Scena, od której zaczyna się film „Jobs" Joshuy Michaela Sterna (od kilku tygodni na ekranach polskich kin), w zasadzie nadaje się również na finał. Bardzo amerykański, bo to spełnienie amerykańskiego snu. Oto odtrącony niegdyś genialny wynalazca po latach wrócił do swojej firmy i przedstawił światu rewolucyjny wynalazek, który zmieni nasze życie – iPoda.
Tyle że nic, co napisałem w poprzednim zdaniu, nie jest do końca prawdą. Ani Steve Jobs nie jest w zasadzie wybitnym wynalazcą, ani jego wynalazki nie są rewolucyjne, nie da się też powiedzieć, że iPody (a także iPady i iPhony) szczególnie zmieniły nasze życie. Rewolucja związana z pojawieniem się komputerów osobistych dokonała się znacznie wcześniej, a zawdzięczamy ją przede wszystkim mniej medialnemu Billowi Gatesowi i Windowsom. Co nie zmienia faktu, że twórca Apple'a (i nie mniej ważnego Pixara) był geniuszem. Jego niezwykłość brała się jednak z umiejętności leżących gdzieś na pograniczu technologii i marketingu, biznesu i designu. Z osobistej charyzmy, która sprawia, że użytkownicy jego urządzeń nie są tylko klientami, ale wtajemniczonymi. Członkami sekty Apple'a, którzy wierzą w wyjątkowość jej produktów i uważają, że ich nabycie jest przepustką do świata prawdziwej nowoczesności. Inne firmy też robią tablety, ale tylko iPad jest „tym prawdziwym", tak samo jak iPhone to „prawdziwy smartfon", a reszta to podróbki.
Dla członków sekty fakty, jak wiadomo, nie mają decydującego znaczenia. A fakty są przecież takie, że Jobs przede wszystkim zajmował się efektownym opakowywaniem cudzych wynalazków, że jego „przełomowe" urządzenia są przełomowe tylko w tym sensie, że mają po prostu większe możliwości niż te, które istniały wcześniej. Że łączą w sobie różne funkcje, na których połączenie nikt przed twórcą Apple'a nie wpadł. Do tego są mniejsze, ładniejsze i wygodniejsze niż to, co produkowano wcześniej. W tym sensie scena otwierająca film Sterna jest podszyta fałszem, bo oto sugeruje nam się, że mamy do czynienia z kimś na miarę Einsteina, tymczasem Jobs stał się bohaterem masowej wyobraźni z zupełnie innych powodów. I o coś zupełnie innego mu chodziło. Einstein w kulturze masowej funkcjonuje jako ktoś, kto chciał zmienić życie ludzkości i to mu się zresztą udało. Jobs z kolei, nie bez powodu, jest pokazany jako facet, który marzył o sławie i pieniądzach. I osiągnął ten cel.
Bez skrupułów
Najciekawsze w „Jobsie" są sceny, które niczego nie wnoszą do akcji, bez których da się opowiedzieć biografię twórcy firmy Apple. Np. wtedy gdy widzimy, jak parkuje na miejscu dla niepełnosprawnych. Albo kiedy wyrzuca z firmy jednego ze swoich najbliższych współpracowników, bo okazał się już niepotrzebny. Reszta to banały, które czytaliśmy już po wielekroć w setkach artykułów (a i książek biograficznych o Jobsie ukazało się już sporo, ze znanym u nas bestsellerem Waltera Isaacksona na czele). Hipis podróżujący do Indii, odlatujący za pomocą LSD, człowiek odtrącony przez swoich biologicznych rodziców, w garażu (choć naprawdę zaczęło się w piwnicy) buduje z kolegami pierwszy komputer, osiąga ze swoją firmą sukces, a potem zostaje z niej usunięty, by po latach wrócić triumfalnie. Co zresztą zaskakujące, jak na tak solidną i zrobioną „po bożemu" biografię, nie ma tu w zasadzie wątku Pixara, którego Jobs założył na przymusowym wygnaniu, na którym zarobił krocie i który zrewolucjonizował branżę filmową. Obraz Sterna nie jest dziełem wybitnym, ale jeden rys osobowości bohatera udało się reżyserowi pokazać: jego skłonności socjopatyczne i bezwzględność, sprawiające, że nie oglądał się na nic i na nikogo w drodze do celu. Jak mówi jedna z postaci w filmie: Jobs był geniuszem i dupkiem jednocześnie. To zapewne dlatego jego fani (i recenzenci) nie mogą się doczekać realizacji poświęconego mu filmu według scenariusza Aarona Sorkina.
Sorkin, dziś chyba amerykański scenarzysta numer 1, bardzo wszechstronny, odnoszący sukcesy zarówno w telewizji („Newsroom", „Prezydencki poker"), jak i w kinie („Ludzie honoru", „Miłość w Białym Domu), na swoją pozycję zapracował przede wszystkim oscarowym filmem „The Social Network" w reżyserii Davida Finchera. Być może dlatego, że była to niezwykle udana opowieść o innym komputerowym socjopacie, Marku Zuckerbergu, twórcy Facebooka, niektórzy wyobrażają sobie, iż z równie dobrym skutkiem może opisać historię Jobsa. Podobieństw tu nie brakuje. Począwszy od spraw charakterologicznych, przez konflikty z najbliższymi współpracownikami, skończywszy na gigantycznym sukcesie biznesowym i wizerunkowy. Ba, nawet istota tego sukcesu jest podobna. Zuckerberg niczego nie wynalazł. Ulepszył i uprościł to, co stworzono już wcześniej, połączył stronę internetową z serwisem społecznościowym i maksymalnie uprościł sposób użytkowania (skądinąd warto dodać, że również w przypadku Jobsa to właśnie prostota obsługi decydowała o popularności jego urządzeń).
Wracając zaś do kwestii osobowościowych, to w filmie Finchera twórca Facebooka jest przedstawiony jako człowiek arogancki, antypatyczny i zakompleksiony. Dość powiedzieć, że historia serwisu zaczyna się od zemsty na dziewczynie, która go odrzuciła. Zuckerberg gra nie zawsze czysto, przez co jest obwiniany o oszustwa przez byłych współpracowników i w efekcie samotny. O nim też, nie będzie to chyba niespodzianka, mówi się w filmie per „dupek". Jeśli jest różnica między filmowym Jobsem a Zuckerbergiem, to na korzyść twórcy Apple'a, bo on przynajmniej nie toczył długich i kosztownych procesów z dawnymi przyjaciółmi. Być może dlatego, że w pionierskich czasach technologii komputerowej mało kto rozumiał, na czym polega autorstwo w tej dziedzinie. Tymczasem do stworzenia Facebooka przyznaje się kilku byłych współpracowników Zuckerberga. Zresztą z niektórymi zawarł on opiewające na wielomilionowe kwoty ugody. Warto jednak zaznaczyć, że mimo wszystko nikt nie kwestionuje, iż to bohater „The Social Network" miał decydujący wpływ na stworzenie najpopularniejszego na świecie serwisu społecznościowego, który zmienił współczesne media.