Dmytro

Pamiątki kresowej przeszłości zwykle trafiają do nas po dziadkach, czasem znajdujemy je na pchlim targu. A czasem tkwią przez trzy czwarte wieku na neogotyckim poddaszu szpitala jak z „Wyspy tajemnic".

Aktualizacja: 22.09.2013 09:57 Publikacja: 20.09.2013 01:01

Dmytro

Foto: Rzeczpospolita, Jon Crispin Jon Crispin

Marzenie o „próbce dawnego czasu" żywe jest nie tylko wśród zawodowych historyków, być może nawet nie wśród nich przede wszystkim. Dziejopisowie często walczą pod sztandarem tej czy innej szkoły o interpretacje rewolty czy wojny, rozkładają wzdłuż osi czasu fakty, fiszki i zdjęcia w nadziei, że wyłoni się z nich prawda o zrywie czy zwrocie, niczym paleontolodzy, układający suche kostki, aż złoży się z nich groźny kark jaszczura – a jeśli są rutyniarzami, tasują je tylko, jak wyślizganą talię.

Wzruszenie, jakiego doświadcza się, sięgając po spękane zdjęcie, sczerniały trzonek należącego kiedyś do serwisu noża, łuszczący się jak ciasto francuskie papier broszury, doświadczone być natomiast może przez każdego – i wielu go szuka. To dlatego właśnie antykwariaty ramię w ramię z restauracjami opierają się najskuteczniej kryzysom i nacjonalizacjom. „Ludzie zawsze będą musieli jeść" – wzdychają, krzepiąc się tą myślą, byli fizycy i filolodzy. Cisi antykwariusze również mają nadzieję, że sporo ludzi zawsze potrzebować będzie gemmy, drzeworytu, a bodaj i trzonka grabi, o których będą wiedzieli, że są starsze od nich samych.

Jeśli jednak restauratorzy drżą na myśl o kulturze pizzy z mikrofali, czy antykwariusze nie powinni obawiać się „pamięci instant", jaką zdają się oferować kapsuły czasu? To był boom, który rozpoczął się na dobre wraz z epoką stali kwasoodpornej i szczelnych spawów: pierwsza kapsuła, o której wiemy, powstała w roku 1876, ale dopiero na przełomie XIX i XX wieku burmistrz każdego miasteczka francuskiego i niemieckiego stawiał sobie za punkt honoru umieścić w tubie schowanej w fundamentach ratusza lub kuli, mocowanej u szczytu ratuszowej wieży garść drobnych, obsadkę do pióra, kilka egzemplarzy miejscowej gazety i odręczny list skierowany do wdzięcznej potomności.

Pocisk wymierzony w przyszłość

Pierwsze z tych kul i tub porozrywane zostały pociskami ofensywy znad Marny w roku 1914, kolejne otwierały już dłuta dziennikarzy i historyków-amatorów. Zwitki zapleśniałych papierów i zaśniedziałych monet (technika spawalnicza wymagała, jak się okazało, dalszego doskonalenia) nie zniechęcały naśladowców: w 1936 r. na Oglerhorpe University w Atlancie uroczyście wymurowano i wypełniono przedmiotami codziennego użytku „Kryptę Cywilizacji", która ma zostać otwarta w roku 8113.

W trzy lata później podczas Wystawy Światowej w Nowym Jorku szefostwo koncernu Westinghouse, już to kierując się historiozoficznym optymizmem, już to lękami przed nadchodzącą wojną, wystawiło ponaddwumetrowy walec, odlany z miedzi, chromu oraz stopu srebra, w którym umieszczono m.in. kłębek nici, lalkę, próbówkę z nasionami zbóż, mikroskop, kronikę filmową oraz – witaj, megalomanio! – zwięzły opis kapsuły i jej twórców. Wielki tubus zakopano na terenie parku Flushing Meadows, w którym zorganizowano wystawę, zobowiązując potomnych do otwarcia jej nie wcześniej niż za sześć tysięcy lat. Swoje kule i skrzynki zakopywali komsomolcy budujący miasta nad Amurem i technokraci stawiający blokowiska podparyskiego Nanterre, „pakiety dla przyszłości" przygotowywali rzutcy przewodniczący gminnych rad narodowych na Ziemiach Odzyskanych i organizatorzy lotu sond Voyager.

Trudno powiedzieć, co będzie się działo na błoniach Flushing Meadows w roku 6939, w naszych czasach jednak kolejne „kapsuły czasu", odnajdywane podczas remontów i wyburzeń, budzą dziwnie mało emocji – prawdopodobnie właśnie dlatego, że tworzono je z myślą o ich wywołaniu. Budowane po to, by „wyprzedzić" historię, by z góry stworzyć odkrycie, które podekscytuje przyszłych znalazców, okazują się być przewidywalne i jałowe.

A przecież głód odkrycia takiej „kapsuły czasu", miejsca, gdzie w sposób autentyczny, w porządku innym niż zadekretowany przez człowieka odkładały się pamiątki, drobiazgi i trivia życia, niczym płatki złota w piaskach rzek, pozostaje żywy. Doświadczają go nie tylko wchodzący do nieznanego grobowca archeolodzy i ekipy nurków wślizgujące się do wraków, ale każdy odkrywca zapomnianej na strychu skrzyni, ba, nawet przechodzień zerkający ze zgrozą i fascynacją, jak „dorobek życia" zmarłej właśnie starszej pani, który zmieścił się w kilku kartonach, wynoszony jest na śmietnik. W tych pudłach, strzępach i śmieciach znajduje się bowiem właśnie „próbka czasu", zarazem statystycznie przypadkowa i znacząca, niczym los wyciągany podczas loterii czy poboru. Jakie zdarzenia, zbiegi okoliczności czy Parki przesądziły o tym, że ocalało właśnie to zdjęcie, list, grzebień?

Do wnętrz grobowców i wraków trafiają nieliczni, do targania wykrywacza metalu trzeba mieć zdrowie, przetrząsać szuflady postawionej pod śmietnikiem komody trochę wstyd. Rosną jednak na naszych oczach zastępy „urban explorers" buszujących w wielkich miastach Zachodu po opuszczonych halach fabrycznych, przeznaczonych do wyburzenia kamienicach, zamkniętych stacjach metra – dziesiątki miejsc, które naznaczył już chłodny cień przeszłości, a których nie dopadli jeszcze deweloperzy.

Dzięki tym, którzy doświadczają świata nie wprost, lecz przez tekst i obraz, rosnącą popularnością cieszy się Niki Feijen, fotograf dokumentujący opuszczone przed laty i z jakichś względów pozostawione same sobie amerykańskie gospodarstwa domowe w różnych stadiach rozpadu: sypialnie okryte kołdrą kurzu, pokoje stołowe z tapetą pleśni, drewniane wózki dziecięce zetlałe do granicy, po przekroczeniu której staną się próchnem. Nie dalej jak wiosną tego roku uwagę dziesiątków mediów przyciągnęło z kolei mieszkanie pani De Florian, która w przeddzień wybuchu wojny jako 20-letnia kobieta opuściła Paryż. Resztę życia spędziła na południu Francji, opłacając jednak regularnie czynsz – i kiedy zmarła w wieku 91 lat, jej spadkobiercy wkroczyli do buduaru w zamożnej dzielnicy jako pierwsi ludzie od 70 lat. Reporterzy agencji Getty zdołali jeszcze uchwycić odcień spłowiałego różu, chociaż draperie i obicia osypywały się już od uderzeniowej dawki jaskrawego światła.

Szpital nad Seneca Lake

Nowojorski fotografik Jon Crispin po raz pierwszy trafił do opuszczonego szpitala psychiatrycznego Willard Asylum pod koniec lat 90., wracając ze znajomymi z wesela zorganizowanego nad brzegami jeziora Seneca w stanie Nowy Jork. Dominujące nad polodowcowym jeziorem budynki, wzniesione w latach 60. XIX wieku i porzucone przed zaledwie kilku laty, robiły uderzające wrażenie. „Opuszczone budynki, do których nie wolno wchodzić, fascynowały mnie już jako dzieciaka – wspomina Crispin w wypowiedzi dla magazynu „Slate" – wiedziałem, że muszę to sfotografować". Dzięki grantowi otrzymanemu od stanowej rady sztuk pięknych mógł rozpocząć swój pierwszy tak poważny projekt: fotografowanie rozproszonych po całym stanie XIX-wiecznych „Domów dla obłąkanych". Był to jednak dopiero początek jego przygody ze szpitalem Willard.

W latach 90. hasła rzeczników „antypsychiatrii", od Lainga i Lacana po Ervina Goffmana, nie rewoltowały już świata, a i „Lot nad kukułczym gniazdem", zarówno w wersji książkowej, jak filmowej, został przeżyty i przyswojony. Wychowani na nich historycy i socjolodzy amerykańscy prowadzili jednak na coraz szerszą skalę badania nad funkcjonowaniem lecznictwa psychiatrycznego w XX wieku, ukazując, jak arbitralnie podejmowane były przez lekarzy decyzje o całkowitej izolacji pacjentów, jak łatwo było trafić do jednego z wielu finansowanych przez państwo ośrodków zamkniętych – i jak często szlak ten okazywał się drogą bez powrotu.

Za tymi decyzjami nie stała ani chęć eliminacji dysydentów, jak w przypadku sowieckich psychuszek, ani nawet zła wola, lecz tylko lęk, bezradność diagnostów i brak specjalistów od rehabilitacji – a jednak przywoływane przez badaczy życiorysy tysięcy pozbawionych rodziny mężczyzn i kobiet, którzy po jednorazowym epizodzie alkoholowym, ataku depresji czy załamaniu nerwowym na zawsze trafiali za mury szpitali, w płócienny bądź farmakologiczny kaftan, budzi zgrozę większą niż lektura wielu thrillerów medycznych.

Jednym z badaczy tamtej epoki był kurator sztuki i socjolog Craig Williams, który mniej więcej w tym samym czasie co Crispin, w roku 1995, trafił do opuszczonego Willard Asylum. Williams pokonał o dwie kondygnacje schodów więcej niż nowojorski fotograf i odkrył strych, gdzie znalazł przeszło czterysta walizek, gromadzonych tam przez cały XX wiek: własność niewielkiego ułamka z sześciu tysięcy pacjentów, którzy zmarli w murach szpitala i pochowani zostali w często bezimiennych już dziś grobach. Walizki trafiały do szpitala wraz z nimi, często z poprzedniego szpitala (Willard Asylum traktowany był jako miejsce zesłania dla „szczególnie trudnych przypadków") – i, jak wynika z zachowanych szpitalnych dokumentów, często trafiały od razu na strych.

To, co się w nich znalazło – książki, zdjęcia, szpulki nici, pędzle, zeszyty, święte obrazki, figurki zwierząt z terakoty, zetlałe swetry, biustonosze lub mundury, młotki do krykieta, naparstki, budziki, piersiówki – najczęściej zgarnięte było w ostatniej chwili przez spanikowaną rodzinę lub sąsiadów z szafy i biurka, w fioletowych błyskach stojącej już pod oknami karetki. Kapsuły czasu z tektury, fibry lub kiepsko wyprawionej skóry zatrzaskiwały się – i trafiały na strych nad jeziorem, noszącym nazwę po wymarłym indiańskim plemieniu. Właściciele książek, swetrów i naparstków żyli piętro lub trzy niżej – czasem przez rok, czasem przez pół wieku – pozbawieni nawet oparcia, jakie daje szpetna figurka psa kupiona na szkolnej wycieczce.

Craig Williams, wspierany przez emerytowaną urzędniczkę nowojorskiej służby zdrowia Darby Penney i praktykującego psychiatrę z Bronksu, dr. Petera Stiasnego, przez osiem lat inwentaryzował zawartość walizek i starał się ustalić tożsamość ich właścicieli. Władze pozwoliły mu sięgnąć do przechowywanych w archiwach historii pacjentów – i wreszcie w  styczniu 2004 roku wystawa „Walizki ze szpitalnego strychu" otwarta została w nowojorskim muzeum stanowym.

Odwiedziło ją ponad 300 tysięcy osób, które poznały historię dziesięciorga pacjentów – wśród nich Madeleine C., paryżanki, która trafiła do Stanów przed I wojną światową, udzielała lekcji francuskiego, studiowała na Columbii, a kiedy w latach kryzysu straciła pracę i pogrążyła się w depresji, trafiła do Bellevue i do Willard, skąd kołatała o uwolnienie przez 40 lat, zanim kuracja chlorpromazyną pogrążyła ją w katatonii. Także Franka C., czarnoskórego mechanika samochodowego i boksera-amatora, który po trzech latach służby w armii trafił w 1945 do cywila i, nie mogąc znaleźć pracy, wybuchł gniewem na „rasistów" – po czym z rozpoznaniem schizofrenii paranoidalnej, niepotwierdzonym przez żadną komisję, dokonał żywota za murami szpitala w 42 lata później.

Wśród 300 tysięcy gości znalazł się również Jon Crispin, który, powoławszy się na swoje wcześniejsze doświadczenia w murach Willard, rozpoczął trwający do dziś projekt: miesiąc po miesiącu fotografuje kolejne walizki ze szpitalnego strychu. Na stronach jego fotobloga pojawia się zawartość kolejnych kapsuł czasu: czarne winyle Decca Records, prostownice do włosów z rączką z koszmarnego, zielonego ebonitu, brzytwy, bombki, wycinki z gazet, szklanki, kłódki i gruszki do lewatywy. Radość dla hipsterów, inspiracja dla projektantów i igła niepokoju dla każdego, kto zacznie zastanawiać się, jakie zestawienie widocznych na zdjęciu przedmiotów – kose spojrzenie króla Christiana z okładki kolorowego magazynu, wyciągnięte jak palce wskazówki zegara, splecione sztuczne kwiaty? – sprawiło, że ich właściciel nagle usłyszał przemawiające doń głosy, w ścianie naprzeciwko otworzyły się usta i uporządkowany świat wokół rozpadł się lub rozpłynął.

Jedna z najporządniejszych walizek – raczej nie od rymarza z lwowskiego Pasażu Mikolascha, ale pewnie z solidnego sklepu gromadzkiego w Kołomyi? – zwraca uwagę okładką powielaczowej broszury z cyrylickim tytułem „Bezimłag" i oleodrukową ikoną z Dzieciątkiem w płóciennej świtce i płowymi włosami ostrzyżonymi pod garnek. „Marie, Mati Boża, zachisti nas na czużbini!". Pacjent, który zgromadził również plik widokówek z Amstetten i kopertę ofrankowaną znaczkami Poczty Polskiej z konterfektem Bolesława Bieruta, nazywał się Dmytro Z.

Uciekinier z Utoropów

Po dziesięciu latach, między innymi dzięki staraniom dziennikarza „The Ukrainian Weekly" Jaro Bihuna wiadomo już coś więcej: Dmytro Zacharuk urodził się w roku 1916 w wiosce Utoropy, w sercu Huculszczyzny, o kilkanaście kilometrów na południe od Kołomyi. Osierocony przez ojca w wieku dwóch lat, skończył w II RP szkołę powszechną, na początku niemieckiej okupacji został wywieziony do bawarskiego bauera, końca wojny doczekał w obozie dla dipisów pod Augsburgiem.

Wiadomo, że tam poznał i poślubił Sofię-Sonieczkę, że w 1949 udało im się wyrwać do Stanów i że żyli szczęśliwie w Syracuse przez dwa lata, zanim Sonia nie zmarła w połogu, a Dmytro nie zaczął miotać się po Waszyngtonie, wygrażając Bogu, przyrównując się do Chrystusa i żądając jako zadośćuczynienia za swoje nieszczęścia ręki córki Trumana, Margaret (ta chwila, kiedy bełkocącego Hucuła skuwają i rzucają na zaśnieżony trawnik agenci Secret Service – a oświetlona reflektorami iglica Pomnika Waszyngtona kołysze się jak kołokolnia w Kołomyi!). Posterunek. Ostry dyżur. Syracuse Psychiatric Hospital, a w dwa lata później – Willard Asylum.

I tak miał szczęście: po dziesięciu latach, w 1963, rozwiązano troczki kaftana i dano mu do ręki sztalugi. Malował niezmordowanie, uśmiechnięty, nieraz kończąc obraz tego samego dnia. Relacje nielicznych amerykańskich świadków mówią o małych, malowanych na tekturze z pudełek po butach widoczkach przedstawiających kościoły o dziwnych, pękatych wieżach i krzyżach z dodatkową poprzeczką, o połogich wzgórzach szrafowanych ukośnymi kreskami świerków, o staroświeckich, wąsatych jegomościach, stacyjkach kolejowych i kamienicach krytych czerwoną dachówką – i nie sposób nie pomyśleć jeśli nie o kuzynie, to ziemlaku Dmytro, który malował w tym czasie w podobnej manierze i w podobnym osamotnieniu na drugiej półkuli.

W 1977 roku znużony starszy pan został przeniesiony do jednego z domów opieki w pobliżu Syracuse. Przewożono go, z czasem już na łóżku, jeszcze dwukrotnie; mimo końskich dawek leków zmarł dopiero w wieku 84 lat, w marcu 2000 roku. Ojciec Iwan Kaszczak, proboszcz Pierwszej Ukraińskiej Cerkwi pod wezwaniem Jana Chrzciciela w Syracuse (i jak tu nie wspomnieć o „Łowcy Jeleni"?), po publikacji w ukraińskim tygodniku odprawił panichidę.

Jaro Bihun wykonał kawał roboty: dotarł do danych Social Security, do wykazu mogił na cmentarzu w Norwich, do ukraińskiej parafii i emerytowanej pielęgniarki – ale nie czytał „Na wysokiej połoninie" Vincenza ani „Muzeum porzuconych sekretów" Oksany Zabużko, więc nie zorientował się, że ma do czynienia z materiałem na pięcioksiąg i z tuzinami pytań.

Więc najpierw – widokówka w niespłowiałym kolorze, odróżniająca się od półtuzina innych (Amstetten, przełom Renu, pomnik Waszyngtona w gryzącym różu kwitnących wiśni) urodą i tym, że przedstawia obraz, a nie podkolorowane zdjęcie. Elegancki wagon osobowy, jasne, zimowe światło, dwie pielęgniarki w welonach okrywających twarze, para włościan w huculskich strojach, a u ich stóp – nosze z tureckim widać lub bośniackim, bo w czerwonym fezie, sojusznikiem. Nie trzeba kartkować katalogów, by rozpoznać propagandową widokówkę C. i K. Czerwonego Krzyża z lat I wojny przedstawiającą austriacki pociąg sanitarny, sprzedawaną ówcześnie na festynach dobroczynnych, ale i rozdawaną żołnierzom. Jedyna pamiątka Dmytra po ojcu? Cieszący oko widoczek? Tak czy owak – niespłowiały i po 100 latach ślad po cesarstwie, w którego granicach dorastał nowoczesny ukraiński naród.

A zaraz potem – notatki pilnego słuchacza zajęć z elektromechaniki. Rytm sinusoidy, schemat obwodu z cewką, opornikiem i źródłem prądu zmiennego, większość zdań po ukraińsku – ale kluczowe słowa („wektorowy", „silnik prądu zmiennego", „obwód", „stojan") zapisane są po polsku i łacinką. Czyżby Dmytro dotarł jednak do ukraińskiej szkoły średniej w sanacyjnej Kołomyi – czy to polski nauczyciel fizyki zorganizował z desperacji kursy dla zamkniętych w Bawarii dipisów?

Koperty, listy, pisma. „Dear Mr. Zacharuk" z Immigration Office, ciepłe i ogólnikowe powitanie w nowym kraju; „Ich bin der Zacharuk Dmytro", pisane toporną niemczyzną i kopiowym ołówkiem podanie z 1948 jahre, z wyliczeniem pudów drewna i wiorst pola porąbanych i przekopanych w latach wojny dla Herr Franza Stöcklera und Frau Hilde: oskarżenie, spóźniony rachunek czy życiorys? Pożółkła koperta od Josefa Jurczyszyna z post. Ropienko, Kreis. Sanok, „Generalgoverdoment" jeszcze nie dziwi; przymusowym robotnikom wolno było korespondować z rodziną. Ale te znaczki z Bierutem? Widać pisane bardzo niewprawną ręką miejsce nadania („wieś Lubno, pom. Zachodnie") i pieczęć poczty poleconej („Kłębowiec k. Wałcza"), która byłaby dziś ozdobą każdego atlasu filatelistycznego, no i szczotkowaty wąs Towarzysza Tomasza razy siedem obok adresu „Syracuse, U.S.A.". Krewni? Trafili na Pomorze Zachodnie za sprawą Akcji Wisła czy przemknęli tam sami? I jakim cudem odnaleźli krajana-dipisa na drugiej półkuli? I że odważyli się pisać, i z samej Ameryki dostawać zdjęcia nowożeńców? („Dmitro i Sofija (...) kartinu distav!").

A jeszcze zegar z czarnego, złowieszczego ebonitu i pęk sztucznych kwiatów magnolii, ten sam co we włosach młodej, smutnej kobiety na ślubnym zdjęciu, i termometr w aluminiowej obudowie w kształcie pomnika Waszyngtona (znów!), i „Bezimłag" Sawczenki, wydany w kilkuset egzemplarzach przez „Ligę Ukraińskich Więźniów Politycznych" działającą pod koniec lat 40. w Monachium, i wystrugany z drewna kot, i wytarta, wyostrzona na końcu srebrna łyżeczka (dar chrzestnej?). Oto kapsuła czasu, którą skompletował dla nas Dmytro, Hucuł spod Kołomyi, który w II RP żył chudo i sielsko, po czym czmychał przed Stalinem i Hitlerem aż do Nowego Świata, ale i tam go w końcu dopadli. Została walizka: niespisany wariant XX-wiecznego ukraińskiego losu.

—współpraca Andrzej Konikiewicz

Dziękuję Jonowi Crispinowi za okazaną życzliwość. Najnowsze zdjęcia z jego kolekcji można obejrzeć pod adresem: http://joncrispinposts.com/tag/willard-suitcases/

Marzenie o „próbce dawnego czasu" żywe jest nie tylko wśród zawodowych historyków, być może nawet nie wśród nich przede wszystkim. Dziejopisowie często walczą pod sztandarem tej czy innej szkoły o interpretacje rewolty czy wojny, rozkładają wzdłuż osi czasu fakty, fiszki i zdjęcia w nadziei, że wyłoni się z nich prawda o zrywie czy zwrocie, niczym paleontolodzy, układający suche kostki, aż złoży się z nich groźny kark jaszczura – a jeśli są rutyniarzami, tasują je tylko, jak wyślizganą talię.

Wzruszenie, jakiego doświadcza się, sięgając po spękane zdjęcie, sczerniały trzonek należącego kiedyś do serwisu noża, łuszczący się jak ciasto francuskie papier broszury, doświadczone być natomiast może przez każdego – i wielu go szuka. To dlatego właśnie antykwariaty ramię w ramię z restauracjami opierają się najskuteczniej kryzysom i nacjonalizacjom. „Ludzie zawsze będą musieli jeść" – wzdychają, krzepiąc się tą myślą, byli fizycy i filolodzy. Cisi antykwariusze również mają nadzieję, że sporo ludzi zawsze potrzebować będzie gemmy, drzeworytu, a bodaj i trzonka grabi, o których będą wiedzieli, że są starsze od nich samych.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał