowe – ale proste, z dwóch połączonych ze sobą metalowych, pomalowanych rur. Jej największym problemem było odnalezienie masowych grobów. Jeśli ktoś ze wsi się uratował, spisał wspomnienia czy komuś coś opowiedział, to wtedy przynajmniej wiadomo, gdzie szukać. Jeśli jednak nie pozostał nikt i nie pozostało nic? A przecież takich miejsc jest naprawdę sporo.

Trzeba więc pytać dawnych sąsiadów Polaków, czyli Ukraińców. Pani Franciszka chodziła od wsi do wsi i pytała. Oczywiście, lepiej lub gorzej sama pamiętała, gdzie przed wojną były polskie wsie – takie informacje można znaleźć w Internecie, nazwy (choć niekoniecznie wszystkie, a czasem mylące) są też na starych mapach.

Co ważne, jej rozmówcy przeważnie chętnie pokazywali, gdzie leżą pomordowani. A to na jakiejś łączce pod lasem, a to w rowie. Oczywiście, nie było szans na zrobienie jakichkolwiek badań. Na to trzeba  oficjalnych decyzji, pieniędzy. Tymczasem z pieniędzmi, mimo wsparcia z Polski, ciężko.

– I ja na pewno nie wiem, czy oni pochowani w tym rowie, czy może trochę dalej. Ale co to ma za znaczenie? Ważne, że krzyż stoi i ludzie już nie zapomną, że tu mieszkali Polacy – opowiadała.

Te krzyże bywają do dziś jedyną pamiątką po polskich wsiach. Ale są nieliczne; powinno ich być dużo, dużo więcej. Na to Polska nie ma jednak sił i środków, pani Franciszki zaś zabrakło.

Zasięg działań Franciszki Prus nie był jednak wielki, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów wokół Włodzimierza Wołyńskiego. A Wołyń jest duży i polskich wsi było niemało.

Franciszce Prus pomagali więc Ukraińcy – szefowie władz wiejskich, dawali zezwolenia na stawianie krzyży (bez tego by nie przetrwały). Ale byli i tacy, którzy dowodzili, że ona szuka nie tego, kogo trzeba. A w ogóle to Polacy co najmniej przesadzają ze swoją historią.

Jarosław Caruk jest krajoznawcą. Te określenie nie oznacza, że zajmuje się walorami turystycznymi regionu; raczej – bada jego historię. Szczupły, ogorzały mężczyzna chętnie nosi ukraińskie ludowe koszule i jeździ po wsiach, prowadząc swoje badania. – Polacy są nieobiektywni. Byłem w każdej wiosce i zapisuję straty Polaków i Ukraińców – mówił, gdy rozmawiałem z nim dziesięć lat temu.

W jego notatkach były szczegóły. – Tu Polacy podają, że zginęło 55 ich rodaków, a tak naprawdę śmierć poniosło tylko ośmiu. A tu rzekomo zginęło 50 Polaków, podczas gdy we wsi było tylko 35 domów. Tylu ludzi nawet tu wtedy nie mieszkało – przekonywał.

Jego opracowania służą za dowód ukraińskim nacjonalistom. Przekonują, że straty polskie wcale nie były wielkie – „bo Caruk tak napisał", a „on wie, bo prowadził badania". Problem polega na tym, że „krajoznawca" z Włodzimierza Wołyńskiego czerpał informacje wyłącznie od rodaków. Jeśli jeździł od wsi do wsi, to przecież Polaków nie spotykał, bo albo zginęli, albo wyjechali za Bug. Jego badania są więc jednostronne. Ale tego nacjonaliści widzieć nie chcą.

Caruk powtarzał, że „trzeba siąść i rozmawiać" z Polakami, a „prawda wyjdzie na jaw". Przekonywał, że „zna i szanuje panią Franciszkę". Tyle że na spotkanie i poważną rozmowę nie było szans. Ona dowodziła, że zna wszystkie nazwiska pomordowanych; on – że prawidłowe liczby. Uwierzyć można było tylko jednemu z nich.

Tak tworzą się dwie pamięci: polska i ukraińska. Polska pamięć o straszliwych mordach, zabijaniu starców, kobiet i dzieci, paleniu kościołów i rujnowaniu domów. Ukraińska – o tym, że była jakaś wojna z Polakami, w której wielu z nich zginęło, ale śmierć ponosili też Ukraińcy. Więc właściwie to czego ci Polacy chcą? A jeśli już czcić pamięć, to i jednych, i drugich.

Ubyło pół miliona ludzi

Jeden fakt jest bezsporny: w 1931 r. Polacy stanowili 16,6 proc. mieszkańców ówczesnego województwa wołyńskiego, Ukraińcy 68,4 proc.; liczni byli też Żydzi – 9,9 proc. Najwięcej Polaków żyło w powiecie włodzimierskim, czyli w rejonie poszukiwań Franciszki Prus i Jarosława Caruka – 26,8 proc. Mówiąc ściśle, przed wojną żyło blisko 347 tys. Polaków oraz 204 tys. Żydów.

A na dzisiejszym Wołyniu? Według oficjalnych danych z 2001 r. dzisiejszy obwód wołyński ze stolicą w Łucku zamieszkuje 97 proc. Ukraińców, 0,07 proc. Polaków i 0,02 proc. Żydów. Natomiast obwód równieński – 95,9 proc. Ukraińców, 0,17 proc. Polaków i 0,04 proc. Żydów. Oba te obwody w przybliżeniu stanowią jedno dawne województwo wołyńskie.

Zniknęli więc Polacy i Żydzi, a zdecydowanie przybyło Ukraińców. Jest też nieco więcej narodowości, niegdyś reprezentowanych śladowo, jak Rosjanie – ale Ukraińcy dominują. Dziś Wołyń jest jednym z bardziej jednorodnych regionów Ukrainy.

Ubytek pół miliona ludzi musiał wywołać ogromny wstrząs społeczny i kulturowy. Tymczasem dzisiejsza Ukraina w przedziwny sposób przechodzi nad tym do porządku dziennego.

Równie zdumiewające jest to, że zarówno miejscowi Ukraińcy, jak i pozostali tam jeszcze Polacy (oraz ci, którzy wyjechali za Bug) dobrze wspominają przedwojenne czasy. Przede wszystkim sąsiadów. – Tu żyli dobrzy ludzie. Mam 80 lat i pamiętam. Byłam biedna, przychodziłam tu pracować. Dawali pieniądze i jeszcze karmili. Szkoda, że Borszczówki już nie ma – mówiła podczas uroczystości w 2003 r. żyjąca w pobliżu staruszka – Ukrainka.

Podobnie reagują inni. – Jak było Boże Narodzenie katolickie, to szliśmy do kościoła. A jak świętowali prawosławni, katolicy przychodzili do cerkwi – taką opowieść można usłyszeć od wielu Ukraińców i Polaków.

Być może przez kilkadziesiąt lat po wojnie zatarły się w pamięci niemiłe wydarzenia. Ukraińcy ze wsi nie pamiętają o niechętnej wobec tej mniejszości narodowej polityce Warszawy czy władz województwa. Zwłaszcza że dzisiejsi staruszkowie z Wołynia byli wówczas dziećmi.

Skoro jednak było tak dobrze, dlaczego doszło do rzezi? Czemu UPA była wspierana przez mieszkańców okolicznych wsi? Dlaczego razem z partyzantami szli cywile, uzbrojeni w widły czy siekiery, nie mniej groźne niż karabiny? I pytanie kolejne: jeśli przedtem wszyscy żyli w zgodzie, czemu mord musiał być tak okrutny?

Bandera: bandyta i bohater

Na te dwa pytania po stronie ukraińskiej odpowiedzi nie ma. Bo skoro Ukraińcy kwestionują liczbę ofiar i autorstwo zbrodni, to także zupełnie inaczej widzą tę sprawę.

Pierwsze naprawdę poważne starcie między Polkami a Ukraińcami miało miejsce w listopadzie 1918 r., gdy nasi sąsiedzi stworzyli Zachodnioukraińską Republikę Ludową, aspirującą dokładnie do tych samych terenów, które chciała zająć Polska.

Dziś dla ukraińskich nacjonalistów głównym przeciwnikiem wydaje się Rosja – bo jeśli Ukraina odczuwa jakiekolwiek zagrożenie, to właśnie ze wschodu. Ukraińscy nacjonaliści wiedzą też doskonale, że najbardziej Ukrainie życzliwa jest Polska. Ale za patronów wybrali sobie tych, którzy z tą Polską walczyli.

W Starym Uhryniowie niedaleko Kałusza jest liczące ledwie 13 lat muzeum Stepana Bandery. W dużej sali centralne miejsce zajmuje ogromna fotografia dawnego przywódcy OUN i jego współpracowników z procesu po zamachu na ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego w 1934 r. Za podsądnymi stoi rząd polskich policjantów. I choć ideą ekspozycji jest pokazanie Bandery jako lidera wieloletniej ukraińskiej walki narodowowyzwoleńczej – czy to w Austro-Węgrzech, czy to w Polsce, czy wreszcie przeciwko Sowietom, a potem hitlerowcom i znów ZSRR – można odnieść wrażenie, że głównym przeciwnikiem Ukraińców byli jednak Polacy.

Znany lwowski historyk i publicysta, redaktor pisma „Ji" Taras Wozniak tłumaczył mi, że było wielu ukraińskich działaczy, jak Semen Petlura, sojusznik Józefa Piłsudskiego, czy pierwszy przywódca Ukraińskiej Republiki Ludowej Mychajło Hruszewski. – Ale to Bandera stał się symbolem – podkreśla.

Dla Polaków jednak Bandera (choć po ataku Niemiec na ZSRR nie dowodził UPA i po próbie stworzenia państwa ukraińskiego trafił do niemieckiego więzienia, potem do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen, a zginął w 1959 r. zamordowany w Monachium przez agenta KGB) jest symbolem wszystkiego, co najgorsze. Symbolem Ukraińskiej Powstańczej Armii w jej najgorszym, najbardziej brutalnym wydaniu.

Symbol bohaterstwa, a jednocześnie symbol okrutnej zbrodni. Tu trudno o dyskusję.

Zdziwieni Ukraińcy

Nie dostrzegają tego ukraińskie media. I z niepokojem patrzą na dyskusję w polskim Sejmie na temat uchwał dotyczących rzezi wołyńskiej, ze zdziwieniem zastanawiają się, o co właściwie chodzi autorom pomysłu nazwania jej „ludobójstwem". Najprostsze wydają im się dwie odpowiedzi. Po pierwsze: polskim politykom chodzi o zbicie kapitału. Chcą się przypodobać najbardziej nacjonalistycznym, rewanżystowskim i antyukraińskim kręgom polskiego społeczeństwa. Po drugie: to „ręka Moskwy". Bo jakże to możliwe, by tak życzliwa Ukrainie Polska nagle zaczęła mówić o zbrodni sprzed lat? I po co? Komu to służy?...

I tak dwie historie, ta polska i ta ukraińska, rozchodzą się coraz bardziej. Gdyby nie postawa Kościołów apelujących o przebaczenie i pojednanie, gdyby nie usilne działania niektórych polityków po obu stronach Bugu, za kilkadziesiąt lat nikt by już nie zrozumiał, co na Wołyniu i w Galicji Wschodniej podczas drugiej wojny się stało i dlaczego ludzie mówiący podobnymi językami tak różnie do tej przeszłości podchodzą.

Autor przez wiele lat był dziennikarzem „Rzeczpospolitej", specjalistą ds. wschodnich, korespondentem w Kijowie. Obecnie kieruje programem wschodnim w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych

„Zbrodnia wołyńska – historia, pamięć, edukacja. W przededniu 70. rocznicy"

Dariusz Gabrel, dyrektor Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN

Zbrodnia wołyńska była zbrodnią przeciwko ludzkości. Kwalifikowaną postacią tej zbrodni jest zbrodnia ludobójstwa. To wynika zarówno z przepisów polskiego kodeksu karnego, jak i z ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. Chodzi o artykuł 118 kodeksu karnego, który określa kwestię regulacji odnoszącą się do ludobójstwa. Podobnie jak Konwencja w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa, którą Polska ratyfikowała. Dla prawników te kwestie są więc jednoznaczne.

Instytut Pamięci Narodowej przyjął na siebie ciężar upamiętnienia tej rocznicy. To obowiązek wynikający z ustawy. Podobnie jak prowadzenie śledztw. Obecnie toczy się ich około 50, a około 80 zostało już zakończonych. Nawet nasze śledztwa, które mają wymiar historyczny, będą materiałem dowodowym dla przyszłych pokoleń. Nasza praca jest bowiem kalką – świadkowie przestawiają swoje wspomnienia pod przysięgą, nie ma więc mowy o relatywizmie. Odzwierciedlamy prawdę, która jest wartością uniwersalną i podstawową.

Zbrodnia wołyńska jest obszarem nie do końca odkrytym. Jej skala – kilkadziesiąt tysięcy ofiar – nas przerasta. Trzeba mieć na uwadze także to, że w PRL o tej zbrodni się nie mówiło. Przez ostatnie 20 lat też tylko niektórzy historycy podejmowali temat. Stąd rozbieżności co do liczby ofiar. Strona ukraińska podaje inną liczbę, nasi badacze – inną liczbę. Nie skupiałbym się jednak na liczbie ofiar, bo skala i tak jest potwornie duża.

Ewa Siemaszko, badaczka zbrodni wołyńskiej

Wyliczyłam liczbę ofiar zbrodni na 133 tysiące na podstawie sporządzonej przeze mnie dokładnej statystyki. Ponad 40 tysięcy ofiar to osoby zidentyfikowane z imienia i nazwiska. IPN dokonał własnych szacunków, kierując się tak zwaną ostrożnością badawczą, i zatrzymał się na 100 tysiącach. Zdarza się jednak, że dziennikarze wciąż mylą 60-tysięczny szacunek dla samego Wołynia z liczbą 100 i więcej tysięcy dotyczącą całego obszaru, na którym miały miejsce zbrodnie, czyli województw: wołyńskiego, lwowskiego, tarnopolskiego i stanisławowskiego.

Ukraińcy podają wielokrotnie niższe liczby i  tylko pojedynczy badacze przyznają, że to była zbrodnia ludobójstwa. Ale nie mają oni zbyt dużego wpływu na opinię publiczną. Świadomość o tej zbrodni funkcjonuje zresztą tylko na zachodzie Ukrainy, lecz równolegle występuje tam też zjawisko gloryfikacji UPA. Całkowicie pomijana jest przy tym zbrodniczość tej formacji i jej nacjonalistyczna ideologia. Zwolennicy mitu UPA koncentrują się wyłącznie na pamięci o walkach z Sowietami.

W Polsce przez dziesięciolecia zbrodnia była tematem tabu. Nadal nie istnieje na przykład w szkołach. Tej zbrodni nie omawia się na lekcjach. Ludzie dowiadują się z mediów i nielicznych książek, które trafiają do wąskiego grona zainteresowanych.  — not. kal

Wypowiedzi zebrane podczas międzynarodowej konferencji naukowej  zorganizowanej przez IPN w dniach 27–28 czerwca pod patronatem prezydenta Bronisława Komorowskiego.

Przed ubiegłorocznymi październikowymi wyborami parlamentarnymi w centrum Lwowa zgromadziły się tysiące zwolenników nacjonalistycznej „Swobody". Na każdej latarni wisiały flagi z symbolem UPA i słowami „70 lat". Jeden z mówców wołał do mikrofonu: – Sława Ukraini! (Sława Ukrainie!). Tłum odkrzykiwał: – Herojam sława! (Sława bohaterom!). Inny przekonywał: – Czcimy Banderę, Szuchewycza, Konowalca!...

Można było odnieść wrażenie, że tradycja Ukraińskiej Powstańczej Armii triumfuje.

Bandera i Konowalec byli przed wojną liderami Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, a ten ostatni organizował antypolskie akcje dywersyjne w Galicji Wschodniej w latach 20.; Szuchewycz dowodził UPA i obwinia się go o to, że faktycznie zaakceptował masowe mordy jako formę „usunięcia" Polaków z Wołynia, a sam nadzorował później podobne akcje w Galicji Wschodniej. Jeśli to mają być najważniejsi ukraińscy bohaterowie, to czy można się dziwić, że ludzie wynoszący ich na pomniki nie chcą zaakceptować kluczowych faktów o zbrodni wołyńskiej?

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą