Patrząc na wojnę

O reportażu ekstremalnym wiemy stosunkowo niewiele, choć zdążył wytworzyć własną legendę, zrodzić i pochować bohaterów. Znane są nam doniesienia z wojen. Kim jednak są ich autorzy? Jak korespondenci i fotoreporterzy trafiają na wojny, jak na nich pracują i kim są, gdy z nich powracają?

Publikacja: 15.11.2013 13:25

Kwiecień 1994 r. w RPA – zamieszki przed pierwszymi wolnymi wyborami. Zdjęcie Krzysztofa Millera

Kwiecień 1994 r. w RPA – zamieszki przed pierwszymi wolnymi wyborami. Zdjęcie Krzysztofa Millera

Foto: Agencja Gazeta

Red

Nie ma szkół  dla korespondentów  wojennych. Nigdy ich nie było i prawdopodobnie nigdy nie będzie. Akademia sztuk pięknych nauczy malarstwa, wyda grafików i rzeźbiarzy, lecz jeszcze nie artystów, którzy nigdy nie byli efektem edukacji, czy tym bardziej masowej produkcji. Podobnie rzecz ma się z korespondentami. Z pewnością studia dziennikarskie, fotograficzne czy ogólnie rzecz ujmując, kierunki humanistyczne ułatwiają nieco sprawę, bo dają narzędzia do późniejszej pracy, lecz na tym kończy się ich rola.

Patrick Chauvel, jeden z najbardziej znanych i zasłużonych fotoreporterów wojennych, który realizował materiały o ponad 20 różnych konfliktach, zaczynał od jednej z wojen izraelsko-palestyńskich, z której nie przywiózł ani jednego autorskiego zdjęcia – pojechał na wojnę z pożyczonym aparatem, nie potrafiąc jeszcze fotografować. Korespondent wojenny to raczej postawa i gotowość do pracy w warunkach kompletnie niesprzyjających, a wręcz ekstremalnych. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy dowiadujemy się, że w Polsce nie ma osób, które zajmowałyby się relacjonowaniem wojny w znaczeniu twardego zawodu, czyli ludzi utrzymujących się tylko i wyłącznie lub w dużej mierze z pracy wysłannika w rejon walk – koszty misji są często zbyt duże, a praca zbyt ryzykowna.

W Polsce obecnie jest kilkanaście osób – głównie mężczyzn – które od lat konsekwentnie wcielają się w role korespondentów wojennych. Jeden z nich, Marcin Ogdowski – autor bloga i książki poświęconych wojnie w Afganistanie – od początku stawia sprawę jasno. „Ta robota wymaga odwagi, zatem ktoś, komu jej brak, nie ma czego szukać w gronie reporterów wojennych. Wariat, gotowy w każdej chwili i w każdych okolicznościach ryzykować życie swoje i innych, również winien dać sobie spokój. Jeśli komuś brakuje adrenaliny, niech idzie na bungee". Łatwiej zatem wydaje się powiedzieć, kto korespondentem wojennym z pewnością nie powinien zostawać niżeli wskazać idealnego kandydata. Jestem ponadto pewien, że większość ze znanych korespondentów nigdy nie skakała na bungee, za to byli w miejscach i widzieli rzeczy, które nie śniły się filozofom.

Dylematy wolnego strzelca

Śmiałkowie chcący spełnić swoje pragnienie bycia korespondentem wojennym mają do dyspozycji dwie drogi realizacji. Pierwsza to wyjazd na własną rękę. Jest to opcja bardzo trudna, a często wręcz niemożliwa do urzeczywistnienia w sensie technicznym: przedarcie się do rejonu ostrych walk wiąże się z pokonaniem trudności natury logistycznej czy administracyjnej. Wiele wojen nadal wymaga paszportu, wizy, przychylności celników oraz funkcjonujących cywilnych portów lotniczych i wodnych (przykładowo: lot do Kabulu, stolicy Afganistanu, trwa 14 godzin, a wejścia do Strefy Gazy może nam zakazać każdy żołnierz CaHaLu, nawet gdy będziemy posiadać wszelkie przepustki i upoważnienia z ambasady Izraela w Polsce).

Samodzielna wyprawa jest także bardzo kosztowna oraz, co najważniejsze, szalenie ryzykowna. Korespondent zdany wyłącznie na siebie jest łatwym celem dla najemników, partyzantów i porywaczy, którzy chętnie wezmą za niego okup równowartości dwudziestoletniego wynagrodzenia za pracę. „Wolny strzelec" również w większym stopniu wystawia się na ryzyko przypadkowych okoliczności, które w warunkach wojny potrafią zmienić się diametralnie i w mgnieniu oka. To cena i ryzyko związane ze swobodą działania. Najlepszym przykładem tej sytuacji jest niedawne uprowadzenie polskiego fotoreportera w Syrii, Marcina Sudera.

Niestety, wraz z wybuchem większości współczesnych konfliktów zbrojnych skończył się pewien rozdział dla korespondencji wojennej – media najczęściej nie są już traktowane jako neutralne. Oznacza to więcej powodów, dla których warto wziąć w niewolę lub zabić korespondenta. „Najlepszym tego dowodem są statystyki zabitych i rannych dziennikarzy. W Afganistanie traktuje się nas jako działających pod przykrywką oficerów wywiadu. Ostatecznie zaś fakt, iż jesteśmy z Zachodu, stanowi wystarczający powód, by zabić" – wyjaśnia Marcin Ogdowski.

Alternatywą dla freelancerki jest porozumienie w ramach współpracy z Ministerstwem Obrony i uzyskanie akredytacji, dzięki której w rejon walk można zabrać się z armią biorącą udział w wojnie. Przyłączenie się w roli obserwatora do wojska jednej ze stron konfliktu ma wiele zalet, choć nie jest wolne od wad. Jest to z pewnością dobre rozwiązanie dla dziennikarzy i fotoreporterów jadących w rejon walk po raz pierwszy, a także dla wszystkich, których interesuje militarny aspekt wydarzeń. „Ja pracuję jako „embed", czyli dziennikarz, który przyłącza się do jakiegoś oddziału wojskowego. Interesuje mnie wojna z perspektywy zwykłego żołnierza, więc to niemal idealny układ. Pasjonuje mnie wojenna codzienność – to, jak adaptują się do niej zwykli ludzie" – podsumowuje Marcin Ogdowski.

Raczej nie cywil, nadal nie żołnierz

Zaletami płynącymi z decyzji o zostaniu „embedem" są m.in.: darmowy transport wojskowy w obydwie strony, zakwaterowanie w bazie wojskowej (obejmujące wyżywienie i opiekę medyczną w trakcie pobytu), możliwość podpatrzenia realiów życia w bazie oraz ochronę wojskową w trakcie pracy w terenie (patrole, interwencje, spotkania z lokalną ludnością). Zasady współpracy są proste i przejrzyste, w pewnym sensie jednakowe dla korespondenta i żołnierzy, a co za tym idzie – wprowadzają kategoryczny zakaz samowolki. Stanowi to spore ograniczenie swobody działania – dla jednych to wada (być może jedyna, a z pewnością najważniejsza), dla innych zaleta.

Ciekawostką i jednocześnie formalnym wymogiem wobec „embeda" (jak w slangu armijnym określa się korespondenta pracującego z oddziałem frontowym) jest to, by przeszedł intensywne szkolenie wojskowe dla kandydatów na korespondentów wojennych, przygotowujące do pracy w warunkach wojny lub, jak to określa żargon wojskowy, na „teatrze działań". W trakcie szkolenia przyszły korespondent zostaje zapoznany z rodzajami i skalą zagrożeń oraz zdobywa wiedzę niezbędną do przeżycia podczas pracy w rejonie walk – począwszy od elementów psychologii, poprzez zajęcia praktyczne w terenie, a kończąc na symulacji sytuacji bojowej czy porwania. Procedury obejmują wszystko, łącznie z oddawaniem moczu podczas patrolu w sposób bezpieczny (pozycja stojąca raczej nie wchodzi w grę). Reszta to kwestia oceny potencjalnych zysków i strat, co powoduje, że decyzja o wybraniu metody pracy musi być indywidualna i wiąże się z tematem, który korespondent chce zrealizować.

Korespondent musi być na miejscu, blisko ludzi, a najlepiej, gdy jest w samym tyglu wydarzeń. Jednocześnie – co szalenie trudne – musi zachować właściwy dystans, aby przeżyć, pracować i umiejętnie nakreślić kontekst sytuacyjny. Relacja lub fotografia z wojny pozbawione kontekstu tracą swój środek ciężkości, dezorientują odbiorcę i utrudniają odczytanie właściwej treści. Aby uzyskać najlepszy efekt, należy podejść odpowiednio blisko – czasem jest to kilometr, innym razem kilka kroków.

Na wojnie jednak nie ma bezpiecznej odległości. Zawsze może dosięgnąć korespondenta odłamek, „friendly fire", czyli nieumyślny ostrzał z rąk przyjaciela, lub tzw. zbłąkana kula.

Szczególnie ważny wydaje się wybór metody pracy wśród fotografów wojennych. Można zaryzykować tezę, że ich podejście zawiera się w dużej mierze w zakresie ogniskowej obiektywu, którego używają, podpatrując wojnę. Bezpieczniej na pewno jest używać potężnych, dalekosiężnych zoomów, lecz czasem odbija się to na jakości materiału, umykają ważne detale oraz wrażenie bliskości sytuacji, które zawsze urealnia pracę korespondenta i wynosi jej efekty na nowy poziom. Część korespondentów nadal stanowi wyznawców starej szkoły spod znaku Roberta Capy, uznawanego powszechnie za ojca chrzestnego wojennego reportażu, który zwykł mawiać: „jeśli twoje zdjęcia nie są dostatecznie dobre, to znaczy, że nie jesteś dostatecznie blisko". Capa zdążył sfotografować pięć wielkich wojen, w tym jedną światową, zanim przyszło mu za swoją metodę pracy zapłacić najwyższą cenę – zmarł w wieku 41 lat w wyniku wybuchu miny, będąc korespondentem na wojnie indochińskiej. Podszedł możliwie najbliżej.

Nowe technologie oraz zmieniające się zaplecze techniczne wojen mobilizują korespondentów do kreatywnego podejścia do metod pracy, co zwiększa ich szanse na przeżycie i zrealizowanie projektu. Szkolenia wojskowe, maksymalne upodobnienie się w wyglądzie i nawykach do zawodowych żołnierzy są widocznym tego objawem (szczególnie dla korespondentów akredytowanych przy armii) – mało który korespondent nie jest w posiadaniu kamizelki kuloodpornej i hełmu (dla „embedów" to warunek konieczny). „Osobiście jestem za tym, aby dziennikarze jadący w patrol byli ubrani podobnie do żołnierzy, z którymi jadą w patrolu, i nie wyróżniali się. To z własnej obserwacji wiem, że czasami podczas kontaktu ogniowego pociski jakoś dziwnie blisko padały koło dziennikarza" – podkreśla Marcel Podhorodecki, oficer prasowy XII zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie.

