IRA zarejestrowana jest w Petersburgu przy ul. Sawuszkina na niejakiego Siergieja Prigożyna, zwanego kucharzem Putina, ponieważ jest właścicielem ekskluzywnej firmy kateringowej Konkord, w której jedzenie dla zagranicznych delegacji zamawia Kreml. Według zachodnich mediów Prigożyn stoi też za oddziałem najemników z tzw. grupy Wagnera, którzy walczą w wielu wojnach na świecie, od Afryki przez Syrię po Donbas. Tam, gdzie Kreml nie może wysłać regularnych wojsk, tam ich posyła. Tuż przed wyborami w Mińsku Aleksander Łukaszenko ogłosił zatrzymanie 33 najemników Wagnera, których oskarżył o szykowanie prowokacji na Białorusi. Mężczyźni wcześniej mieli walczyć m.in. na wschodzie Ukrainy. Według raportu specjalnego prokuratora Roberta Muellera działania IRA podczas amerykańskich wyborów prezydenckich w 2016 r. były koordynowane z wywiadem wojskowym GRU.

Rosjanie z Peace Data dopiero rozkręcali działalność. Zablokowano pięć kont na Twitterze i tuzin na Facebooku. Cytowani przez „New York Timesa" rozmówcy ze służb specjalnych są zaniepokojeni z dwóch powodów. Po pierwsze, dlatego, że Rosjanie znów usiłują wpłynąć na wynik wyborów w USA. Amerykanie wybiorą prezydenta 3 listopada, najbliższe dwa miesiące to kulminacja kampanii. Choć wydawało się, że po 2016 r., gdy właśnie Internet Reaserch Agency usiłowała wpłynąć na debatę publiczną w USA, by mocno spolaryzować społeczeństwo, zaognić konflikty itp., zarówno Facebook, jak i Twitter podjęły mnóstwo starań i wydały sporo pieniędzy na walkę z fake newsami. Twitter ostatnio nawet zaczął oznaczać treści Sputnika czy RT jako tworzone przez rządowe media Rosji. A jednak Rosjanie znów próbują wrócić do gry.

Z tym związane jest drugie zmartwienie. Otóż Rosjanie testują obecnie technikę zwaną information laundering, czyli – na wzór prania pieniędzy – pranie informacji. Chodzi o to, by propagandę, dezinformację czy teorie spiskowe „prać" za pomocą specjalnie do tego przygotowanych portali informacyjnych. To dlatego Peace Data udawał medium newsowe, chwalił się trzema redaktorami, zatrudniał amerykańskich freelancerów. Wiedząc, że użytkownicy sieci stali się ostrożniejsi, że trudniej będzie siać dezinformację z anonimowych kont, Rosjanie stworzyli coś, co miało udawać rzetelny lewicowy serwis informacyjny. Przekonywali w nim m.in., że Joe Biden, kandydat Partii Demokratycznej, sprzeniewierzy się prawdziwie lewicowym ideałom i będzie prowadził prawicową politykę, jeśli zostanie prezydentem. A więc wspierali Donalda Trumpa – krytykując z lewej flanki jego kontrkandydata.

W jaki sposób, używając mediów społecznościowych, wpływa się na wynik wyborów? Na przykład za pomocą tzw. mikrotargetowania typuje się osobę niezdecydowaną i zachęca ją do udziału w wyborach, przekonując, że ich wynik może zdecydować o jakiejś sprawie, która dla niej jest ważna. Na pozór wszystko wygląda świetnie – zachęcanie do głosowania, trafianie do nowych wyborców to przecież piękne ideały, których nikt nie śmiałby krytykować. Ale właśnie o to oskarżani są w USA Rosjanie – że doprowadzają do zaogniania sporów i pogłębiania podziałów, rozgrzewania politycznych emocji, angażując osoby dotąd niezainteresowane polityką. Teraz mamy dowód, że również dzisiaj podejmuje się takie próby.

Tymczasem w Polsce ekscytujemy się, że z każdymi wyborami rośnie frekwencja, że obywatele coraz chętniej biorą sprawy w swoje ręce. A wiemy dobrze, że dzieje się to kosztem jeszcze głębszej polaryzacji, jeszcze głębszych podziałów. Zupełnie jak w USA. Ale przecież nikt nie podejrzewa, że Rosjanie mogliby w jakikolwiek sposób próbować wpływać na wybory w Polsce. U nas? Jasne, że nie. Skąd jednak ta pewność?