Nie ma szkół dla korespondentów wojennych. Nigdy ich nie było i prawdopodobnie nigdy nie będzie. Akademia sztuk pięknych nauczy malarstwa, wyda grafików i rzeźbiarzy, lecz jeszcze nie artystów, którzy nigdy nie byli efektem edukacji, czy tym bardziej masowej produkcji. Podobnie rzecz ma się z korespondentami. Z pewnością studia dziennikarskie, fotograficzne czy ogólnie rzecz ujmując, kierunki humanistyczne ułatwiają nieco sprawę, bo dają narzędzia do późniejszej pracy, lecz na tym kończy się ich rola.
Patrick Chauvel, jeden z najbardziej znanych i zasłużonych fotoreporterów wojennych, który realizował materiały o ponad 20 różnych konfliktach, zaczynał od jednej z wojen izraelsko-palestyńskich, z której nie przywiózł ani jednego autorskiego zdjęcia – pojechał na wojnę z pożyczonym aparatem, nie potrafiąc jeszcze fotografować. Korespondent wojenny to raczej postawa i gotowość do pracy w warunkach kompletnie niesprzyjających, a wręcz ekstremalnych. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy dowiadujemy się, że w Polsce nie ma osób, które zajmowałyby się relacjonowaniem wojny w znaczeniu twardego zawodu, czyli ludzi utrzymujących się tylko i wyłącznie lub w dużej mierze z pracy wysłannika w rejon walk – koszty misji są często zbyt duże, a praca zbyt ryzykowna.
W Polsce obecnie jest kilkanaście osób – głównie mężczyzn – które od lat konsekwentnie wcielają się w role korespondentów wojennych. Jeden z nich, Marcin Ogdowski – autor bloga i książki poświęconych wojnie w Afganistanie – od początku stawia sprawę jasno. „Ta robota wymaga odwagi, zatem ktoś, komu jej brak, nie ma czego szukać w gronie reporterów wojennych. Wariat, gotowy w każdej chwili i w każdych okolicznościach ryzykować życie swoje i innych, również winien dać sobie spokój. Jeśli komuś brakuje adrenaliny, niech idzie na bungee". Łatwiej zatem wydaje się powiedzieć, kto korespondentem wojennym z pewnością nie powinien zostawać niżeli wskazać idealnego kandydata. Jestem ponadto pewien, że większość ze znanych korespondentów nigdy nie skakała na bungee, za to byli w miejscach i widzieli rzeczy, które nie śniły się filozofom.
Dylematy wolnego strzelca
Śmiałkowie chcący spełnić swoje pragnienie bycia korespondentem wojennym mają do dyspozycji dwie drogi realizacji. Pierwsza to wyjazd na własną rękę. Jest to opcja bardzo trudna, a często wręcz niemożliwa do urzeczywistnienia w sensie technicznym: przedarcie się do rejonu ostrych walk wiąże się z pokonaniem trudności natury logistycznej czy administracyjnej. Wiele wojen nadal wymaga paszportu, wizy, przychylności celników oraz funkcjonujących cywilnych portów lotniczych i wodnych (przykładowo: lot do Kabulu, stolicy Afganistanu, trwa 14 godzin, a wejścia do Strefy Gazy może nam zakazać każdy żołnierz CaHaLu, nawet gdy będziemy posiadać wszelkie przepustki i upoważnienia z ambasady Izraela w Polsce).
Samodzielna wyprawa jest także bardzo kosztowna oraz, co najważniejsze, szalenie ryzykowna. Korespondent zdany wyłącznie na siebie jest łatwym celem dla najemników, partyzantów i porywaczy, którzy chętnie wezmą za niego okup równowartości dwudziestoletniego wynagrodzenia za pracę. „Wolny strzelec" również w większym stopniu wystawia się na ryzyko przypadkowych okoliczności, które w warunkach wojny potrafią zmienić się diametralnie i w mgnieniu oka. To cena i ryzyko związane ze swobodą działania. Najlepszym przykładem tej sytuacji jest niedawne uprowadzenie polskiego fotoreportera w Syrii, Marcina Sudera.
Niestety, wraz z wybuchem większości współczesnych konfliktów zbrojnych skończył się pewien rozdział dla korespondencji wojennej – media najczęściej nie są już traktowane jako neutralne. Oznacza to więcej powodów, dla których warto wziąć w niewolę lub zabić korespondenta. „Najlepszym tego dowodem są statystyki zabitych i rannych dziennikarzy. W Afganistanie traktuje się nas jako działających pod przykrywką oficerów wywiadu. Ostatecznie zaś fakt, iż jesteśmy z Zachodu, stanowi wystarczający powód, by zabić" – wyjaśnia Marcin Ogdowski.
Alternatywą dla freelancerki jest porozumienie w ramach współpracy z Ministerstwem Obrony i uzyskanie akredytacji, dzięki której w rejon walk można zabrać się z armią biorącą udział w wojnie. Przyłączenie się w roli obserwatora do wojska jednej ze stron konfliktu ma wiele zalet, choć nie jest wolne od wad. Jest to z pewnością dobre rozwiązanie dla dziennikarzy i fotoreporterów jadących w rejon walk po raz pierwszy, a także dla wszystkich, których interesuje militarny aspekt wydarzeń. „Ja pracuję jako „embed", czyli dziennikarz, który przyłącza się do jakiegoś oddziału wojskowego. Interesuje mnie wojna z perspektywy zwykłego żołnierza, więc to niemal idealny układ. Pasjonuje mnie wojenna codzienność – to, jak adaptują się do niej zwykli ludzie" – podsumowuje Marcin Ogdowski.