Mikrofony kierunkowe nowej generacji, karty pamięci i potężne dyski twarde, szybkostrzelne korpusy aparatów, quadocoptery (czyli minidrony napędzane czterema silnika elektrycznymi), kamery nagłowne HD czy szybki przesył danych – to jedne z wielu udogodnień technologii cyfrowej, które mogą usprawnić pracę korespondenta. Nie sprawią jednak, że będzie ona mniej kosztowna, a myśląc o ryzyku, warto pamiętać, że wojna po obu stronach frontu korzysta z tych samych bądź lepszych cudów techniki i to w zupełnie innym celu. Zawsze więc jest to magiczne 50 proc. szans – uda się albo się nie uda. Nigdy nie było inaczej i teraz też nie będzie. Nie wystarczy zdjęcie lotnicze zbombardowanego regionu – korespondent musi zejść na ziemię, opisać zapach miejsca i pokazać z bliska konsekwencje użycia bomby fosforowej, której od 1925 roku zakazuje konwencja genewska... Wszelkie metody są zawsze indywidualne i bez względu na ich dobór oraz na rolę przypadku korespondent koniec końców potrzebuje pospolitego łutu szczęścia.

Hipokrates w wersji woodland

Metody działania w połączeniu z łutem szczęścia przekładają się na rezultat pracy mierzony udanym kadrem czy rzetelną relacją. Metoda ma także związek z postawą moralną korespondenta. Według starej niepisanej zasady reporterów BBC nie powinno pokazywać się twarzy zabitych żołnierzy. Jednocześnie trudno uniknąć epatowania cierpieniem, mówiąc o wojnie, która w głównej mierze z cierpienia się składa. Pozostaje zawsze otwarte pytanie: co z etyką w „profesji", której często głównym tematem jest zanik jakiejkolwiek etyki i rozpad wartości moralnych? „Przede wszystkim nie szkodzić – ta zasada powinna obowiązywać także reporterów wojennych. Ich relacje, zdjęcia, filmy nie przedstawiają ludzi z kosmosu, co ma niezwykle istotne znaczenie w czasach globalnej komunikacji. Jesteśmy świadkami dramatycznych sytuacji i nie wolno nam zapomnieć, że ich bohaterowie mają rodziny, przyjaciół, ale i wrogów. Dlatego nigdy nie zdecyduję się na opublikowanie zdjęcia poległego żołnierza, nigdy też nie ujawnię twarzy czy personaliów afgańskiego chłopa mówiącego źle o talibach" – tłumaczy Marcin Ogdowski.

Wydaje się, że nadal niewiele osób rozumie rolę obserwatora, którego głównym zadaniem jest rejestrować wydarzenia. Obserwator nie bierze czynnego udziału w wojnie i nie on rozstrzyga o jej wyniku czy bodaj słuszności racji stron. Dzięki efektom swojej pracy zyskuje on natomiast szansę na zwrócenie uwagi światowej opinii publicznej na problem wojny. Wymaga to właściwej postawy i wypracowania odporności na olbrzymie obciążenia psychiczne i emocjonalne związane z pracą korespondenta wojennego. Jak mówi o sobie Marcin Ogdowski, relacjonowanie wojny „zweryfikowało chłopackie wyobrażenia na temat własnej wydolności, także psychicznej, zmuszając w pewnym momencie do zawieszenia tego rodzaju działalności". I dodaje: „to paradoks tej roboty, że najgorsze chwile – gdy dopada cię lęk, zwątpienie czy ból – są nierzadko tymi najlepszymi, z zawodowego punktu widzenia. Bo dają wiedzę i doświadczenie, które uwiarygodniają twoje relacje, nadając im – co chyba ważniejsze – status »pierwszych« czy »ekskluzywnych« treści. Miałem kilka takich sytuacji...".

Są wśród korespondentów idealiści i niepokorni romantycy, tacy jak James Nachtwey, David Leeson czy Peter Turnley. Są także realiści i pesymiści pokroju Garry'ego Knighta, Tima Page'a i Dona McCullina. Mój rozmówca, Marcin Ogdowski, jest raczej krytyczny: „nie mam złudzeń, że to, co robię, powstrzyma ludzi przed wszczynaniem kolejnych wojen. Jestem deterministą, przekonanym, że wojowanie leży w ludzkiej naturze, a świat bez konfliktów to utopia. (...) To nie reporterzy wywołują wojny. Za to wiele osób chciałoby wiedzieć, co się na nich dzieje. (...) My się tylko przyglądamy".

Wojna zmienia priorytety i kryteria codziennych problemów. Minimum decyduje o maksimum – zjeść i wyspać się, czyli przeżyć. Na Zachodzie sytuacja jest nieco bardziej zróżnicowana, lecz w Polsce reportażem wojennym zajmują się głównie mężczyźni. Ich praca sprawia, że większość z nich to przypadki psychologiczne. Wbrew pozorom spora część ma jednak dziewczyny, narzeczone, żony i rodziny. Wracając z wojny, muszą pogodzić doświadczenia tam zdobyte z rolami partnerów, mężów i ojców. W trakcie ich nieobecności, a czasem także po powrocie ich kobietom i rodzinom nie jest łatwo. „W przeciwieństwie do minionych dekad technologia umożliwia dziś bieżący, niemal codzienny kontakt, co nie zmienia faktu, że przez większość czasu żona takiego reportera obcuje z własnym lękiem i niepewnością. To potrafi dopiec nawet najbardziej zorganizowanym, najweselszym i najtwardszym dziewczynom" – komentuje jeden z dziennikarzy. „Wszystkie role można pogodzić, ale nie wszystkim się to udaje. Wyjazdy uzależniają i na to trzeba uważać. Inaczej rodzina może stać się w pewnym momencie przeszkodą" – dodaje Marcel Podhorodecki.

Po powrocie robią różne rzeczy. Dziennikarze oddają się pracy redakcyjnej, czasem dorabiają copywritingiem. Fotograficy często współpracują z agencjami reklamowymi i modowymi, bo w Polsce z fotoreportażu nie sposób jest wyżyć – większość redakcji nie płaci więcej niż 50 zł za dobre zdjęcie, a umowy na wykorzystanie materiału są dla autorów kłopotliwe lub wybitnie niekorzystne. Większość fotoreporterów z pobłażaniem uśmiecha się na jeden ze słynnych zarzutów o zarabianie na śmierci, bo chyba jeszcze żaden z nich nie wzbogacił się w Polsce na reportażu wojennym. Na co dzień utrzymują się z innej pracy (wspomniany wcześniej Patrick Chauvel w przerwach między kolejnymi wyjazdami bywał bezrobotnym lub listonoszem). „Wolny strzelec", za którym nie stoi duży i bogaty dom wydawniczy, niejednokrotnie dokłada ze swojej kieszeni i cieszy się, gdy po powrocie wyjdzie na zero.

Część korespondentów regularnie wraca na wojnę, ich rodziny i małżeństwa nierzadko rozpadają się, nie wytrzymują presji. Inni z wojen nie wracają lub wracają tylko ciałem, lecząc się potem przez długie lata psychiatrycznie. Są tacy, jak Krzysztof Miller, którzy po traumatycznych doświadczeniach wojny muszą stoczyć ostatnią, prywatną walkę o powrót do stabilnego życia, nadal zajmując się fotografią, lecz poszukując całkowicie nowych tematów i form wyrazu. Wojciech Grzędziński utrzymuje się z fotografii, lecz komercyjne projekty, nad którymi pracuje, mają diametralnie inny charakter niż jego fotoreportaż. Wszyscy wydają się zauważać przedziwny magnetyzm wojennego pejzażu, podkreślany także przez klasyków BBC w dokumencie „Beyond words. Photographers of war". Jest w nim coś, co powoduje, że wielu spośród korespondentów wraca w rejony walk. Jedni rozmawiają o tym z podekscytowaniem, inni wkładają w to wiele wysiłku. Widzą to samo, choć patrzą inaczej.

Najgorsza z najlepszych prac

Są wśród korespondentów wojennych osoby otwarte i zamknięte, misjonarze i szaleńcy, ludzie skupiający się w opowieściach na filozoficznym wymiarze swojej pracy lub ograniczający się wyłącznie do aspektu technicznego, związanego z rejestrowaniem rzeczywistości. Gros z nich odradza młodym generacjom śmiałków, aby podejmowali się relacjonowania wojny, choć sami często nie potrafią definitywnie zerwać z tym zajęciem. Większość przyznaje też, że adrenalina związana z pracą na wojnie w pewnym sensie uzależnia. Wszyscy z kolei wydają się maksymalnie skupieni na świadomości uczestnictwa w historycznych wydarzeniach i chcą dać temu świadectwo. To prawdopodobnie jeden z najważniejszych, wspólnych wszystkim mianowników i główny powód, dla którego wracają i wracać będą. De facto gorsza od wojny wydaje się już tylko wojna ślepa i głucha, pozbawiona oczu i uszu korespondentów. Dla wielu poczucie, że robią coś wyjątkowego, jest uzależniające silniej niż adrenalina lub jakikolwiek narkotyk. Skutkiem „przedawkowania" nie musi być od razu śmierć, utrata zdrowia lub rozpad rodziny i zanik życia prywatnego. „Charakter roboty sprawia, że nieustannie walczy się z pokusą kreowania własnego, bohaterskiego wizerunku. Ale nie wolno nam zapomnieć, że bez względu na to, jakimi twardzielami jesteśmy, to nie o nas jest ta bajka" – pointuje Marcin Ogdowski.

Dziennikarz i zawodowy copywriter. Studiował filozofię na UMK i fotografię przy warszawskim ZPAF.

Nie ma szkół  dla korespondentów  wojennych. Nigdy ich nie było i prawdopodobnie nigdy nie będzie. Akademia sztuk pięknych nauczy malarstwa, wyda grafików i rzeźbiarzy, lecz jeszcze nie artystów, którzy nigdy nie byli efektem edukacji, czy tym bardziej masowej produkcji. Podobnie rzecz ma się z korespondentami. Z pewnością studia dziennikarskie, fotograficzne czy ogólnie rzecz ujmując, kierunki humanistyczne ułatwiają nieco sprawę, bo dają narzędzia do późniejszej pracy, lecz na tym kończy się ich rola.

Patrick Chauvel, jeden z najbardziej znanych i zasłużonych fotoreporterów wojennych, który realizował materiały o ponad 20 różnych konfliktach, zaczynał od jednej z wojen izraelsko-palestyńskich, z której nie przywiózł ani jednego autorskiego zdjęcia – pojechał na wojnę z pożyczonym aparatem, nie potrafiąc jeszcze fotografować. Korespondent wojenny to raczej postawa i gotowość do pracy w warunkach kompletnie niesprzyjających, a wręcz ekstremalnych. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy dowiadujemy się, że w Polsce nie ma osób, które zajmowałyby się relacjonowaniem wojny w znaczeniu twardego zawodu, czyli ludzi utrzymujących się tylko i wyłącznie lub w dużej mierze z pracy wysłannika w rejon walk – koszty misji są często zbyt duże, a praca zbyt ryzykowna.

W Polsce obecnie jest kilkanaście osób – głównie mężczyzn – które od lat konsekwentnie wcielają się w role korespondentów wojennych. Jeden z nich, Marcin Ogdowski – autor bloga i książki poświęconych wojnie w Afganistanie – od początku stawia sprawę jasno. „Ta robota wymaga odwagi, zatem ktoś, komu jej brak, nie ma czego szukać w gronie reporterów wojennych. Wariat, gotowy w każdej chwili i w każdych okolicznościach ryzykować życie swoje i innych, również winien dać sobie spokój. Jeśli komuś brakuje adrenaliny, niech idzie na bungee". Łatwiej zatem wydaje się powiedzieć, kto korespondentem wojennym z pewnością nie powinien zostawać niżeli wskazać idealnego kandydata. Jestem ponadto pewien, że większość ze znanych korespondentów nigdy nie skakała na bungee, za to byli w miejscach i widzieli rzeczy, które nie śniły się filozofom.

Pozostało 87% artykułu
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska