Wspólnego świata nie będzie

Po liberalnej, lewicowej i mainstreamowej stronie światopoglądowej areny teorie spiskowe, mitologie i poszczególne legendy odgrywają rolę podobną jak po stronie konserwatywnej. I są podobnie popularne.

Publikacja: 18.10.2013 20:52

Mariusz Kamiński. Obficie cytowany – z głowy, czyli z niczego

Mariusz Kamiński. Obficie cytowany – z głowy, czyli z niczego

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

Teorie spiskowe, miejskie legendy czy w ogóle sytuacje, w których jakaś duża rupa sądzi na jakiś temat lub pamięta jakąś sprawę w sposób drastycznie sprzeczny z udowadnialną empirycznie prawdą obiektywną, mają się dobrze i w Polsce, i na całym świecie.

Gdy myślimy o takich zjawiskach, do głowy przychodzi nam najczęściej jakiś polski bloger twierdzący, że tupolew prezydenta Kaczyńskiego nigdy nie wystartował, tylko wszystkich jego pasażerów już w Warszawie porwano i wywieziono na Sybir. Albo – to wersja dla bardziej oczytanych – jakiś kryjący się w kniejach Północnego Zachodu USA „milicjant", wierzący, że Stany Zjednoczone są pod wojskową okupacją Chin...

Ale to tylko połowa prawdy. Bo po liberalnej, lewicowej i mainstreamowej stronie światopoglądowej areny teorie spiskowe, mitologie i poszczególne legendy odgrywają rolę podobną jak po stronie konserwatywnej. I są podobnie popularne.

Tak jest w Ameryce, i w ogóle na Zachodzie. Można by poświęcić terabajty opowieściom o tym, jak to na przykład amerykańska lewica przez dekady powtarzała, że generałowie US Army są „hungry for war" i bardzo chcą wywołać jakąś wojenkę, podczas gdy naprawdę armia była właśnie czynnikiem niechętnym militarnym awanturom obmyślanym przez polityków. Skoncentrujmy się jednak na naszym podwórku.

„Olszewicki" pucz

Zacznijmy od czasów wprawdzie zamierzchłych, ale leżących u podstaw współczesności. Elementem propagandowej oprawy, towarzyszącej obalaniu w 1992 roku rządu Olszewskiego, były rzekome przygotowania ówczesnego premiera do ratowania się drogą przeprowadzenia zamachu stanu. Uzasadnianiu tej tezy służyła historia o rzekomej próbie postawienia w stan podwyższonej gotowości Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych MSW.

Wszystko to nie opierało się na niemal żadnych podstawach, poza jednym telefonem ówczesnego szefa UOP Piotra Naimskiego od prezesa Radiokomitetu Zbigniewa Romaszewskiego. Naimski powiedział, że może dojść do jakichś niepokojów, i pytał, czy prezes nie uznałby za stosowne wzmocnić ochrony gmachu telewizji przez żołnierzy, do czego zresztą nie doszło.

Wszystkie późniejsze śledztwa, z wielkim zapałem prowadzone w trakcie prowadzonej za rządów Suchockiej administracyjnej kampanii przeciw antywałęsowskiej prawicy, nie doprowadziły do niczego. Nie tylko nikt nie został o nic oskarżony, ale wręcz nie pojawiły się jakiekolwiek uzasadniające tezę o zamachu stanu fakty. Wieczorem 4 czerwca w telewizji miał wystąpić premier Olszewski: strona rządowa naiwnie wierzyła, iż to przemówienie odegra zasadniczą rolę przy przełamywaniu politycznego kryzysu, i obawiała się, iż strona prezydencka może spróbować użyć siły, by do jego emisji nie dopuścić. To wszystko, to tyle.

Ale brak faktów nie zaszkodził mitowi. Teza o „olszewickim" puczu nie została nigdy odwołana. A Lech Wałęsa dalej od czasu do czasu bredzi o tym, że rzekomo miano go internować i „Arłamów już był gotów"...

Z tym samym dniem – 4 czerwca 1992 roku – związany jest inny epizod. W przemówieniu odwoływanego premiera padło pytanie: „czyja Polska?". Które to pytanie podległo potem wielokrotnej manipulacji. W jej efekcie, jeśli dziś ktoś pamięta ten epizod, to zapewne w sposób podobny do tego, jak (według własnego twierdzenia) zapamiętał go Aleksander Kwaśniewski. Wiele lat później dwukrotny prezydent powiedział: – Byłem na sali sejmowej, gdy premier Jan Olszewski wygłaszał exposé. Nigdy nie zapomnę, gdy powiedział, że nieważne, jaka będzie Polska, tylko czyja będzie Polska.

Tymczasem naprawdę Olszewski mówił: „Jest Polska, była Polska przez czterdzieści parę lat – bo to jednak była Polska – własnością pewnej grupy. Własnością z dzierżawy, może nawet raczej przez kogoś nadanej. Po tym myśmy w imię racji, własnych racji politycznych, zgodzili się na stan przejściowy. Na kompromis, na to, że ta Polska jeszcze przez jakiś czas będzie i nasza, i nie całkiem nasza. I zdawało się, że ten czas się skończył. Skończył się wtedy, powinien się skończyć, kiedy uzyskaliśmy władzę pochodzącą z demokratycznego, prawdziwie demokratycznego, wyboru. A dzisiaj widzę, że nie wszystko się skończyło, że jednak wiele jeszcze trwa i że to – czyja będzie Polska – to się dopiero musi rozstrzygnąć. To się będzie rozstrzygało także w jakiejś mierze, w jakiejś cząstce dziś – tutaj, na tej sali".

Czy można twierdzić, że Olszewski powiedział: „nieważne, jaka będzie Polska"? Czy że choćby coś takiego zasugerował? Nie można. Ale spytajmy co starszych przeciwników prawicy, jak pamiętają to przemówienie...

Szatani erudycji

Z obecnym liderem PiS związanych jest tyle mitów, że ze względu na szczupłość miejsca nie bardzo wiadomo, które z nich opisać w tym artykule.

Z dawnych czasów wspomnienia domaga się z pewnością słynny TKM, czyli „teraz, k...a, my". Kaczyński użył tego wyrażenia, krytykując mentalność polityków AWS – „TKM" miało syntetycznie oddawać podstawową motywację, dla której szli oni do władzy – czyli pragnienie pieniędzy, luksusu i prestiżu. Wrogowie Kaczyńskiego szybko zaczęli jednak utrzymywać, że w ten sposób mówił on o... sobie. A Adam Michnik, w wykładzie wygłoszonym w Moskwie w 2008 roku, powiedział: „Przyszło nowe pokolenie. Oni mają takie hasło: TKM... Z jednej strony są przeciw liberałom, bo szukają twardych wartości. Z drugiej – są bardzo cyniczni, bezideowi. Chcą pieniędzy i władzy. I to wszystko razem daje siłę Kaczyńskiemu...".

Jak w tych okolicznościach przeciętny Polak, niebędący zwolennikiem Kaczyńskiego, ma nie wierzyć, że lider PiS, wygłaszając słynne „TKM", nie mówił o sobie?

Z czasów rządów PiS na pewno warto przypomnieć słynną sprawę przeszczepów. Media grzmiały: na skutek zbrodniczych działań ministra Ziobry w szpitalach zabrakło dawców narządów, a zwłaszcza – serc. Bo po paru spektakularnych akcjach, wymierzonych w oskarżanych o korupcję lekarzy („Słynny onkolog, o rękach cenniejszych niż wirtuoz pianista, bo ratujący nimi życie, idzie przez główną ulicę swojego osiedla, ręce ma skute. Pacjenci i sąsiedzi patrzą..." – oburzał się w „GW" Piotr Pacewicz), a zwłaszcza po słynnym przypadku doktora G., krewni dawców przestali podobno podpisywać zgody na pobranie narządów.

Ponieważ istotnie lata 2006 i 2007 to okres załamania w transplantacjach, powszechnie przyjęto, że rzeczywiście zaistniał taki związek przyczynowo-skutkowy. I nikogo nie obchodziły, a w zasadzie do nikogo nie dotarły, bynajmniej nieutajnione dane, pokazujące, że liczba transplantacji z jakichś przyczyn zaczęła maleć na długo przed objęciem władzy przez PiS, a zwłaszcza przed aresztowaniami lekarzy... Do dziś rzekome „spowodowanie śmierci wielu czekających na przeszczep ludzi" uchodzi za oczywistość i jest dla wielu koronnym argumentem przeciw tej partii.

Mniej tragiczna, za to bardziej malownicza była natomiast sprawa cytatu, którym miał nieszczęście posłużyć się Jarosław Kaczyński, mówiąc o protestujących pielęgniarkach. Sugerując, że są one manipulowane przez opozycję, powiedział on: „inni szatani byli tam czynni". Zacytował on po prostu wers z XIX-wiecznego wiersza Kornela Ujejskiego „Z dymem pożarów".

Pomimo to natychmiast rozpoczęła się  kampania, w której Kaczyńskiego oskarżano o paranoję, mającą sprowadzać się do przekonania, że jego politycznymi przeciwnikami powoduje sam Książę Piekieł. Tłumaczenia, że użył on jedynie metafory, doskonale rozumianej przez każdego polskiego inteligenta starszego i średniego pokolenia, który odebrał klasyczne wykształcenie (Ujejskiemu chodziło o polskich chłopów z Galicji, mordujących patriotyczną szlachtę na skutek manipulacji austriackich urzędników; w klasycznej narracji polskiego inteligenta ta metafora była używana wtedy, kiedy ktoś kimś manipulował z ukrycia), były ignorowane. Do dziś bardzo wielu, którym przypomni się ten epizod, stwierdzi, że Kaczyński powiedział wtedy coś bardzo dziwacznego...

„»Szatański« cytat premiera świadczy o jego kulturze i oczytaniu. A też o manichejskim widzeniu świata, w którym toczy się odwieczna walka dobra ze złem. Nawet jeśli jest coś pomiędzy, to w tej walce nie jest godne uwagi" – takie dość daleko idące wnioski wyciągnął np. ze sprawy Tomasz Jastrun.

Niiezwykle typowa i niezwykle spektakularna była też słynna wypowiedź ówczesnego szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego  Mariusza Kamińskiego, który tuż przed wyborami 2007 roku, na konferencji prasowej po zatrzymaniu skorumpowanej posłanki PO Beaty Sawickiej, miał, według mainstreamowych mediów i w ogóle całej establishmentowej narracji, wzywać do niegłosowania na Platformę. Aby uzasadnić to oskarżenie, media do znudzenia cytowały (i do dziś cytują) Kamińskiego, który miał powiedzieć:

– Polacy powinni wiedzieć, na kogo głosować.

Tylko że te słowa nie padły. Było zupełnie inaczej.

Odpowiadając na pytanie dziennikarza TVN, Kamiński przypominał ataki Platformy na CBA i stwierdził, że zwołał konferencję, bo nie może odpowiedzieć na te ataki w inny sposób. Dziennikarz kilkakrotnie sugerował, że Kamiński prowadzi w ten sposób kampanię polityczną związaną z nadchodzącymi wyborami, szef CBA kilkakrotnie temu zaprzeczył i w końcu powiedział:

– Panie redaktorze, Polacy sami wyciągną wnioski z tego, co usłyszeli, i jakie to będą wnioski, mnie to nie interesuje. Proszę pana, to nie jest ważne, na jakie ugrupowanie padną głosy, ale na jakich ludzi. Mam nadzieję, że ta konferencja prasowa pokazująca też kulisy naszego życia publicznego każe się wielokrotnie zastanowić każdemu z nas, na kogo oddać swój głos, bo zawsze ludzie są tym najsłabszym ogniwem, to zawsze ludzie zawodzą i żadne ugrupowanie nie ma monopolu na czystość ani żadne ugrupowanie nie ma monopolu, by określać je mianem skorumpowanego.

Czy ten pełny cytat można uczciwie streścić słowami „Polacy powinni wiedzieć, na kogo głosować", które według medialnego mainstreamu miały być wezwaniem do głosowania przeciw PO? To pytanie retoryczne. Tylko że świadomość tego nie może się przebić. W wyszukiwarce Google krótszy pseudocytat z Kamińskiego pojawia się przeszło dwudziestokrotnie częściej niż ten autentyczny, dłuższy...

Matka wszystkich mitów

Wreszcie – Smoleńsk. Nieocenione źródło legend. Tu spiskowe mity występują w najbardziej klasycznej i zarazem skrajnej formie. I żadne fakty nie dają im rady.

Nie dają, bo dać nie mogą. Smoleńsk stanowi zbyt ważny element establishmentowej wizji świata, generuje zbyt duże emocje, żeby coś tak trywialnego jak fakty mogło ją zakłócić.

Bardzo pouczająca jest tu na przykład sprawa rzekomej kłótni generała Błasika z kapitanem Protasiukiem, która odgrywała na pewnym etapie kluczową rolę w konstrukcji pt. „naciski na pilotów, czyli »ląduj, dziadu!« jako przyczyna katastrofy". „Wyborcza" bardzo lansowała tę rzekomą kłótnię; prokuratura zaczęła sprawę sprawdzać. Na kolejnych etapach okazało się, że rzekomy świadek-borowiec absolutnie nie potwierdza, żeby miała miejsce jakaś kłótnia. Również na nagraniu z kamery wideo nie widać, aby króciutka wymiana zdań między generałem a kapitanem nosiła znamiona kłótni.

I co? I nic. Błasik pozostaje czarnym charakterem, a teza o naciskach pozostaje wytrychem, którym establishment tłumaczy zachowanie załogi i jej „kontrolowany wlot w ziemię".

Ten wytrych ma uprawdopodobniać inny mit – rzekomo „tajemnicza" ostatnia rozmowa telefoniczna Lecha i Jarosława Kaczyńskich. W myśl mitu prezydent miał zaraportować bratu, iż załoga nie chce lądować, a prezes PiS miał w odpowiedzi kazać mu lądować za wszelką cenę.

Ta teza opiera się już wyłącznie na wyobraźni. Nie ma bowiem świadków rozmowy ani jej nagrania. To znaczy – powszechna opinia specjalistów głosi, że gdzieś (zapewne co najmniej u Amerykanów) to nagranie jest. Samo w sobie jest to pośrednim dowodem, że inkryminowanych treści w rozmowie nie było – bo gdyby były, to rząd PO zrobiłby wszystko, aby tylko tę taśmę od sojuszników wydostać...

Jarosław Kaczyński zeznał, że rozmowa (bardzo krótka, było to kilka zdań z każdej strony) dotyczyła stanu zdrowia leżącej w szpitalu matki i każdy, kto zna braci Kaczyńskich, uzna to za dość oczywiste. Każdy, ale nie ludzie opętani nienawiścią, by zastosować ich ulubiony zwrot. Na przykład Waldemar Kuczyński do dziś rozpowszechnia w mediach społecznościowych historyjkę o tym, jak to Jarosław kazał Lechowi lądować, więc jest odpowiedzialny za śmierć jego i wszystkich pozostałych. Przeświadczenie o jej prawdziwości opiera, oczywiście, na swoim głębokim przekonaniu...

Informacyjny apartheid

Rozpoczynając ten tekst, napisałem, że po liberalnej stronie kulturowej barykady różne teorie spiskowe i miejskie legendy są podobnie popularne jak po zachowawczej, tylko że nie są demaskowane ani wyśmiewane. Dlaczego nie są?

Najłatwiejsza byłaby odpowiedź, że dlatego, iż po prostu nie są tym zainteresowane liberalne media. I byłaby to odpowiedź prawdziwa, ale niepełna.

Inną i chyba ważniejszą przyczyną jest dotykający i Polski, i całego świata zachodniego proces, polegający na postępującej ideologicznej sekcjonalizacji społeczeństw. Po różnych stronach ideologicznych wojen powstają alternatywne i samowystarczalne systemy, oferujące wyznawcom wizję świata niezakłóconą niczym, co mogłoby wprowadzić niepokój w umysł odbiorcy.

„Zwykle dociera do nas jedynie taka informacja, która potwierdza to, w co już wierzymy – podsumowuje ten aspekt współczesności politolog Iwan Krastew w rozmowie z „GW" – a Google to jeszcze ułatwił. Jeśli uważamy, że Ziemia jest płaska, i dostatecznie często wyszukujemy informacje dotyczące płaskiej Ziemi, to po pół roku, gdy wpiszę w okienko Google'a »ziemia«, pierwsze, co nam wyskoczy, to fakt, że jest płaska".

Ten ostatni przykład trzeba rozumieć szeroko. Nie tylko jako opis funkcjonalności Google'a, ale raczej jako pewną nieuchronną prawidłowość współczesnego świata, w którym każdy coraz bardziej personalizuje swój dostęp do mediów i w efekcie w coraz większym stopniu otrzymuje wciąż te same treści.

W rezultacie we współczesnych społeczeństwach powstaje coś, co określiłem kiedyś mianem informacyjnego apartheidu. W coraz większym stopniu przestajemy uczestniczyć w jednym obiegu informacyjnym, w którym wszyscy odbierają mniej więcej te same fakty, co najwyżej różnie skomentowane. Coraz większy odsetek spośród nas żyje w różnych światach, w których nawet fakty są inne. Nie inaczej naświetlone, tylko po prostu do obiegu A nie przedostanie się część faktów krążących w obwodzie B i uznanych tam za ważne. I oczywiście odwrotnie.

W obrębie tematyki tego artykułu oznacza to, że przekonania – a więc i owe teorie spiskowe oraz legendy – drugiej strony przestają po prostu być dla oponentów istotne. Nie są godne nie tylko zrelacjonowania, ale też polemiki czy bodaj zdemaskowania. Zresztą – niby jak demaskować, skoro wierzący w owe teorie czy mity nigdy nie dadzą się przekonać o ich nieprawdzie? Czysta strata czasu...

I tak oto zaczynamy żyć na zupełnie różnych planetach. Być może jest nam tam sympatyczniej niż w staromodnym świecie tych samych dla wszystkich faktów. Warto jednak przynajmniej starać się pamiętać, że te nowe planety są niestety w sporej części po prostu wirtualne.

Autor jest historykiem, publicystą tygodnika „W Sieci"

Teorie spiskowe, miejskie legendy czy w ogóle sytuacje, w których jakaś duża rupa sądzi na jakiś temat lub pamięta jakąś sprawę w sposób drastycznie sprzeczny z udowadnialną empirycznie prawdą obiektywną, mają się dobrze i w Polsce, i na całym świecie.

Gdy myślimy o takich zjawiskach, do głowy przychodzi nam najczęściej jakiś polski bloger twierdzący, że tupolew prezydenta Kaczyńskiego nigdy nie wystartował, tylko wszystkich jego pasażerów już w Warszawie porwano i wywieziono na Sybir. Albo – to wersja dla bardziej oczytanych – jakiś kryjący się w kniejach Północnego Zachodu USA „milicjant", wierzący, że Stany Zjednoczone są pod wojskową okupacją Chin...

Ale to tylko połowa prawdy. Bo po liberalnej, lewicowej i mainstreamowej stronie światopoglądowej areny teorie spiskowe, mitologie i poszczególne legendy odgrywają rolę podobną jak po stronie konserwatywnej. I są podobnie popularne.

Tak jest w Ameryce, i w ogóle na Zachodzie. Można by poświęcić terabajty opowieściom o tym, jak to na przykład amerykańska lewica przez dekady powtarzała, że generałowie US Army są „hungry for war" i bardzo chcą wywołać jakąś wojenkę, podczas gdy naprawdę armia była właśnie czynnikiem niechętnym militarnym awanturom obmyślanym przez polityków. Skoncentrujmy się jednak na naszym podwórku.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą