Idealiści i socjopaci

Dzięki Jobsowi, Gatesowi i Zuckerbergowi wynalazcy znowu stali się bohaterami masowej wyobraźni. Po bardzo długiej przerwie.

Publikacja: 04.10.2013 01:01

Zuckerberg, gwiazda kina i współtwórca naszego (społecznego) świata

Zuckerberg, gwiazda kina i współtwórca naszego (społecznego) świata

Foto: AFP

Scena, od której zaczyna się film „Jobs" Joshuy Michaela Sterna (od kilku tygodni na ekranach polskich kin), w zasadzie nadaje się również na finał. Bardzo amerykański, bo to spełnienie amerykańskiego snu. Oto odtrącony niegdyś genialny wynalazca po latach wrócił do swojej firmy i przedstawił światu rewolucyjny wynalazek, który zmieni nasze życie – iPoda.

Tyle że nic, co napisałem w poprzednim zdaniu, nie jest do końca prawdą. Ani Steve Jobs nie jest w zasadzie wybitnym wynalazcą, ani jego wynalazki nie są rewolucyjne, nie da się też powiedzieć, że iPody (a także iPady i iPhony) szczególnie zmieniły nasze życie. Rewolucja związana z pojawieniem się komputerów osobistych dokonała się znacznie wcześniej, a zawdzięczamy ją przede wszystkim mniej medialnemu Billowi Gatesowi i Windowsom. Co nie zmienia faktu, że twórca Apple'a (i nie mniej ważnego Pixara) był geniuszem. Jego niezwykłość brała się jednak z umiejętności leżących gdzieś na pograniczu technologii i marketingu, biznesu i designu. Z osobistej charyzmy, która sprawia, że użytkownicy jego urządzeń nie są tylko klientami, ale wtajemniczonymi. Członkami sekty Apple'a, którzy wierzą w wyjątkowość jej produktów i uważają, że ich nabycie jest przepustką do świata prawdziwej nowoczesności. Inne firmy też robią tablety, ale tylko iPad jest „tym prawdziwym", tak samo jak iPhone to „prawdziwy smartfon", a reszta to podróbki.

Dla członków sekty fakty, jak wiadomo, nie mają decydującego znaczenia. A fakty są przecież takie, że Jobs przede wszystkim zajmował się efektownym opakowywaniem cudzych wynalazków, że jego „przełomowe" urządzenia są przełomowe tylko w tym sensie, że mają po prostu większe możliwości niż te, które istniały wcześniej. Że łączą w sobie różne funkcje, na których połączenie nikt przed twórcą Apple'a nie wpadł. Do tego są mniejsze, ładniejsze i wygodniejsze niż to, co produkowano wcześniej. W tym sensie scena otwierająca film Sterna jest podszyta fałszem, bo oto sugeruje nam się, że mamy do czynienia z kimś na miarę Einsteina, tymczasem Jobs stał się bohaterem masowej wyobraźni z zupełnie innych powodów. I o coś zupełnie innego mu chodziło. Einstein w kulturze masowej funkcjonuje jako ktoś, kto chciał zmienić życie ludzkości i to mu się zresztą udało. Jobs z kolei, nie bez powodu, jest pokazany jako facet, który marzył o sławie i pieniądzach. I osiągnął ten cel.

Bez skrupułów

Najciekawsze w „Jobsie" są sceny, które niczego nie wnoszą do akcji, bez których da się opowiedzieć biografię twórcy firmy Apple. Np. wtedy gdy widzimy, jak parkuje na miejscu dla niepełnosprawnych. Albo kiedy wyrzuca z firmy jednego ze swoich najbliższych współpracowników, bo okazał się już niepotrzebny. Reszta to banały, które czytaliśmy już po wielekroć w setkach artykułów (a i książek biograficznych o Jobsie ukazało się już sporo, ze znanym u nas bestsellerem Waltera Isaacksona na czele). Hipis podróżujący do Indii, odlatujący za pomocą LSD, człowiek odtrącony przez swoich biologicznych rodziców, w garażu (choć naprawdę zaczęło się w piwnicy) buduje z kolegami pierwszy komputer, osiąga ze swoją firmą sukces, a potem zostaje z niej usunięty, by po latach wrócić triumfalnie. Co zresztą zaskakujące, jak na tak solidną i zrobioną „po bożemu" biografię, nie ma tu w zasadzie wątku Pixara, którego Jobs założył na przymusowym wygnaniu, na którym zarobił krocie i który zrewolucjonizował branżę filmową. Obraz Sterna nie jest dziełem wybitnym, ale jeden rys osobowości bohatera udało się reżyserowi pokazać: jego skłonności socjopatyczne i bezwzględność, sprawiające, że nie oglądał się na nic i na nikogo w drodze do celu. Jak mówi jedna z postaci w filmie: Jobs był geniuszem i dupkiem jednocześnie. To zapewne dlatego jego fani (i recenzenci) nie mogą się doczekać realizacji poświęconego mu filmu według scenariusza Aarona Sorkina.

Sorkin, dziś chyba amerykański scenarzysta numer 1, bardzo wszechstronny, odnoszący sukcesy zarówno w telewizji („Newsroom", „Prezydencki poker"), jak i w kinie („Ludzie honoru", „Miłość w Białym Domu), na swoją pozycję zapracował przede wszystkim oscarowym filmem „The Social Network" w reżyserii Davida Finchera. Być może dlatego, że była to niezwykle udana opowieść o innym komputerowym socjopacie, Marku Zuckerbergu, twórcy Facebooka, niektórzy wyobrażają sobie, iż z równie dobrym skutkiem może opisać historię Jobsa. Podobieństw tu nie brakuje. Począwszy od spraw charakterologicznych, przez konflikty z najbliższymi współpracownikami, skończywszy na gigantycznym sukcesie biznesowym i wizerunkowy. Ba, nawet istota tego sukcesu jest podobna. Zuckerberg niczego nie wynalazł. Ulepszył i uprościł to, co stworzono już wcześniej, połączył stronę internetową z serwisem społecznościowym i maksymalnie uprościł sposób użytkowania (skądinąd warto dodać, że również w przypadku Jobsa to właśnie prostota obsługi decydowała o popularności jego urządzeń).

Wracając zaś do kwestii osobowościowych, to w filmie Finchera twórca Facebooka jest przedstawiony jako człowiek arogancki, antypatyczny i zakompleksiony. Dość powiedzieć, że historia serwisu zaczyna się od zemsty na dziewczynie, która go odrzuciła. Zuckerberg gra nie zawsze czysto, przez co jest obwiniany o oszustwa przez byłych współpracowników i w efekcie samotny. O nim też, nie będzie to chyba niespodzianka, mówi się w filmie per „dupek". Jeśli jest różnica między filmowym Jobsem a Zuckerbergiem, to na korzyść twórcy Apple'a, bo on przynajmniej nie toczył długich i kosztownych procesów z dawnymi przyjaciółmi. Być może dlatego, że w pionierskich czasach technologii komputerowej mało kto rozumiał, na czym polega autorstwo w tej dziedzinie. Tymczasem do stworzenia Facebooka przyznaje się kilku byłych współpracowników Zuckerberga. Zresztą z niektórymi zawarł on opiewające na wielomilionowe kwoty ugody. Warto jednak zaznaczyć, że mimo wszystko nikt nie kwestionuje, iż to bohater „The Social Network" miał decydujący wpływ na stworzenie najpopularniejszego na świecie serwisu społecznościowego, który zmienił współczesne media.

Wycofani apostołowie

Zuckerberg i Jobs lepiej nadawali się na bohaterów popkultury niż trzeci apostoł komputerowej rewolucji Bill Gates. Człowiek o wyglądzie i wizerunku księgowego, który dodatkowo wycofał się z biznesu, by zająć się działalnością charytatywną. Nie znaczy to, że jego historii również nie próbowano opowiadać na małym i dużym ekranie. Postać twórcy systemu Windows znajdziemy w kultowym serialu „Simpsonowie", jego losami były inspirowane filmy (m.in. „Piraci z Doliny Krzemowej" i „konspiracja.com"). Ba, znaleźli się nawet tacy ekscentrycy, którzy o Gatesie (i Jobsie) opowiadali w musicalu („Nerds"). Spektakularnych sukcesów dzieła o byłym właścicielu Microsoftu nie odniosły, choć przez lata uchodził on za wzorzec komputerowego geniusza i biznesmena nowej generacji. Pewnie w tym ostatnim tkwi problem, firma produkująca Windowsy bardzo szybko stała się znienawidzoną przez wielu megakorporacją, z którą wieloletnie wojny toczyły instytucje antymonopolowe. O tym pewnie można by zrobić ciekawy film, ale nie byłaby to raczej krzepiąca opowieść o genialnym wynalazcy, zmagającym się z trudnościami po to, by dać coś wielkiego ludzkości.

Na Gatesie w zasadzie można by skończyć opowieść o współczesnych geniuszach nauki czy techniki, których osiągnięcia mniej lub bardziej poruszają masową wyobraźnię. Choć gdzieś na marginesie warto by pewnie dodać jeszcze malutki rozdzialik o Stephenie Hawkingu, wybitnym fizyku zajmującym się kosmosem, którego losy poruszają ludzi, bo udaje mu się pracować, normalnie żyć i dokonywać odkryć mimo bardzo ciężkiej choroby. Kontrast między zdeformowanym ciałem jeżdżącego na wózku naukowca a jego niezwykle sprawnym umysłem jest naprawdę fascynujący. Tym bardziej że Hawking nie wycofuje się z życia publicznego, pisze bestsellerowe książki („Krótka historia czasu"), a nawet użycza głosu postaciom z seriali (np. w „Miasteczku South Park" i „Teorii wielkiego podrywu").

Ale gdybym miał wymieniać kolejnych współczesnych wynalazców czy badaczy, których losy i osiągnięcia inspirują dziś ludzi, to miałbym bardzo poważny problem, by kogoś do tej listy dopisać. Co, zważywszy, że żyjemy w epoce bezprecedensowego rozwoju nauki i technologii, wydaje się nieco zaskakujące. Nie ma za to problemu, by wskazać postaci z historii, których biografie i odkrycia wciąż budzą ogromne zainteresowanie. Które, wedle popkulturowej nomenklatury, są ikonami. Einstein, Edison, Freud, Darwin, Skłodowska-Curie – można by jeszcze długo wymieniać nazwiska badaczy, których historie opowiadane są wciąż na nowo. Wszystkim wymienionym wyżej poświęcono w ostatnich latach kolejne filmy, książki i sztuki teatralne. Jako bohaterowie są wciąż obecni w kulturze masowej. Warto jednak zwrócić uwagę, że mówimy o postaciach historycznych, których odkrycia miały miejsce wiele, wiele lat temu, ostatnich dokonano jeszcze przed połową XX wieku. Z kolei Zuckerberg czy Jobs to w zasadzie wynalazcy XXI stulecia. A co działo się przez tych ponad pięćdziesiąt lat pomiędzy? Naukowcy i wynalazcy uchodzili za nieco podejrzanych, nie byli już bezdyskusyjnymi autorytetami i wzorami do naśladowania. Nie bez powodu.

Kiedyś to byli naukowcy

Kultura masowa jest doskonałym odbiciem społecznych nastrojów. Kiedy czyta się powieści Juliusza Verne'a takie jak „Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi" czy „Pięć tygodni w balonie", widać, że żył w czasach, kiedy ludzie wierzyli w potęgę nauki i w to, że dzięki zdobyczom techniki świat staje się coraz lepszy. Uosobieniem tej wiary jest postać kapitana Nemo. W sumie w XIX wieku nie brakowało powodów, by sądzić, że w przyszłości może być tylko lepiej, rewolucja przemysłowa zaczęła przynosić skutki na masową skalę. Pojawił się transport kolejowy, a chwilę później samochodowy i lotniczy (którego symbolem są bracia Wright). Dokonywano ostatnich odkryć geograficznych, co powszechnie kojarzone jest z nazwiskami Davida Livingstone'a czy Henry'ego Stanleya. Pojawiły się elektryczność, kinematograf i płyta gramofonowa (Edison oraz Nikola Tesla). Szczepienia i sterylizacja stały się przewrotem kopernikańskim w medycynie (Pasteur). Dokonywano rewolucyjnych odkryć w chemii (Maria Skłodowska-Curie, która jest też ikoną feminizmu, jako pierwsza kobieta naukowiec nagrodzona Noblem). Wydawało się, że rozszyfrowano ostatnie tajemnice natury (Darwin), a wkrótce potem także ludzkiej psychiki (Freud).

A kiedy już sądzono, że wszystko zostało odkryte, pojawił się Einstein ze swoją teorią względności i dopiero wtedy rewolucja technologiczna naprawdę przyspieszyła. Tak czy owak nie ma najmniejszych wątpliwości, że XIX stulecie nazywane powszechnie „wiekiem rozumu" było czasem uzasadnionego optymizmu. Co więcej, naprawdę wierzono wtedy, że postęp techniczny jest nierozerwalnie związany z postępem społecznym, że zdobycze cywilizacji sprawiają, że tworzymy społeczeństwa coraz lepsze i bardziej sprawiedliwe. Stąd wziął się przecież Marks i teoria socjalizmu naukowego. Zarazem dzięki odkryciom, które ułatwiały ludziom życie, a często je wręcz ratowały, postaci naukowca i wynalazcy znalazły się na piedestale. Sto lat temu to oni byli wzorami do naśladowania, o takiej karierze marzyli młodzi ludzie, tak samo jak dziś chcieliby dla siebie sukcesu w piłce nożnej. Tyle że okazało się, iż ten optymizm nie był do końca uzasadniony. Wiek XX przyniósł totalitaryzmy i ludobójstwo na niespotykaną dotąd skalę. A do udoskonalenia machiny śmierci służyły wynalazki. Gazy bojowe, bomby atomowe, coraz doskonalsza broń, a później jeszcze wyścig zbrojeń – to wszystko były również efekty działalności naukowców.

Dlatego geniuszy z poprzedniej epoki często portretowano w kulturze masowej na kolanach, bo twórcy wierzyli, że chodziło im o dobro ludzkości, o takich naukowcach dało się zrobić tylko filmy w rodzaju „Kopenhagi" opowiadającej o rozterkach moralnych Duńczyka Nielsa Bohra i Niemca Wernera Heisenberga. Obaj w obrazie, który jest adaptacją głośnej sztuki Michaela Freyna, rozważają, w jakim stopniu powinni się angażować w prace mogące doprowadzić aliantów lub hitlerowców do posiadania broni atomowej.

Tymczasem naukowcy tacy jak Einstein, bez którego odkryć nie dałoby się przecież również skonstruować bomby atomowej, do dziś pojawiają się w kontekście wyłącznie pozytywnym. Zapewne dlatego że przynależą do poprzedniej epoki, czasów naiwnej wiary w dobroczynną moc wynalazków. Dlatego twórcę teorii względności widzimy w pogodnej komedii romantycznej „Narzeczona dla geniusza" (z Timem Robbinsem) czy zwariowanej fantazji rodem z Australii „Młody Einstein" (której bohater mieszka na Tasmanii i ma romans z Marią Skłodowską). Zresztą spójrzmy na postaci naukowców w amerykańskich filmach, z popularną serią „Powrotów do przyszłości" na czele, toż to czysty Einstein. Widać to już po samej fryzurze. Idealizowani są nawet geniusze z poważnymi skazami, tacy jak Thomas Edison, który nie dość, że oszukał Nikolę Teslę na gigantyczną w ówczesnych warunkach kwotę 50 tysięcy dolarów (dzisiejszy milion), to jeszcze wątpliwymi metodami ścigał konkurentów w przemyśle kinematograficznym. Istnieją uzasadnione powody, by sądzić, że nasłani przez niego agenci Pinkertona wymierzali sprawiedliwość własnoręcznie.

Tymczasem w kulturze masowej wynalazca żarówki wciąż funkcjonuje jako postać pomnikowa, czego najbardziej chyba spektakularnym przykładem jest obraz „Edison. The Man" ze Spencerem Tracym. Swoją drogą warto zwrócić uwagę na niezwykłą karierę postaci Tesli w popkulturze ostatnich lat. Nie tylko nazwano jego imieniem samochód na prąd, ale pojawia się też w kinie w „Kawie i papierosach" Jima Jarmuscha czy „Prestiżu" Christophera Nolana, w piosenkach White Stripes czy Silver Rocket, a także w książkach Paula Austera czy Jacka Dukaja. Jest bohaterem z czasów niewinności nauki, prawdziwym idealistą, który chce zbawiać ludzkość. Wcieleniem wciąż żywego mitu o wynalazcy jako romantycznym geniuszu.

Oczywiście nie tylko wojny sprawiły, że postaci naukowców przestały być bohaterami zbiorowej wyobraźni. Przyczyn jest więcej. W ostatnich dziesięcioleciach zmieniła się nieco natura wynalazków. Rzadko zdarza się, by stał za nimi jeden geniusz, najczęściej to zasługa zespołu pracującego dla jakiejś korporacji czy instytutu badawczego. A przecież w popkulturze bohater zbiorowy to żaden bohater. No i do tego wydaje się, mimo wszystko, że najbardziej przełomowe wynalazki i teorie zostały stworzone już kilkadziesiąt lat temu. Te późniejsze nie miały aż tak namacalnego wpływu na życie ludzi jak np. patenty Edisona. Wpływ genetyki, która wciąż się rozwija, na naszą codzienność nie jest tak łatwo zauważalny i jednoznacznie pozytywny jak elektryczności. Ale wpływ komputerów to już co innego. Z nimi ma do czynienia każdy z nas. I większość pamięta, jak wyglądał świat, w którym były drogie i trudno dostępne, świat bez Internetu, o Facebooku nie wspominając. Nie dziwi więc, że tacy apostołowie komputerowej rewolucji jak Jobs czy Zuckerberg budzą takie zainteresowanie. Warto jednak zwrócić uwagę, co różni ich wizerunek w kulturze masowej od herosów z przeszłości, podziwianych do dziś wynalazców czy naukowców.

Po pierwsze tamci byli często przedstawiani jako ludzie bez skazy, przy nazwiskach tych współczesnych określenie „dupek" pojawia się nie przypadkiem. Poza tym jeśli dziś mamy nawet do czynienia z geniuszami, to dość specyficznymi. Twórcy Apple'a czy Windowsa to ludzie, którzy udoskonalali wynalazki innych, a sami niczego wielkiego nie odkryli. Za to potrafili świetnie prowadzić biznes, znaleźć produkt uzależniający użytkowników i zrobić mu doskonały marketing. Ale najważniejsza różnica jest inna. Tamci dawni funkcjonują w kulturze masowej jako altruiści, którym leży na sercu przyszłość ludzkości, a ci nowi to egoiści skupieni na sobie, swoich potrzebach i dążący do indywidualnego sukcesu. To, że mimo to ich podziwiamy, wiele mówi o naszych czasach i obowiązujących dziś wzorcach.

Scena, od której zaczyna się film „Jobs" Joshuy Michaela Sterna (od kilku tygodni na ekranach polskich kin), w zasadzie nadaje się również na finał. Bardzo amerykański, bo to spełnienie amerykańskiego snu. Oto odtrącony niegdyś genialny wynalazca po latach wrócił do swojej firmy i przedstawił światu rewolucyjny wynalazek, który zmieni nasze życie – iPoda.

Tyle że nic, co napisałem w poprzednim zdaniu, nie jest do końca prawdą. Ani Steve Jobs nie jest w zasadzie wybitnym wynalazcą, ani jego wynalazki nie są rewolucyjne, nie da się też powiedzieć, że iPody (a także iPady i iPhony) szczególnie zmieniły nasze życie. Rewolucja związana z pojawieniem się komputerów osobistych dokonała się znacznie wcześniej, a zawdzięczamy ją przede wszystkim mniej medialnemu Billowi Gatesowi i Windowsom. Co nie zmienia faktu, że twórca Apple'a (i nie mniej ważnego Pixara) był geniuszem. Jego niezwykłość brała się jednak z umiejętności leżących gdzieś na pograniczu technologii i marketingu, biznesu i designu. Z osobistej charyzmy, która sprawia, że użytkownicy jego urządzeń nie są tylko klientami, ale wtajemniczonymi. Członkami sekty Apple'a, którzy wierzą w wyjątkowość jej produktów i uważają, że ich nabycie jest przepustką do świata prawdziwej nowoczesności. Inne firmy też robią tablety, ale tylko iPad jest „tym prawdziwym", tak samo jak iPhone to „prawdziwy smartfon", a reszta to podróbki.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą