Bierut ułaskawił Kozarzewskiego, kara śmierci została zamieniona na dziesięć lat więzienia. Tuwim odciął go od stryczka, napisał Aleksander Wat. Także pozostałym skazańcom zmieniono wyroki śmierci na więzienie. Wątpliwe jednak, by do zmiany decyzji przekonały Bieruta nawet najbardziej gorące zaklęcia i prośby poety. Darował skazańcowi życie – bo w ostatecznym rozrachunku politycznym to Tuwim miał za to życie zapłacić. Partyjny komisarz nie był może mocny w poezji, ale długi, które zaciągano u partii, skrupulatnie potem egzekwował. Wat pisał: Nikt, kto sam nie przeżył stalinizmu, nie ma moralnego prawa Tuwima ani potępiać, ani usprawiedliwiać. I dodał: „Ta głowa przeważy na szali ostatecznej". Głowa Kozarzewskiego i pięciu jego towarzyszy.
Na początku mogło być tych interwencji więcej, ale dość szybko wytłumaczono Tuwimowi, żeby się nie wtrącał w nie swoje sprawy. „Nie po to tu przyjechał" – napisała Monika Żeromska.
Spłacał potem zaciągnięty dług wielekroć, wykorzystywano go bez skrupułów. Latem 1947 roku pod hasłem obrony pokoju ściągnięto do Wrocławia intelektualistów i artystów miary Ireny Joliot-Curie, Juliana Huxleya, Paula Eluarda i Pabla Picassa. Polskimi delegatami na Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju byli między innymi: Jarosław Iwaszkiewicz, Władysław Tatarkiewicz, Tadeusz Kotarbiński, Władysław Broniewski, Julian Krzyżanowski, Antoni Słonimski, Hugo Steinhaus, Jerzy Zawieyski i Tuwim. Kongres, który odbywał się jednocześnie z wielką Wystawą Ziem Odzyskanych, miał ostatecznie przekonać świat, że ziemie zachodnie tylko w polskich rękach dają gwarancję zachowania pokoju na świecie. Dlatego najwięcej słów uznania zebrał angielski biochemik John Haldane, który stwierdził, że atakowanie Polski przypomina kopanie w brzuch ciężarnej kobiety.
Przybysze ze świata mieli zobaczyć kraj, który odbudowuje się bez pomocy judaszowych dolarów, płynących w stronę Niemców z kieszeni amerykańsko-angielskich bankierów, nafciarzy i „innych zbójów". A przecież „ci nowi sojusznicy i przyjaciele bankiersko-nafciarskich rządów anglosaskich" – oskarżał Tuwim – „to niedawni mordercy naszych matek, żon i dzieci". Jakby nie dostrzegł propagandowej funkcji Kongresu, który szybko zmienił się w sąd nad USA i Wielką Brytanią, albo bez reszty tę rolę akceptował. Zapowiadał kres apolitycznych intelektualistów, zawieszonych gdzieś między Ziemią a Księżycem. Skończył się czas sztampowych pseudoidealistycznych mów, pełnych słów o pokoju, sprawiedliwości i dobru, słów bez pokrycia i bez sensu, wygłaszanych na międzynarodowych bankietowych zlotach i piknikach, przekonywał. Po upiornych latach palenia ludzi w piecach, rozbijania główek niemowląt o ścianę i mordowania bezbronnych czas na nową świadomość i nowy ład. „Nie wolno nam, ludziom mózgu i serca, trwać w neutralności, która jest wodą na młyn ludziom pięści i noża. Wróg jest wyraźny" – mówił.
Witając w grudniu 1948 roku połączenie PPR i PPS (właściwie wchłonięcie partii socjalistycznej przez komunistów), po którym powstała Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, mówił o polskim ogniwie łańcucha, który coraz mocniej opasuje Ziemię, „a tym samym gardziele wyzyskiwaczy, imperialistów i dolarowych szantażystów". Skończyły się czasy, gdy robotnicy byli wyklętymi i uciśnionymi pariasami, grzmiał. Gdy stanęli do walki, przerażeni „bankierzy zza oceanu" jedyny dla siebie ratunek zobaczyli w nowej wojnie, którą przegrają. Wygłaszając płomienne słowa o zmiażdżeniu przemocy kapitalistów i niepowstrzymanym rozwoju, Tuwim wykonywał zadanie, które wraz z nim odrabiali między innymi: Iwaszkiewicz, Wat, Broniewski i Jastrun. Jak większość pisarzy, których nazwiska cokolwiek znaczyły, musiał być na kongresie zjednoczeniowym. Ale tylko on zachowywał się manifestacyjnie aż do histerii, zanotowała w „Dzienniku" Maria Dąbrowska, która siedziała podczas kongresu za Tuwimem. „Wyglądał jak stary lichwiarz z obrazu, nie pamiętam już którego mistrza, również krzyczał i klaskał, i wstawał, a oprócz tego co chwila wyrzucał w prawo i lewo pięść" – pisała. Dąbrowska uważała, że pisarzowi nie wolno używać podobnego gestu „nienawiści i brutalności".
Stary i nieszczęśliwy
Potępiano go za wiersze polityczne nie tylko na emigracji. Część pisarzy, którzy jak on zdecydowali się żyć w kraju, miało mu za złe, że znalazł lepszy niż oni klucz do serca i kiesy komunistycznej władzy. Mieszkanie w Warszawie i willa z ogrodem w Aninie kłuły w oczy. „Tuwim lubi, zdaje się, być dobrze z każdym rządem" – zanotowała w dzienniku Anna Kowalska, pisarka i przyjaciółka Marii Dąbrowskiej. Zaproszona przy jakiejś okazji przez Tuwimów, nie mogła pojąć, jak wybitny poeta może wygłaszać o komunizmie takie banały, „jakie się słyszało z ust żydowskich bogaczy przed wojną" (przedstawił się Kowalskiej: „stary, nieszczęśliwy Żyd"). Przecież nic nie wie o prawdziwym losie zwykłych Polaków. Skarży się, że i jego dotyka krytyka, ale naprawdę żyje w hermetycznym odosobnieniu: ma szofera, pielęgniarkę, sekretarkę, kucharkę, ogrodników i pokojowe. Stać go na „łatwą historiozofię", napisała Kowalska w „Dziennikach", skoro przed wojną przez pięć lat sprzedał 7 tysięcy egzemplarzy „Lokomotywy", po wojnie już 400 tysięcy. „Jakieś zawstydzenie, jakbym grała komedię u starej hrabiny" – podsumowała swoje wrażenia po wizycie.
A kiedy gazety przyniosły opis tryumfalnego przyjęcia Tuwima w Moskwie, dokąd w 1948 roku został zaproszony na obchody 1 Maja, jako ten, który najpierw protestował przeciwko Polsce sanacyjnej, a potem zagrzewał do walki z okupantem, zawrzało z kolei w Marii Dąbrowskiej: „Jezus Maria! ile słów, tyle łgarstw (...), ani śniło mu się przeciw czemukolwiek protestować (z wyjątkiem, jak każdy poeta, przeciw filistrowi i mieszczuchowi w wierszach)".
W grudniu 1949 roku, z okazji 70. urodzin Józefa Stalina, Tuwim opublikował w „Trybunie Ludu" artykuł „O Stalinie". Były w nim wszystkie obowiązujące etykiety: Stalin – geniusz, wódz i nauczyciel narodów Związku Radzieckiego, wódz i przyjaciel wszystkich cierpiących i uciemiężonych na ziemi, wychowawca wielkiej rewolucji. „epoka nasza jest epoką Jego imienia" – pisał Tuwim. – „Bo nazwisko STALIN jest symbolem i skrótem, wyrażającym dwie potężne wygrane, które o losach tej epoki zdecydowały: zwycięskiej rewolucji październikowej i zwycięskiej wojny z faszystowskimi ludobójcami". Specjalnie na uroczystą jubileuszową akademię przełożył pieśń Aleksieja Surkowa, tego samego, którego tak adorował podczas wizyty w Warszawie, „Nas wolą swoją Stalin wiódł...".
Władza pod każdą długością i szerokością geograficzną szanuje tylko tych, którzy się przeciw niej buntują, a zbyt posłusznych lekceważy. Podczas II Kongresu Obrońców Pokoju w 1950 roku w Warszawie Ilia Erenburg rozmawiał z kimś w ówczesnej Polsce wpływowym, znaczącym i dobrze poinformowanym. Partyjny urzędnik wskazał Rosjaninowi siedzącego w odległym kącie sali Tuwima: „Widzicie, jak można przerobić człowieka? Poeta przemijających nastrojów uczestniczy w walce o pokój...". A przecież przedwojennego Tuwima komunizm mierził i przerażał chamstwem i barbarzyństwem, wspominał Marian Hemar. Kpił z żargonu sowieckiego i „dętej" frazeologii: „»Indus – rozumiem. Trializacja – już mniej«. W tych pięciu słowach był najprawdziwszy, metafizycznie prawdziwy Tuwim". Hemar nie potrafił zrozumieć, dlaczego po wojnie poeta stanął w pierwszym szeregu entuzjastów nowego ustroju. Kiedy partyjna propaganda walczyła z imperialistami spod znaku prezydenta Trumana, z rewizjonistami z Bonn i psem łańcuchowym imperializmu – marszałkiem Tito, z emigracją i zaplutymi karłami reakcji z Armii Krajowej, Tuwim przekładał to na łatwiej przyswajalny język wiersza:
Na podstawie Martwej Wizy
Pozwolono im, pijanym
Widmom sinym i rozchwianym,
Tułać się i straszyć ludy
Nad rzekami Babilonu...
i rzygają do Tamizy,
i rzygają do Sekwany,
i rzygają do Hudsonu.
Dorzygali się do żółci,
Do dziur w mózgach i krwotoku.
Wyjce w desperackiej chuci,
Kościotrupy sprzed potopu.
Dalej było jeszcze raz o pijanych i sinych widmach, kościotrupach sprzed wojennego potopu, którzy znad Tamizy i Hudsonu wyciągają długie ryje, zanosząc modły do boga bomb, by zechciał atomowym gromem utorować im drogę powrotną nad Wisłę. Tych słów nie mogli zrozumieć nawet ci spośród emigrantów, którzy starali się usprawiedliwić agresję Tuwima przedwojennym polskim antysemityzmem. „Jakiż splot krzywd, tragedii, ambicji i nienawiści sprawia, że Julian Tuwim podaje rękę Goebbelsowi?" – zastanawiał się w „Kulturze" Konstanty A. Jeleński.
Po warszawskim Kongresie Satyryków, w którym Tuwim wziął udział, Marian Hemar rymował: „Dalej Tuwim. Niestety zmienił się mistrz pióra, / Bo kiedyś miał na twarzy myszkę. Dziś ma szczura (...)./ Na nic talent poety, gdy on w takiej roli, / Że jest obrońcą gwałtu, lokajem niewoli. / Kiedy on barbarzyńcy pisze panegiryk – / Szubrawca jego sprawa. I żaden satyryk / Nigdy na niej nie wyrośnie i nigdy nie wyrósł! / Nie dziw, że dziś z Tuwima satyryczny szmirus!".
Nie musiał pisać ani takich wierszy, ani takich hołdowniczych adresów kierowanych do sowieckich namiestników w Warszawie, jakie pisał. Mógł za swój powrót do Polski wystawić rachunek, który komunistyczna władza spłacałaby jeszcze długo bez zmrużenia oka. Nazwisko „Tuwim" było dla funkcjonariuszy reżimu szukającego legitymizacji warte o wiele więcej niż nazwiska dziesiątków literatów, których serwilizm wielokrotnie przewyższał wartość talentu. Być może Borejszy i Bierutowi wystarczyłoby, że wrócił, że nie kontestuje, że wybrał inną drogę niż Lechoń czy Wierzyński, dla których nowa Polska była Polską obcą, zagarniętą przez wroga. Być może wystarczyłoby, że chciał mieszkać i pisać w Warszawie, a nie w Londynie czy Nowym Jorku. Kręcący się koło każdej władzy najemni dziennikarze i tak potrafiliby przedstawić jego powrót w taki sposób, jak tego oczekiwano. Więc pewnie nie musiał pisać wierszy o Stalinie.
A jednak pisał, najpiękniej, jak umiał. Może po prostu tak było wygodniej. Może nie potrafił żyć bez dostatku materialnego, bez poczucia bezpieczeństwa, które daje dobry kontakt z rządzącymi. Może zza zasłoniętych kotarami okien mieszkania i zza szyb samochodu nie było widać ponurej rzeczywistości systemu, a może po prostu nie chciał jej widzieć. Wierzył w słowa, a słowa władzy komunistycznej brzmiały szczególnie uwodzicielsko. „W ustroju socjalistycznym nie ma i nie będzie miejsca dla ohydnych zbrodni, gwałtów, niesprawiedliwości, krzywdy i dręczenia słabych przez silnych, ubogich przez bogatych, miłosiernych przez okrutnych" – przekonywał w liście uczniów szkoły podstawowej w Inowłodzu. Kiedy to pisał, Polska pogrążała się coraz głębiej w terrorze.
Mariusz Urbanek jest publicystą i pisarzem, autorem kilkunastu książek, w tym głośnych biografii „Zły Tyrmand", „Brzechwa. Nie dla dzieci" czy „Broniewski. Miłość, wódka, polityka". Książka „Tuwim. Wylękniony bluźnierca" ukaże się wkrótce nakładem wydawnictwa Iskry. Śródtytuły pochodzą od redakcji