Szczęście, woda, wszy

Kiedyś jakiś dziennikarz męczył mnie, jakich kosmetyków używałyśmy. A myśmy marzyły o odrobinie wody, żeby twarz obmyć! – wspomnienia uczestniczek Powstania Warszawskiego zebrane w książce „Sierpniowe dziewczęta'44", która ukaże się wkrótce nakładem Wydawnictwa Trio.

Publikacja: 26.07.2013 11:58

Grupa sanitariuszek z kompanii „Koszta” na ulicy Moniuszki. Pierwsza dekada sierpnia.

Grupa sanitariuszek z kompanii „Koszta” na ulicy Moniuszki. Pierwsza dekada sierpnia.

Foto: MPW

Red

We wszystkich opowieściach o Powstaniu, których słuchałam, to zawsze był szczególny dzień. „Idę na bal" – tymi słowami pożegnał się dobry kolega z Wandą Wojnicz „Nitką" z batalionu „Parasol". Ona zapamiętała, że stała wtedy na balkonie z mokrymi włosami, w żółtym szlafroku, po kąpieli, bo dzień był lipcowy i upalny. I zupełnie nie wiedziała, o jaki bal chodzi...

A jednak coś w tym było. Przygotowania: staranne, długotrwałe. Odpowiedni strój. Decyzja, że ta bluzka będzie właściwa. To było ważne – jak się będzie wyglądać.

Na ten dzień się czekało. Potem przyszedł i właściwie były tylko dwa odczucia – wolności i radości.

Ciekawe, że ktoś pamiętał deszcz, ktoś słońce. Wolność i szczęście zapamiętali wszyscy.

Danuta Krauze

„Niuśka"

(...) Kiedy dowiedziałam się, że Powstanie wybucha, to była ogromna radość i entuzjazm. (...) Ze wszystkich stron widać było, jak idzie młodzież, tak dziwnie ubrana, wcale nie jak na lato, bo w butach mocniejszych, z plecakami... Od razu się rozpoznawaliśmy. Po drodze już było kilka miejsc, kiedy musieliśmy się zatrzymać z powodu strzałów. Dopiero wtedy uświadomiliśmy sobie, że nikt z naszej grupy nie ma broni. Pamiętam wtedy taką falę lęku, która mnie ogarnęła. Z jednej strony czułam ten szalony entuzjazm, szczęście, które mnie roznosiło, ale z drugiej taki dziwny lęk... Radość z tego, że coś się dzieje, chyba nam wtedy odebrała jakąkolwiek trzeźwość oceny sytuacji... Tak chyba było. (...)

Zofia Świeszcz-Łazor

„Zojda"

(...) 1 sierpnia miałam zbiórkę o 15.00 w fabryce przy ulicy Waliców. Zdzich przyszedł wcześniej do ciotki i zapytał mnie, czy wszystkich zawiadomiłam. Odpowiedziałam, że tak. „To chodź, ja mam parę groszy, pójdziemy i zjemy sobie w restauracji golonkę" – powiedział do mnie. Zdzich był wysiedlony z Poznańskiego.

Byłam w siódmym niebie – po raz pierwszy w życiu byłam sama z mężczyzną, kilka lat starszym, w restauracji. Zamówiliśmy golonkę w restauracji przy Marszałkowskiej i Zdzich mówi: „Ja muszę do tego wypić wódkę, ty też chcesz?". Miałam 16 lat, ale dodawałam sobie rok. Chciałam, pewnie.

Potem wróciliśmy do mieszkania ciotki, wzięłam swoje rzeczy, które miałam przygotowane, m.in. dużą torbę z bronią. I pojechaliśmy dorożką na Waliców, do fabryki wódek i likierów, gdzie się zbierał „Parasol". (...)

Alina Janowska

„Alina"

Pracowałam w sklepie, który moja ciotka prowadziła razem ze swoją przyjaciółką. To była papeteria, mieściła się przy Marszałkowskiej. Pracowaliśmy tam ja i kolega.

Naprzeciwko sklepu była restauracja, w której przesiadywali Niemcy. Nie pamiętam już, jak się zorientowałam, że wybuchło Powstanie. Wzięłam to, co miałam ze sobą – bo mieszkałam wtedy w Tworkach i dojeżdżałam do Warszawy – i wyszłam ze sklepu. Oczywiście, najpierw zrobiłam remanent, wszystko ładnie poukładałam, zamknęłam sklep na klucz. Skręciłam w lewo i jeszcze raz w lewo. To była ulica Złota.

Poszłam w kierunku kina Palladium, gdzie mieszkała ciotka. Przede mną szedł jakiś mężczyzna w długim płaszczu. I nagle najpierw zobaczyłam, że on pada, a dopiero potem usłyszałam strzały. Strzały padły jakby zza mnie, ale trafiło w niego.

Nie wiedziałam, jak mu pomóc, ale byłam na linii strzału, w dodatku sama, więc od razu skręciłam do kina i powiedziałam tam, że na ulicy leży mężczyzna, prawdopodobnie ranny.

Poszło chyba po niego jakichś dwóch innych mężczyzn.

Ja nie wiedziałam, że będzie Powstanie, sama nie miałam broni. Ciotka wysłała mnie do najbliższego oddziału porucznika „Wojtka", gdzie mogłam być pomocna. Jest taka moja fotografia z tego dnia, że siedzę na ławce, w cywilnym ubraniu, a tam obok już jest Powstanie.

Halina Jędrzejewska

„Sławka"

1 sierpnia przyszedł do mnie kolega z konspiracji, żeby się pożegnać. On już wiedział, że idzie do Powstania, bo dotarła do niego sieć alarmowa. Godzina „W" jest o 17.00 – powiedział. Bardzo się zdenerwowałam, bo zrozumiałam, że Powstanie już się zaczyna, a ja nic nie wiem. Byłam ostatnia w naszej „piątce" i do mnie zawiadomienie jeszcze nie dotarło. Jak tylko ten kolega wyszedł, pojechałam z Wawelskiej, gdzie mieszkałam z rodzicami, na Żurawią do mojej koleżanki, która była przedostatnia w naszej „piątce". Dosłownie zderzyłam się z nią w drzwiach mieszkania. Gdybym przyjechała 5 minut później, to nie wiedziałabym, gdzie się zgłosić. Było późno, ona myślała, że już nie zdąży na Ochotę, gdzie ja mieszkałam, a potem na Wolę, gdzie miałyśmy – jak się okazało – zbiórkę. Koleżanka Marysia Millerówna pobiegła na tę Wolę, a ja zawróciłam do domu. Uważałam, że bezwzględnie muszę pożegnać się z rodzicami, a poza tym wziąć torbę sanitarną. (...)

W domu włożyłam sukienkę zrobioną z mundurka harcerskiego, wzięłam torbę sanitarną i poszłam. Miałam dotrzeć na ulicę Wolność 16. Kiedy byłam na Okopowej, słychać było już strzały. Motorniczy zatrzymał tramwaj. „Kto chce, niech wysiada" – powiedział. Wszyscy wyskoczyli z tramwaju.

Wbiegłam w ul. Wolność i w pewnym momencie zobaczyłam przed sobą idącego środkiem ulicy młodego człowieka. Miał wysokie buty, jasną kurtkę, biało-czerwoną opaskę na ramieniu, a na piersi stena. Do tego był bardzo przystojny. Oniemiałam z wrażenia. Do końca życia będę ten moment pamiętać. (...)

Teresa Bojarska

„Klamerka"

Jeszcze przed Powstaniem w marcu 1941 r. złożyłam przysięgę i przeszłam kurs szyfrancki. Zaraz potem przydzielili mnie do Komendy Głównej. Od 30 lipca byłam w locie – od świtu do godziny policyjnej. Zaangażowali mnie w przewożenie broni z dalekiego Mokotowa na Wspólną. Jeździłam rykszą z takim chłopakiem, który też był zaprzysiężony. Broń była pakowana w paki z napisem „Kawa Enrilo". Bardzo się na to wściekałam, że tyle broni zabierają z Mokotowa.

(...) Naprzeciwko nas był bunkier, który walił bez przerwy z karabinów maszynowych. Trudno mi się było tym zachwycać. Dostałam rozstroju żołądka i musiałam pójść do toalety. Ściany były drewniane i te kulki z bunkra tylko mi świstały nad głową. Mimo to ja nie mogłam zejść z sedesu. Ale jak już zeszłam, to mi strach minął.

Mogę się tego wstydzić, ale prawda jest taka, że pierwszą godzinę Powstania spędziłam na sedesie.

Anna Jakubowska

„Paulinka"

(...) miałyśmy skompletować wyposażenie na Powstanie. Przede wszystkim sporych rozmiarów torbę sanitarną i rzeczy, które były nam potrzebne. Bo wiadomo przecież, że Powstanie może potrwać nawet parę dni. Takie było założenie... A więc: przyzwoite buty sportowe i buty na zmianę, choć niewiele z nas w ogóle miało przyzwoite buty. Pamiętam, jak rozmawiałyśmy, że to może potrwać parę dni, więc musimy wziąć kilka bluzek, żeby porządnie wyglądać. Bo co o nas chłopaki pomyślą? Do tego oczywiście spódnico-spodnie, które sobie szyłyśmy wcześniej, czyli tzw. szybkie loty.

(...) Podczas przejazdu przez miasto jakoś podświadomie czułam, że Niemcy inaczej się zachowują. Bardzo się pilnowałyśmy, bo wyglądałyśmy trochę tak półcywilnie. Tymczasem Niemcy nie rozglądali się wcale po ludziach tak jak zawsze, ale raczej patrzyli w ziemię, byli mniej pewni siebie.

Na Woli zameldowałam się i na moje nieszczęście zobaczył mnie dr „Brom", czyli Zygmunt Kujawski, z którym już miałam do czynienia wcześniej. Bardzo się ucieszył, bo miał zorganizować punkt sanitarny. „Przechodzisz do mnie" – powiedział, a mnie mina zrzedła, bo ja chciałam iść do chłopaków. (...)  Przyprowadzono niemieckiego oficera w czarnym mundurze, miał zwichniętą rękę i mieliśmy go opatrzyć. Okazało się, że to jeden z katów z Gęsiówki, ale wtedy oczywiście tego nie wiedziałam. Wiedziałam za to, że trzeba mu pomóc. „Brom" wziął maseczkę z chlorkiem etylu, chciał mu położyć na twarzy, żeby go trochę znieczulić. A on zaczął wrzeszczeć: „Nein, nein, nein!". Świetnie to pamiętam, bo wtedy tego nie mogłam zrozumieć i dr „Brom" mi dopiero wyjaśnił, że on się bał, iż go zabijemy. „Jak to – lekarz i sanitariuszka mieliby zabić jeńca?" – nie mogłam uwierzyć, że coś takiego mu przyszło do głowy. To była taka moja świeża reakcja w Powstaniu, potem się to zmieniło.

Pierwszy dzień zakończył się poczuciem szalonego entuzjazmu. Widziałam, jak się cieszyli cywile, jak się starali nam pomóc, i to dawało mi mnóstwo radości. Czuliśmy, że to, co robimy, jest sensowne. Traktowali nas jak swoje wojsko. Takie szczęśliwe twarze. To coś niepowtarzalnego. Po raz drugi coś podobnego, ale już nie w takim natężeniu, czułam w pierwszych dniach „Solidarności". Ludzie wtedy znów czuli wolność.

Woda

Z ciałem to w Powstaniu było różnie. Wymagano od niego wiele – to na pewno. Miało się nie męczyć, pozostać silne, nie jeść i nie spać. Czasem łatwiej było o nim zapomnieć, jeśli się dało. Niekiedy świadomość ciała wzrastała – jego kruchości, śmiertelności. A zarazem jego wagi, bo to jego sprawność i czujność decydowały o życiu.

Czasem można było być dla ciała dobrym. Umyć je. Położyć się do snu w łóżku. To były jednak małe świąteczne chwile.

Samo ciało robiło, co mogło. Biegało, nie spało, nie jadło. Nawet z miesiączki zrezygnowało, żeby udręczonym dziewczynom nie robić kłopotu.

W Powstaniu od początku o wodę było ciężko, a 14 sierpnia Niemcy odcięli miejskie wodociągi, więc trzeba było ją czerpać ze studni. To oznaczało wyprawę do studni, zwykle pod ostrzałem, potem długą kolejkę, też pod obstrzałem, i w końcu powrót z ciężkimi wiadrami. I znów, jak zawsze, ktoś musiał to robić. Robiły kobiety, czasem z pomocą kolegów lub jeńców wojennych.

Niekiedy w opustoszałych budynkach trafiła się wanna z wodą, którą ktoś postanowił wypełnić na czarną godzinę. Wodą często już brudną i śmierdzącą, ale i tak była to okazja do wspaniałej kąpieli.

Teresa Komender

Największym problemem w szpitalu w czasie Powstania było zdobywanie wody i gospodarowanie nią. Trzeba było rannych obmyć, nakarmić i napoić. Wszystkim się chciało pić, a wodę się oszczędzało.

Po wodę chodziliśmy w nocy i czerpaliśmy ją z ujścia pod kinem Palladium. Tam były jakieś takie podłączenia do wodociągów i była pompa w piwnicy. Najpierw napędzało się ją prądem, a potem, jak prądu nie było, to ręcznie... Po wodę przychodziły tłumy i działy się tam dantejskie sceny. Wyznaczono więc godziny, w jakich będzie wodę brało wojsko, a w jakich cywile. Szpitale brały w nocy. Więc my co noc o trzeciej ze wszystkimi pojemnikami, jakie miałyśmy, szłyśmy po wodę. Szło się przejściami poprzebijanymi w podwórkach, klatkami schodowymi, jak się dało, bo ulicą było niebezpiecznie i za daleko. Potem miałyśmy trzech rannych Niemców do pomocy. Na początku bałyśmy się, że nam uciekną, ale było na odwrót, to oni panicznie bali się nas zgubić. Myśleli, że ludzie ich zmasakrują... Dlatego się mnie trzymali i jeśli się oddaliłam, to wystraszeni wołali za mną: „Schwester, Schwester...".

Nawet z ich pomocą noszenie wody to był jednak koszmar.

Potem był i taki czas, że oszczędzając wodę, myłyśmy ręce spirytusem.

Anna Jakubowska

„Paulinka"

Sprawa mycia – na początku na Woli, gdy jeszcze była woda, jakoś dawałyśmy sobie radę. Do tej pory mój kolega wspomina, że kiedyś wszedł do łazienki, kiedy ja się myłam, i wtedy się wycofał, bardzo przerażony. Potem już takich warunków nie było. Teraz patrzę na fotografie z Powstania i naprawdę nie wiem, jak myśmy potrafiły to utrzymać – jakieś to uczesanie, włosy niepolepione, czyste bluzki, choć ciągle spadał na nie gruz. Nie wiem, jak to robiłyśmy.

Danuta Krauze

„Niuśka"

Kiedy byliśmy już w Śródmieściu, jeszcze przed wysłaniem nas na Czerniaków, „Akne" zaprosiła mnie na jeden dzień do jakichś swoich krewnych. To był jedyny raz w czasie Powstania, że mogłam się rozebrać, umyć, a na noc przebrać w jakąś pidżamę. Bo przecież normalnie to spało się w ubraniach i bez mycia.

Alina Janowska

„Alina"

Kiedyś poszłam się umyć na samą górę budynku. Tam było mieszkanie mojej ciotki, a na dole było kino Palladium i kwatery żołnierzy. To była niesamowita historia.

Na górze, na ostatnim piętrze, nie było już dachu i znalazłam wannę pełną deszczu. Postanowiłam się umyć w tej wodzie, bo zwykle na kąpiele to przecież wody nie było. Wlazłam bezmyślnie do wanny, myłam się, czym tam miałam, już nie pamiętam czym. Leżałam potem w wodzie, leżałam i tylko myślałam, żeby mnie ktoś nie zobaczył. Ubranie położyłam daleko od wanny, żeby się nie zamoczyło, więc żeby się ubrać, musiałam kawałek przejść całkiem goła, co wcześniej w pośpiechu nie przyszło mi do głowy. I właśnie tego zaczęłam się bać – że ktoś tam nagle wejdzie i mnie zobaczy. Nie miałam też nic do wytarcia się. To była moja jedyna kąpiel w Powstaniu.

Wacława Jurczakowska

„Wacka"

Kiedyś jakiś dziennikarz męczył mnie, jakich kosmetyków używałyśmy. A myśmy marzyły o odrobinie wody, żeby twarz obmyć! Na Starówce pokazały się wszy. Ja miałam krótkie włosy, więc ich nie musiałam ścinać, ale wtedy, gdy zaczął się problem z wszami, to inne dziewczyny ścinały włosy.

Danuta Rossman

„Danka"

Mieszkałam na rogu Marszałkowskiej i Wspólnej, i tam mogłam się umyć. W Śródmieściu było jednak łatwiej niż w innych dzielnicach.

Jadwiga Chuchla

„Pszczółka"

Czasem mama zdobywała wodę i kiedy udawało mi się do niej przyjść, to mogłam się umyć w łazience. Była miednica i trochę wody. Mój dowódca też tam przychodził, żeby się ogolić. Brud jednak był nieunikniony i wszy były na porządku dziennym. Umycie głowy to był sukces.

Problem był też, żeby spłukać po sobie ubikację... U mamy to jakoś było, przelewało się ubikację wodą po myciu naczyń, ale poza tym to kopaliśmy latryny. Korzystanie z nich to było coś koszmarnego.

Zofia Świeszcz-Łazor

„Zojda"

Kiedy przyszliśmy z Woli na Stare Miasto, to jeszcze była woda i dowództwo nam zafundowało kąpiel. Po dwie dziewczyny wchodziłyśmy do wanny. Woda była nawet w miarę czysta i mydło było. Ja kąpałam się ze „Scarlett" i pamiętam, że ona się tak jednym palcem drapała. Za parę dni też się zaczęłam drapać i okazało się, że wszystkie mamy wszy. Złapałyśmy je w Gęsiówce – po tym jak wyzwolono obóz, to dwa dni spałyśmy tam na pryczach. Wystarczyło. Potem tych wszy nie mogłyśmy się pozbyć. Nic nie pomagało, choć pościnałyśmy włosy.

Krystyna Zachwatowicz-Wajda

„Czyżyk"

Wodę przynosiłyśmy do mieszkania z mamą w wiaderkach. Najbliższa studnia była na wydziale architektury przy ul. Koszykowej.

Urszula Katarzyńska

„Ula"

Nie było ani czasu, ani wody do mycia. W naszym oddziale był też taki przesąd, że nie można się całemu umyć, bo się zginie. Więc jak już była okazja, to się myłam kawałkami. Tak jak się udało i ile wody było.

Wanda Okolska- -Woltanowska

„Mrówka"

Mama mieszkała przy Złotej 29, więc właściwie obok nas. W wolnej chwili wpadałam do domu, żeby pokazać, że żyję, i... żeby się umyć. Wodę zdobywała mama, która w nocy stała w kolejce przy lejach po wybuchach bomb, tam woda się sączyła i można było ją nabrać. Można powiedzieć, że wtedy woda była na miarę złota.

Halina Jędrzejewska

„Sławka"

Na Starym Mieście przyszliśmy na kilkanaście godzin na odpoczynek na kwaterę. To było przy Sapieżyńskiej czy Franciszkańskiej. Koledzy obiecali, że zdobędą dla nas wodę, i postanowiłyśmy z koleżanką porządnie się wyszorować. Żeby zaś podziękować kolegom, chciałyśmy im ugotować kaszę albo zupę, co się da. Dostarczyli nam wodę i kaszę. Na kwaterze, podobnie jak w większości domów na Starówce, paliło się w piecu pod kuchnią.

Ugotowałyśmy kaszę w wielkim garze. Stało to na kuchni, a my wtedy się starannie umyłyśmy, nawet włosy umyłyśmy. Byłyśmy bardzo szczęśliwe – trzeba się długo nie myć, żeby zrozumieć, jaka to ulga. Kiedy jednak miałyśmy już wołać kolegów na jedzenie, to gruchnęła bomba. Cała ściana wyleciała w powietrze. Zrobiło się biało, kawałeczki ściany leżały na kuchni, a my wyglądałyśmy okropnie, całe byłyśmy przysypane pyłem. Najgorsze, że kasza się już nie nadawała do jedzenia. Po nas też nie było widać, że się wcześniej umyłyśmy.

Teodora Wanda Grabowska

„Wanda"

Woda była tak długo, jak pracowały wodociągi. Ja mam włosy kręcone i trudno było mi je wtedy utrzymać w porządku, ale pamiętam, że raz umyłam głowę w zimnej wodzie na kwaterze przy Czarnieckiego. Wtedy wodę już trzeba było nosić, my chodziłyśmy do studni na pl. Słonecznym.

Kiedyś wracałam na kwaterę ze szpitala, do którego zaniosłyśmy naszego rannego kolegę „Freda". To było po tym, jak pocisk uderzył w willę przy ul. Śmiałej, ranny był „Fred", zginęła „Katarzyna", a ja cała byłam obsypana pyłem. Nie wiem, jak wyglądałam, bo w Powstaniu nie przeglądałam się w lusterku. W przejściu między ogródkami spotkałam wtedy „Gryfa", który powiedział: „Zrób coś z tymi włosami". Czyli jednak wyglądałam okropnie...

Katarzyna Kusocińska

„Kasia"

Niedaleko szpitala na rogu ulicy Wielkiej był lej po bombie, i tam można było zdobyć wodę. Widocznie pękły rury. Była u nas w szpitalu Lodzia, taka prostytutka, bardzo dobry człowiek, która tę wodę nosiła. Ktoś jeszcze chyba też.

Danuta Winiarska

„Słoninka"

Po przejściu kanałami posłano mnie do szpitala przy Świętokrzyskiej, tam gdzie było PEKAO. Ale tam było już pełno, więc poszliśmy na drugą stronę ulicy, do prywatnych mieszkań. Pamiętam pokoik dwułóżkowy, czyściutko, pościel, przyniesiono nam kubeł gorącej wody, żebyśmy się umyły, włosy umyły. A potem była... zupa pomidorowa. To było coś tak pysznego! Może dlatego, że ja w ogóle dawno nie jadłam.

Anna Jakubowska

„Paulinka"

Na Czerniakowie prawdziwym problemem był brak wody. W tych ostatnich dniach, kiedy byliśmy kilkadziesiąt metrów od Wisły, to wydaje się nieprawdopodobne... Pamiętam, że kiedy przechodziłam piwnicą z meldunkiem, jakaś kobieta chciała mi dać złoty pierścionek, żebym tylko jej kubek wody przyniosła dla dziecka, które trzymała na kolanie. Nie mogłam tego zrobić, bo nie mogłam się dostać nad samą Wisłę. Gdybym jednak mogła, to oczywiście tego pierścionka bym nie wzięła, ale to pokazuje determinację i bezsilność tej matki...

Krystyna Cała

„Ewa"

Woda stała się problemem w końcu sierpnia. W Śródmieściu było niewiele studni głębinowych, ale musiały wystarczać. Mycie i pranie było luksusem.

We wszystkich opowieściach o Powstaniu, których słuchałam, to zawsze był szczególny dzień. „Idę na bal" – tymi słowami pożegnał się dobry kolega z Wandą Wojnicz „Nitką" z batalionu „Parasol". Ona zapamiętała, że stała wtedy na balkonie z mokrymi włosami, w żółtym szlafroku, po kąpieli, bo dzień był lipcowy i upalny. I zupełnie nie wiedziała, o jaki bal chodzi...

A jednak coś w tym było. Przygotowania: staranne, długotrwałe. Odpowiedni strój. Decyzja, że ta bluzka będzie właściwa. To było ważne – jak się będzie wyglądać.

Na ten dzień się czekało. Potem przyszedł i właściwie były tylko dwa odczucia – wolności i radości.

Ciekawe, że ktoś pamiętał deszcz, ktoś słońce. Wolność i szczęście zapamiętali wszyscy.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą